Marillion
Happiness Is The Road
[Intact Records; 20 października 2008]
Wyznawcy kościoła Marillion, których jest całkiem niemało, również w naszym kraju, utrzymują, że jakieś niefajne i nieosiągalne lobby zła, zrzeszające wszystkie wytwórnie, radiostacje, krytyków muzycznych itp. uparło się, żeby - niczym szatan chrześcijanom - robić na złość wiernym i duszpasterzom szerzącym Słowo. Skutek jest taki, że prości ludzie to nie wiedzą, a garstka sfanatyzowanych fanów bardzo by chciała ich uświadomić. Skąd ja wiem, że by chciała? Bo, jak rzekł kiedyś George W. Bush: „Ja rozumiem, co to jest rozwój drobnego biznesu. Sam nim byłem”.
No właśnie, byłem, dawno, dawno temu, zwykłym na pozór uczniem liceum, który dzień po dniu dzielnie walczył o swoją pozycję w stadzie, by poza szkołą pochlipywać nad chylącą się ku emocjonalnemu upadkowi cywilizacją złych ludzi, przy kojących dźwiękach Marillion. To pochlipywanie to był swego rodzaju autopuder, który tak naprawdę służył maskowaniu własnych roszczeniowych tendencji wobec nielubiącego się dzielić świata. Poza tym taka zgoła nadludzka wrażliwość jest znakomitym usprawiedliwieniem przeświadczenia o własnej wyższości. Bo przecież tylko człowiek dobry może skumać Marillion.
No po prostu, we własnym - upośledzonym małomiasteczkową mentalnością - mniemaniu, nie wyprodukowano mnie z myślą o tych czasach. Stąd i tak bardzo potrzebny był mi mój wewnętrzny Batman - Marillion - mój mały sekrecik. Wydawało mi się, że tę anemiczną walkę ze złem toczę sam z poziomu nadprutego zębem czasu fotelika, ale wkrótce wraz z dynamicznym rozwojem internetu okazało się, że takich niedoinformowanych neurotyków, jak ja, są milyjony. Zrobiło się raźniej, bo czy to nie fajnie mieć świadomość, że możemy wszyscy razem łączyć się wspólnym łańcuchem miłości i wiary?
Niby fani w takich ilościach po prostu nie mogli się mylić, ale wypadało się upewnić u jakichś zinstytucjonalizowanych, fachowych źródeł, że to jednak nie jest zbiorowe urojenie. I tu psikus i rozczarowanie, bo prasa muzyczna zdawała się nie dostrzegać oczywistej prawdy. Gdy kiedyś przeczytałem w Machinie króciutką recenzję „This Strange Engine”, nie mogłem uwierzyć, że tak doniosłą chwilę w dziejach muzyki ktoś potrafi zamknąć w 100 znakach, kompletnie przy tym deprecjonując jej znaczenie. Poza tym moja dusza krwawiła za każdym razem, gdy ten czy inny krytyk muzyczny sprowadzał Marillion do osoby ich upadłego lidera Fisha i niesamowicie obciachowego, w moim ultrapostępowym mniemaniu, utworu „Kayleigh” z „Misplaced Childhood”. Zawsze przy tej okazji marzyłem sobie, że jak już będę Największym Żyjącym Krytykiem Muzycznym w tym kraju, to się zemszczę i dokonam słusznej rekapitulacji Marillion.
Wobec rosnącej w siłę armii tak zaciekłych, jak ja, wyznawców rozsianych po całym świecie, sam zespół nie pozostał obojętny. Chłopcy z Marillion po prostu uwierzyli, że są tym, za kogo mają ich fani. Jak tu zresztą nie wierzyć, gdy za pośrednictwem internetu ta silnie zaktywizowana społeczność najpierw uwolniła ich z rąk wytwórni-ciemiężcy, by z czasem zacząć wciskać im pieniądze siłą, fundując trasy koncertowe, produkcję albumów itp.? I tak Steve Hogarth, lider Marillion i następca Fisha, ze skromnego kolesia z angielskiej górniczej prowincji, który pisuje proste, ckliwe piosenki, zapatrzonego w Prefab Sprout, The Blue Nile czy Talk Talk, przemienił się w ogarniętego manią wielkości kaznodzieję, ciągnąc zespół za sobą.
W sensie muzycznym Marillion przebyli długą podróż, zostawiając w kącie swoją przeszłość stojącą pod znakiem zrzynki z gabrielowskiego Genesis, okres artystycznego mikro-prosperity w latach 94-97, moment mniej lub bardziej udanych poszukiwań brzmieniowych z przełomu wieków, dochodząc do kresu, czyli ostatecznej utraty poczucia rzeczywistości. Otóż dla Marillion, wyjąwszy wpływy Radiohead i Coldplay, jedynym źródłem inspiracji jest od ładnych paru lat Marillion właśnie. Ich rozwój polega na bezustannym przeżuwaniu własnych, bardzo ograniczonych, koncepcji w poszukiwaniu witaminek, co skutkuje skrajną hermetyzacją, ale rozumianą tutaj czysto pejoratywnie, jako starcze zwapnienie. I tak dochodzimy do „Happiness Is The Road”.
Okej powiedzmy, że to jest prog-rock, szczególnie na drugim z krążków (to jest dwupłytowe, tak!), ale najnowsze Marillion nie ma nic wspólnego choćby z takim Dungen - żywym przykładem na to, że ten gatunek w XXI w. może jednak być czymś więcej, niż próbą rozpisania poszczególnych faz masturbacji na pięciolinii. Przepis Marillion na sukces polega na budowaniu rozstrzelonych konstrukcji, ale opartych nie na wirtuozerii, bo tej są chłopcy pozbawieni, i nie na melodii, bo z tej się już chłopcy wystrzelali na wysokości 67. albumu. Tu chodzi o efekt sztucznego tłoku, wygenerowanego głównie dzięki tandetnie pozorowanej przestrzenności, poetyckiej atmosferze i natchnionym do zerzygania wokalu Hogartha. Aha i jeszcze te grafomańskie teksty, które uczą, jak żyć...
Pierwszy lepszy przykład, który ilustruje tę irytującą prawidłowość to kawałek tytułowy. Wszystko spoko, póki jest kameralnie. Klawisze coś tam sobie smęcą chwiejnie, Hogarth szepcze i nuci coś pod nosem, Hollis przychodzi na myśl, jakieś funkowe zagrywki basu, ale nagle, w refrenie wszystko robi się takie wieeeeeeeeeeelkieeeeeeeee! Meat Loaf uderza znienacka za kierownicą wielkiej ciężarówki, z Małego Fiata zostają drzazgi. Ja rozumiem, że w ten sposób zespół próbuje wymusić na słuchaczu zaistnienie katharsis, ale jak już bawimy się w grekę, to warto zapoznać się z innym trudnym słówkiem - hybris. Wrażenie niesmaku potęgują też autoplagiaty („The Man From The Planet Marzipan” vs „The Invisible Man” z „Marbles”) i emeryckie hardrockowe wycieczki w rodzaju singlowego „Whatever Is Wrong With You”. Całości nie są w stanie uratować pojedyncze przebłyski takie, jak śliczna, instrumentalna (!) miniatura „Liquidity”, bardzo oszczędne „Older Than Me” czy najdłuższe na albumie „Asylum Satellite #1”, ale to głównie przez wzgląd na klawiszowe mostki a la „Soft Bulletin”.
Nowożytne Marillion, z „Happiness Is The Road” na czele, cierpi na syndrom przepompowanego balonika. Od czasu zmiany na szpicy (Hogarth za Fisha) siłą tego zespołu był smutnawy, kameralny nastrój, który na tym etapie został kompletnie zrujnowany przez górnolotne, mesjanistyczne zacięcie i system: cicha zwrotka, głośny refren. Byłoby fajnie, gdyby przestali się wygłupiać i wrócili do grania intymnych smętów, ale jak się ma za sobą armię wiernych, którzy gotowi są ukrzyżować wszystko co się rusza w odpowiedzi na jedno skinienie, to można stracić dystans. Nie zawrócą więc z obranej drogi, a do moich drzwi ktoś kiedyś zapuka. Amen.
Komentarze
[11 października 2011]
[14 czerwca 2011]
Ostatnie co mi się spodobało tego bandu to "Marbles"...
Mam pytanie do Red. Naczelnego: co to za ustawienie linii konfrontacji: kontekst światowy vs. kontekst polski (wyeksploatowany.
Nie lepiej po prostu pisać co się podoba a co nie, zgodnie z własnym odbiorem muzyki? Po co się podłączać pod jakieś sztucznie wykreowane konteksty?
[21 marca 2011]
[15 lipca 2010]
"Jak ci sie nie podoba to po prostu nie słuchaj"
Jak Ci sie nie podoba to po prostu nie czytaj :D
[15 sierpnia 2009]
[5 lutego 2009]
[19 stycznia 2009]
[12 stycznia 2009]
Pozdrawiam!
[12 stycznia 2009]
[12 stycznia 2009]
[11 stycznia 2009]
[10 stycznia 2009]
[8 stycznia 2009]