Screenagers Jukebox #11: listopad 2009
Kuba Ambrożewski
Wyznam, że skrycie podkochuję się w prawie każdej wokalistce r’n’b/disco/pop z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. Lisa Lisa (ta od The Cult Jam), Carrie Lucas, Connie, Tracy Weber. I jeszcze ta... jak jej tam... Madonna, właśnie. Też była całkiem niezła. Niewiele lepszych rzeczy może się wydarzyć na parkiecie niż słodki, lekko uwodzicielski dziewczęcy śpiew w towarzystwie eleganckich smyczków i trąbek oraz funkującej sekcji rytmicznej. Klisza, oczywiście, ale jaka urocza.
France Joli w tym gronie zajmuje miejsce, yyy, specyficzne. Jako 15-letnia, debiutująca wokalistka już w 1978 roku zaśpiewała przebój „Come To Me” (zwracam uwagę, że piosenki disco zazwyczaj nie są o piciu Coca-Coli). Ta blondwłosa wychowanka kanadyskiej prowincji Quebec jak najbardziej grzeszyła urodą, ale, jak powiedział później szef jej wytwórni Prelude, „talent był w jej producentach i ludziach, którzy zarządzali jej karierą”. Też mi odkrycie.
Firmowy singiel Joli, „Gonna Get Over You” z 1981 roku, to tak naprawdę sentymentalne spojrzenie na końcówkę lat siedemdziesiątych – zmysłowe, romantyczne przebranie „Le Freak” Chic tudzież dziewczęca odpowiedź na „Off The Wall”. Ale jest coś więcej: tytuł kawałka okazuje się jednocześnie meta-komentarzem do kariery France, Lisy, Carrie – wymienionych we wstępie laleczek odgrywających swoje epizody w wyjątkowym momencie historii muzyki pop, które mimo najszczerszych chęci nie umiały „dojść do siebie” i przedłużyć pięciu minut swojej sławy. W pełni świadoma wyborów i możliwości autokreacji okazała się dopiero być może najsłabsza wokalistka w tym gronie, Madonna i jej następczynie – chociażby Paula Abdul (coś jakby wizualne przedłużenie Lisy Velez) czy Roisin Murphy (kserująca, jak wiadomo, „Sure Shot” Weber w „Let Me Know”). Naiwne, romantyczne i nie skażone gwiazdorską manierą disco „Gonna Get Over You” to w tym towarzystwie muzyka sprzed „naszej ery” – może właśnie w tym tkwi jego zaraźliwość?
France Joli – Gonna Get Over You
Łukasz Błaszczyk
Ostatnio przeglądałem z kumplami końcoworoczne notowania Billboardu z lat dziewięćdziesiątych i gdy doszliśmy do 1997 okazało się, że obok oczywistości – „Candle In The Wind”, „Wannabe”, „MMMBop”, „Macarena” – i jakichś dziwactw w stylu „Barely Breathing” Duncana Sheika, „Mouth” Merril Bainbridge czy „Invisible Man” 98 Degrees na liście znalazło się „Naked Eye” Luscious Jackson. Na 81. miejscu, za Lil’ Kim i Diddy’m i przed Los Del Rio. No dobra, ani ich tam obecność, ani miejsce, nie są może same w sobie szczególnie warte odnotowania, ale zawsze to jakiś pretekst, by o Luscious Jackson przypomnieć. Zwłaszcza, że to był fajny girlsband. Dziewczyny grały na gitarach, ale z lekko hip-hopowym zacięciem i myślą o leniwych popołudniach. Takie „In Search Of Manny” albo „Fever In Fever Out” to nie były rzeczy, przy których bezwiednie przewartościowywało się wartości, ale w kategorii albumów bez pretensji radziły sobie nieźle, bo piosenki Luscious Jackson były równie lajtowe formalnie, co treściowo. Wrażenie ogólnej lekkostrawności mąciła jedynie nieco siermiężna uroda dziewcząt – na początku lat osiemdziesiątych Kate Schellenbach była czwartym Beastie Boyem i gdyby Rubin się jej nie pozbył, to pewnie po dziś dzień nikt nie widziałby nic niestosownego w nazwie grupy – no ale nie bądźmy już tacy znowu powierzchowni. Tym bardziej, że pies pogrzebany Luscious Jackson leżał gdzie indziej – najpierw Vivian Trimble, a później Jill Cunniff wzięły urlopy macierzyńskie i było po wszystkim. Cunniff coś tam przebąkuje o reaktywacji i albumie z piosenkami dla dzieci, ale fajniejsze niż „Naked Eye” to raczej nie będzie.
Luscious Jackson – Naked Eye
Bartosz Iwański
Ten tekst miał wyglądać zupełnie inaczej, podobnie zresztą, jak album (bo tak naprawdę kwestią drugorzędną jest wybór jakiegokolwiek highlightu z „Nebraski”) o którym przychodzi mi pisać. Jakoś tak wyszło, że tej jesieni niewielu wykonawców słuchałem naprawdę „namiętnie”. Bohaterami mojego wkładu do listopadowego Jukeboxa mieli być The Feelies. To właśnie oni, do spółki z Boards of Canada stali się idealną odtrutką na pewnego rodzaju znużenie, jakie ogarnęło mnie gdzieś w połowie września. O nich jednak nie piszę.
Jakiś czas temu - parafrazując jeden z moich ulubionych cytatów z Tymańskiego - znienacka zatęskniłem za Springsteenem. W tym miejscu muszę w pełni zgodzić się z dość licznymi głosami klasyfikującymi Bossa w gronie artystów zdecydowanie przecenianych. Z drugiej strony, ocenianie go (jako fenomenu kulturowego, nie jako artysty, rzecz jasna) z naszej, europejskiej perspektywy zakrawa na etnocentryzm. Ten gość to przecież jeszcze jeden żywy symbol, ucieleśnienie amerykańskiego snu, ikona jankeskiej popkultury. Myślisz Ameryka, masz przed oczami Springsteena. Dylematem, z jakim musiałem się zmierzyć zdecydowawszy się na Bruce'a był wybór płyty. Nie miałem absolutnie ochoty na stadionowość „Born In The USA” ani patetyczność „Born To Run”. Jedyny winyl Bossa, który posiadam, czyli „Tunnel of Love” odpychał nędzną okładką i niezbyt entuzjastycznymi ocenami. Wypadło na „Nebraskę”.
Słuchając tego albumu, ciężko uwierzyć, że kompozycje, jakie się na nim znalazły, to ledwie szkice, zalążki projektu, który nie miał się aż tak radykalnie różnić od pozostałych dokonań Springsteena. Doskonale znane „My Sweetheart The Drunk”, niedokończone dzieło innego cudownego dziecka amerykańskiego songwritingu, Jeffa Buckley'a to też ledwie namiastka tego, co mogliśmy usłyszeć, gdyby wody Mississippi pewnego majowego wieczora 1997 roku były mniej wartkie. Tragiczna śmierć Buckleya odebrała ludzkości nie tylko wielkiego artystę, ale także możliwość obcowania z jego szczytowym być może dziełem w skończonej, zgodnej z artystyczną wizją wersji, Kilka zbiegów okoliczności i zmysł Springsteena, które przyczyniły się do tego, że „Nebraskę” znamy w takiej, a nie innej postaci, należy uznać raczej za błogosławieństwo.
Paradoksalnie, wydaje się, że to właśnie tutaj Bruce Springsteen jest prawdziwym Bossem. Nie potrzebuje do tego podartej jeansowej kurtki, tysięcy rodaków stłoczonych gdzieś na Giant Stadium w New Jersey ani trzepoczących gwieździstych sztandarów (choć wątków patriotycznych na płycie nie brakuje). Jest tylko gitara, harmonijka i uśpiony głos Springsteena. „Atlantic City” najpełniej oddaje intymną atmosferę albumu, która bliższa jest obrazowi pogrążonej w nocnej zadumie amerykańskiej prowincji, niż tętniących życiem metropolii zachodniego czy wschodniego wybrzeża. Zresztą, moja opinia ma tutaj marginalne znaczenie. „Nebraskę” namecheckował Travis Morrison i niech ten fakt pozostanie najlepszą rekomendacją.
Bruce Springsteen - Atlantic City
Maciej Lisiecki
„Ghost Train” z albumu zbierającego odrzuty z sesji do elektryzującego debiutu, grzecznościowe remiksy oraz niewykorzystane pomysły. Słowem, rzeczy wypuszczone – chce wierzyć – z przekonania, że „wstrzymywane bąki zalegają w mózgu” (czy jakoś tak). „G-Sides” to składak świetny, genialnie wręcz dopełniający chropowatego obrazu z self-titled Goryli – w lynchowskiem duchu posępnej metropolii, z której i od której nie ma ucieczki. „Ghost Train”, bo jako przykład łobuzerskiej wręcz napierdalanki „w kokos” odważnie pożenionej z apokaliptyczna elektroniką, a w dodatku wpisanej w pobłyskującą formę taneczną, doskonale oddaje podejście do muzyki skrywających się za rysunkowymi bohaterami artystów – wiadomo o kogo chodzi, wiadomo też o co chodzi. Szkoda tylko, że rzeczonej ekipie zabrakło jaj – jak sugeruje wciąż świeży dokument „Gorillaz Go Bananaz” – by koncept wirtualnego bytu odważnie ograniczyć wyłącznie do rzeczywistości wirtualnej. Taking sides na nadchodzący tydzień: atomy czy bity?
Gorillaz – Ghost Train
Paweł Sajewicz
Nie samym Sergem Gainsbourgiem stała francuska piosenka lat 60. i 70. Obok popularnego defloratora funkcjonowała bogata w sezonowe gwiazdki scena yé-yé, złożona ze ślicznych panienek w białych skarpetkach i kilku gładkich, modrookich chłopców. Nastolatki yé-yé, prototypy Miley Cyrus i jej podobnych, śpiewały naiwne piosenki o młodzieńczej miłości, o niechęci dorastania i sympatii do lalek; w zamyśle telewizyjnych producentów, piosenki zupełnie bezgrzeszne, a jednak faktycznie przeżarte podskórną perwersją. Kilka gwiazdek w ten sposób wypromowanych przetrwało śmierć gatunku i u schyłku lat 60. zdołało odrodzić się w postaci poważnych bądź „poważniejszych” artystów, songwriterów i wykonawców. Jednym z odkryć ostatniej fali yé-yé był Jacques Dutronc, prawdziwa osobliwość wśród młodych piosenkarzy epoki. Muzyk o twarzy znudzonego chłopca z dobrego domu, w szytych na miarę garniturach, wypowiadając się pogardliwie o kulturze rock’n’rolla tylko pogłębiał swój odrębny status. W krótkim czasie Dutronc dojrzał i przebojowymi, bogato zaaranżowanymi utworami z pogranicza rocka, wodewilu i piosenki aktorskiej osiągnął popularność przynajmniej we Francji porównywalną z kultem Serge’a Gainsbourga. Zresztą obaj panowie znali się, chyba też przyjaźnili a ich biogramy są podobne i odwrotne zarazem. Obaj związali się z równie słynnymi ślicznotkami – Serge oczywiście z Jane Birkin, Jacques – z Francoise Hardy; obaj osiągnęli pozycję ikony francuskiej piosenki i zdobyli uznanie poza granicami kraju; obaj próbowali sił zarówno w muzyce, jak w filmie i w końcu obaj wyposażyli świat w równie artystyczne potomstwo. O ile jednak Gainsbourg był typem nieogolonego dekadenta i macho, Dutronc pozował (albo też nim był) na eleganta i dandysa. W duecie Gainsbourg-Birkin wyżej cenione są oczywiście muzyczne dokonania Serge’a; Dutronc inaczej niż jego żona (której „La Question” przeszło do kanonu płyt lat 70.) nigdy nie firmował swoim nazwiskiem albumu w całości dobrego (pomimo klasy poszczególnych utworów). Wreszcie, gdy ekstrawaganckie filmowe produkcje Serge’a Gainsbourga są tylko niezobowiązującym dodatkiem w jego karierze, Jacques Dutronc był (i jest do dziś) prawdziwie doskonałym aktorem, być może lepszym niż piosenkarzem (jego rola w „L’important c’est d’aimer” Żuławskiego to poziom nieosiągalny dla większości laureatów Oscara).
Dutronc to artysta totalnie charyzmatyczny, hrabia ekscentryk w świecie piosenek, które pomimo zmiennej jakości zawsze ulegały jego czarowi (a wraz z nimi słuchacze). Prawdopodobnie w mojej sympatii dla niego tkwi ta sama przyczyna, dla której estymą darzę Roberta Palmera (garnitury!), Bryana Ferry (styl!) czy Roberta Forstera (smak!). Każdy ma takich idoli, do jakich aspiruje, ale w tym przypadku, by się usprawiedliwić, wystarczy sięgnąć do muzyki.
Jacques Dutronc – Le Responsable
Piotr Wojdat
Mistrz trąbki, ikona jazzu – to tylko kilka z wielu wyświechtanych określeń, które przylgnęły do Milesa Davisa. Te tytuły są jednak w pełni uzasadnione i co gorsza – trudno tak naprawdę uniknąć popadania w banał, bo cóż jeszcze można napisać o jednym z najważniejszych muzyków naszych czasów? O genialnym liderze, który jak mało kto miał nosa do współpracowników; na potwierdzenie tej tezy przytoczę tylko kilka nazwisk z całej plejady znakomitych instrumentalistów: John Coltrane, Herbie Hancock, Tony Williams, Cannonbal Adderley, Billy Cobham i tak dalej... No ale właśnie, ciężka sprawa z tym Milesem. Jak tu nie wspomnieć o artyście, skoro nadarzyła się doskonała okazja? Kilka dni temu odbył się koncert poświęcony jego pamięci. Zagrał Wayne Shorter ze swoim kwartetem, struny od gitary basowej poważnie powyginał Marcus Miller, a na koniec pojawił się ktoś naprawdę ważny... Ale do tego jeszcze wrócimy, więc nie uprzedzajmy faktów. Przypomnijmy za to, że za niespełna miesiąc ukaże się monstrualny box wszystkich nagrań Milesa dla wytwórni Columbia. Śmiem twierdzić, że te ponad 70 płyt to wydarzenie na miarę zremasterowanej niedawno dyskografii The Beatles. Czy przykładowe płyty w rodzaju „Sketches Of Spain” i „Nefertiti” zabrzmią lepiej? Czy w ogóle muszą?
Teraz konkrety, czyli wracamy do koncertu. Głównym impulsem okazały się obchody 50-lecia z okazji ukazania się najważniejszej płyty w dyskografii Milesa Davisa. Czy najlepszej - można dyskutować długimi godzinami. Zwolennicy okresu fusion na pewno wytoczą armaty w postaci narkotycznego, rozpasanego „Bitches Brew”, czy zdominowanego przez inspiracje funkiem i muzyką Czarnego Lądu „On The Corner”. Także z lat 60. można wybrać kontrkandydatów do tytułu „Najlepsze z najlepszych”. „Miles Smiles” jest takim przykładem, a „In A Silent Way” może przecież pogodzić obie, niekoniecznie zwaśnione grupy. Ale bez „Kind Of Blue”, bez tej współpracy na linii Davis – Coltrane bylibyśmy w muzycznej piaskownicy dla przedszkolaków. Udowodnił to zresztą Jimmy Cobb, jedyny żyjący muzyk z tej legendarnej sesji. Wraz ze stworzonym przez siebie zespołem, odegrali na warszawskim Torwarze całą płytę. W tym momencie Marcus Miller ze swoją watahą, który nieco wcześniej odgrzewał nieświeżego kotleta jakim jest „Tutu” (dorobek Davisa z lat 80. w moim przekonaniu poważnie trąci myszką) – wydał się po prostu niepotrzebny. Wallace Roney w zespole Cobba do złudzenia przypominał Milesa. Nie tylko sposobem frazowania, ale ubiorem i charyzmą. Łezka w oku się zakręciła, w sercu zrobiło się ciepło, wróciła magia... może to był naprawdę On?
A zresztą, lepiej posłuchajcie samego Mistrza w oryginale.
Miles Davis - Freddie Freeloader
Komentarze
[20 listopada 2009]
Polecam kurs nauki czytania ze zrozumieniem. Najlepiej od podstaw.
[19 listopada 2009]
[19 listopada 2009]
PS:France Joli fajna
[17 listopada 2009]
[16 listopada 2009]
[16 listopada 2009]
[16 listopada 2009]
[16 listopada 2009]
[16 listopada 2009]