Wiosna Ludów #3

Zdjęcie Wiosna Ludów #3

W trzeciej odsłonie naszej rubryki eksplorujemy między innymi grecką elektronikę, niemiecki post-punk i jugosłowiański pop.

Jacques Dutronc - L’Opportuniste („L’Opportuniste” LP, 1969, Francja)

Jacquesa Dutronca wspominałem już na tych łamach, koncentrując się na jego wszechstronnej osobowości, która niekoniecznie obfitowała w udanymi *płytami*, ale już *projektami artystycznymi* jak najbardziej. Oczywiście w dorobku muzycznym tego dandysa jest kilka ciekawych momentów, nie tylko stonesowskie „Le Responsable”. Mój ulubiony – „L’Opportuniste” – wreszcie doczekał się przyzwoitej wersji na YT, co przy gęstej aranżacji w duchu Spectorowskiej ściany dźwięku (dudniący bas w roli instrumentu melodycznego i mocarne akordy fortepianu oraz gitar), wydatnie przekłada się na jakość odsłuchu. Bo na samej kompozycji ucha tu nie zawiesisz – piosenka jest w gruncie rzeczy monotonna i repetytywna, tak jak zresztą inne przeboje Francuza („Et moi, et moi, et moi”, „Le Playboys” itd.). To akurat jeden z tych utworów, w których warstwa wizerunkowa i przekaz liryczny stanowią o zaraźliwości melodii. Wyobraźcie sobie, że Robert Palmer, zamiast Bryana Ferry’ego, śpiewa piosenki z „Avalon” Roxy Music – to by raczej nie żarło. Podobnie w przypadku „L’Opportuniste” – nie wyobrażam sobie, by kto inny mógł wykonać ten utwór dobrze (próbował zresztą znany nam skądinąd Nicola Sirkis, frontman Indochine, ze skutkiem opłakanym). Dutronca czasem wskazuje się jako pioniera francuskiego punku, ale nie dlatego, że potargał włosy i zrzucił równo skrojony garnitur, bo nigdy nie musiał zdobywać się na takie gesty. Jego wystudiowany cynizm ma w sobie coś z późniejszych prowokacji Malcolma McLarena, można nawet pofantazjować, że rozkochany w sytuacjonistach i śniący o maju ’68 McLaren znał dorobek Dutronca (który w latach rewolucji młodzieżowej nuciła Francja). Kiedy bożyszcze nastolatek śpiewa: Wołam „niech żyje rewolucja!”, wołam „niech żyje instytucja!”, wołam „niech żyje manifestacja!”, wołam „niech żyje kolaboracja!”, skóra na karku cierpnie. Oczywiście ostrzem takiego nihilizmu jest raczej zaniechanie, a nie działanie, ale gdyby francuski maj przerodził się w prawdziwą rewoltę, Dutronc z uśmiechem na ustach wpiąłby w garnitur czerwoną gwiazdę. (Paweł Sajewicz)

Oliver Mandić - Nije za nju („Probaj me” LP, 1980, Jugosławia)

To nie jest tak, że w latach osiemdziesiątych o gwiazdy pop pokroju Olivera Mandicia ludzie potykali się na każdym rogu ulicy w jakimkolwiek europejskim kraju. Śmiem twierdzić, że ten serbski wizjoner byłby zjawiskiem w dowolnej części Starego Kontynentu, choć można wątpić, czy w mniej liberalnych realiach ówczesnej Rumunii albo Czechosłowacji byłoby mu dane rozwinąć skrzydła. Tymczasem w ojczyźnie Mandić wysadził w powietrze wszelkie wyobrażenia obywateli Jugosławii o nowoczesnej popkulturze, dostarczając produkt zupełnie pozbawiony kompleksów Zachodu i przenosząc ich w kompletnie nowy wymiar. 27-letni artysta był tak daleko reżimowej przaśności, jak to tylko możliwe – prowokował androgynicznym wizerunkiem, epatował rzadką w tych czasach swobodą... obyczajową (przykładowo, closer drugiej płyty nosił tytuł, który tłumaczy się „All The Girls Have Been Fucked”), a jego muzyka zdumiewała lekkością i nowoczesnością, prowadząc flirt z awangardą, ale jednocześnie pozostając jak najbardziej w głównym nurcie. A gdy po wydaniu pierwszej solowej płyty Mandić wraz z reżyserem Kostą Bunuševacem dosłownie posiedli jugosłowiańską telewizję za sprawą wizjonerskiego, nagradzanego na Zachodzie, w praktyce wyprzedzającego nadciągającą erę teledysku i MTV kapitalnego widowiska „Beograd noću” (czyli „Belgrad nocą”), otoczony tabunek supermodelek wokalista mógł poczuć się jak prawdziwa ikona new popu.

Zwłaszcza, że również muzyka komponowana przez Mandicia miała w sobie naturalną popowość – jej autor był klawiszowcem i to niebywale kompetentnym. W latach siedemdziesiątych Olivera uznawano za cudowne dziecko jugosłowiańskiego rocka, był angażowany do kapel o prog- i jazz-rockowej orientacji. Jego naturalną formą wyrazu okazała się jednak dopiero piosenka – gdzieś na przecięciu power-popu, funku, disco, niekiedy ballady. Hitowe „Nije za nju” z debiutanckiego krążka wizualizuję sobie chwilami jako kompozycję Squeeze, co tylko podkreśla całkiem podobny do Glenna Tilbrooka tembr wokalu Mandicia. Ale też Squeeze nie śpiewali swoich refrenów, klepiąc roznegliżowane panienki po tyłkach w jugosłowiańskiej telewizji. (Kuba Ambrożewski)

Marina Lima - Fullgas („Fullgas” LP, 1986, Brazylia)

Poza omówionym w pierwszym odcinku Lulu Santosem, rzeczywiście nie było wielu brazylijskich artystów, którzy w latach 80. zahaczaliby o sophisti-pop. W gruncie rzeczy Marinie Limie też trudno przypiąć tę łatkę („Fulgas” ma więcej wspólnego z soft-rockiem Fleetwood Mac, choćby z klasycznym „Dreams”), ale música popular brasileira ma to do siebie, że niewymuszona komplikacja uchodzi w niej z wielką lekkością. I tak jak „Tempos Modernos” w refrenie co raz zaskakiwało rozwijającą się melodią, tak i sztandarowy singiel Mariny z tego samego okresu przypomina muzyczny makaron – wątek, zamiast urwać się i powtórzyć, urwać i powtórzyć, jak w sztandarowym popie anglosaskim, transponowany zostaje do drugiej i trzeciej, i nawet czwartej mutacji, zanim wróci do tematu bazowego. Ciekawym jak się ma ten przebój do całego albumu, z którego pochodzi, bo jak na razie nie udało mi się dorwać nigdzie całości („internety nie znajo”). Co jest w sumie fajne – zostawia trochę miejsca dla wyobraźni. (Paweł Sajewicz)

Fehlfarben - Ein Jahr (Es geht voran) („Monarchie und Alltag” LP, 1980, RFN)

Trudno wprawdzie przecenić kult, jakim dziś otaczany jest w Niemczech debiutancki album Fehlfarben, ale gdy w 1980 roku ukazała się płyta „Monarchie und Alltag”, nikt nie chciał za nią dać nawet złamanego Pfenniga. Jak większość lokalnych krzewicieli filozofii post-punku, ekipa z Düsseldorfu znalazła się na ziemi niczyjej, sprzeniewierzając się ideałom ulicy poprzez kontrakt wydawniczy z EMI, a z drugiej strony nie czyniąc swej muzyki ani trochę bardziej komunikatywną od przedstawicieli undergroundu. Fehlfarben byli trochę niemieckim Gang Of Four – mieli podobny rodzaj radykalizmu, szczekająco-recytującego wokalistę, funkowe podcięcie, szorstkość faktury i okazjonalną słabość do chwytliwej melodii. Jak w przełomowym singlu „Ein Jahr” – jedynym chyba fragmencie „Monarchie und Alltag”, który można próbować tagować jako „pop”. W końcu ten niemal parkietowy luz całkiem dobrze koresponduje tu z wczesnymi nagraniami Orange Juice. Aha, jeśli ta żywa legenda Neue Deutsche Welle wpadnie Wam w ręce, możecie równie dobrze zacząć od końca – zamykający płytę, owiany legendą utwór „Paul ist tot” to faktycznie jeden z najmocarniejszych post-punków, jakie zmajstrowano w tym czasie na Starym Kontynencie. (Kuba Ambrożewski)

Lena Platonos - Ti Nea Psipsina („Gallop” LP, 1985, Grecja)

„Grecja to: … (uzupełnij)”. Ouzo, oliwki, Zorba? A gdzieś dalej, pośród innych leniwych skojarzeń, majaczy jeszcze tych kilku antycznych filozofów – Sokrates, Pilates, Xenakis – i na samym końcu romantyczny, new age’owy Vangelis. Jeśli więc kojarzymy Grecję z odkryciami dla muzyki elektronicznej, Detroit techno nie jest typowym punktem referencyjnym. A to, jak się okazuje, błąd. Lena Platonos mogłaby przecież występować na jednej scenie z Cybotron i publiczność nie odczułaby szczególnego dysonansu. Doskonałość tego zestawienia nie polega jednak na zwykłym podobieństwie (melodycznym, rytmicznym). Detroit techno, zwłaszcza dzisiaj, wydaje się idealną ilustracją dźwiękową miejsca, w którym powstało; muzyka Leny Platonos stoi w skrajnej opozycji do powszechnego przekonania o tym, czym grecka kultura dźwięku jest.

Wydany w 1985 roku „Gallop” był piątym albumem płodnej kompozytorki i – jak sugeruje Rate Your Music – zajmuje wysoką pozycję w kanonie greckiego popu. Z kolei debiutancka płyta Platonos, „Sabotage” z 1981, ma w ojczyźnie status legendarny, jest tym dla Greków czym „La voce del padrone” Battiato dla Włochów. Porównanie trafione o tyle, że twórczość obojga artystów ma akademicki sznyt (nauczycielem Battiato był Stockhausen; Lena Platonos uczyła się z kolei w ateńskim konserwatorium, potem uzyskała stypendia w Wiedniu i Berlinie). Oboje stanęli gdzieś w pół drogi między poważką i popem, a formą właściwą dla tego konceptu okazała się muzyka elektroniczna, wypełniona szczelnie tradycją lokalną. Fascynujące więc, że tam gdzie artystów pokroju Cybotron doprowadziła ewolucja disco i electro, Platonos dojechała na inspiracjach (zapewne) wspomnianym już Xenakisem i greckim folkiem (wyraźne ślady tego ostatniego można znaleźć właśnie na „Sabotage”). Zresztą, porównajcie finał innego utworu Greczynki z „Clear” Cybotron. Tym z kolei, co najbardziej odróżnia muzykę wypełniającą „Gallop” od szeregowej elektroniki, jest teatralny dramatyzm. Platonos potrafi przejść płynnie z beznamiętnej melorecytacji w stylu Laurie Anderson do pełnego przejęcia zaśpiewu współczesnej Antygony. Może nie są to typowe składniki singla w potocznym rozumieniu tej rubryki, a „Ti Nea Psipsina” nie będziecie nucić przy niedzielnym joggingu, ale hej!, mamy tu do czynienia z niebanalną artystką z DOROBKIEM, żadną singlową gwiazdką, i jeśli Wiośnie Ludów potrzeba uzasadnienia, Lena Platonos wystarczy. (Paweł Sajewicz)

Screenagers.pl (17 marca 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: ps nzlg
[17 marca 2014]
o, nice! używam deezera, stąd to PRZEOCZENIE. dzięki.
Gość: kk
[17 marca 2014]
http://open.spotify.com/album/5T6JdYe3uwXEkOaYJ6g2Yn
Gość: kkrzysiekk
[17 marca 2014]
Fullgas jest na spotify

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także