George Dorn Screams
Spacja Kosmiczna
[self-released; 18 marca 2016]
Odkąd pamiętam, George Dorn Screams są dla mnie dosyć problemowym zespołem. Wprawdzie już od dawna nie są anonimowymi debiutantami, ale nadal (bądźmy szczerzy) daleko im do samodzielnego wypełniania dużych klubów. Do tego ta ich nierówna kondycja na płytach. Debiutanckie „Snow Lovers Are Dancing” było obiecujące, bo miało klimat oraz „69 Moles” na swojej trackliście. To było nieco inne granie niż ówczesna polska alternatywa. Pamiętajmy, mieliśmy rok 2006, rok, w którym ukazuje się trzeci album Cool Kids Of Death, „Lake And Flames” The Car Is On Fire i „Pan Planeta” Ścianki. GDS z jednej strony zdawali się być młodszym rodzeństwem post-rockowego wcielenia Something Like Elvis (a przynajmniej czuć było takie podskórne aspiracje), z drugiej szło znaleźć w ich muzyce slowcore’owe i shoegaze’owe naleciałości.
Drugi album, „O’Malley’s Bar”, szczycił się amerykańską produkcją, ale nie szło za tym coś więcej (czytaj: dobre melodie), przez co w efekcie powstała średnia, hałaśliwie męcząca płyta z przebłyskiem w postaci „Clumsy Dance”. „Go Cry On Somebody Else's Shoulder” było z kolei płytą bardziej stonowaną, ale przez to chwilami strasznie popadającą w monotonię. Ach, jeszcze EP-ki. „The Large Glass” brzmi jak seria odrzutów z „O’Malley’s Bar”, mimo że powstała jeszcze przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych, a zaśpiewany w całości po polsku mini album „Ostatni dzień” był wydawnictwem strasznie nijakim. Wprawdzie miło było usłyszeć Magdę Powalisz, śpiewającą po polsku, ale dobrze by było, gdyby szła za tym interesująca warstwa muzyczna.
Paradoksalnie najlepszym wydawnictwem w dorobku GDS jest „It's Been A Long Time Since We Moved”, o którym mało kto słyszał. Ta trzyutworowa płytka – ni to singiel, ni to EP-ka – zawiera prawdopodobnie najbardziej esencjonalne kompozycje w dorobku zespołu. Esencjonalne nie tylko pod względem muzyki, ale również jeśli chodzi o teksty – aż można sobie dopowiedzieć w tle płacz i kłótnie w mieszkaniu. Co ciekawe, mimo że to wydawnictwo ukazało się w 2013 roku, to nagrań dokonano podczas amerykańskiej sesji do drugiej płyty zespołu. W tym miejscu warto dodać, że najciekawszy kawałek z tej sesji nagraniowej nie znalazł się na „It's Been A Long Time Since We Moved”. Nie jest nawet kompozycją autorstwa Dżordżów – to cover Joy Division.
Mówiąc o George Dorn Screams, trzeba również wspomnieć o Kubie Ziołku, który rozwinął skrzydła dopiero gdy odszedł z zespołu, po wydaniu drugiej płyty. Z gitarami jednak się nie pożegnał, przynajmniej nie od razu, czego dowodem mogła być działalność takich zespołów jak Tin Pan Alley, Turnip Farm czy Hokei. Aktualnie Ziołek za swoje hurtowo wydawane płyty otrzymuje Mateusze, Fryderyki, Paszporty Polityki, jest recenzowany przez takie uznane serwisy, jak chociażby The Quietus oraz został… headlinerem poznańskiego showcase’u Spring Break, na plakatach którego widnieje jako gwiazda o podobnym charakterze, co Brodka i Taco Hemingway.
Prawdę mówiąc, GDS nigdy nie byli zespołem albumowym. W studiu mogli na siebie nakładać tyle gitar, ile tylko chcieli, ale to na koncertach pokazywali swój niewykorzystany na płytach potencjał. Uroczo nieśmiali na scenie, wręcz onieśmieleni publiką, potrafili nieustannie kombinować ze swoimi kompozycjami, aby ostatecznie kakofonicznie zalewać klub falą dźwięku. Czy „Spacja Kosmiczna” jest świadectwem #dobrejzmiany, jeśli chodzi o krążki bydgoskiej grupy? Niestety nie. Trwająca 45 minut płyta ciągnie się w nieskończoność, a utwory są strasznie przegadane. Dowodem na to może być „W cieniu”, które powinno się skończyć na wysokości trzeciej minuty, jednak trwa dwa razy tyle. Podobnie sprawa się ma z wieńczącymi album „Począstkami”, których końca tak naprawdę nie widać – kompozycja trwa niemalże osiem i pół minuty, z czego połowa to ambientowe szmery.
Magda Powalisz śpiewając po polsku momentami brzmi bardzo w stylu Katarzyny Nosowskiej, co najbardziej słychać w otwierającym płytę „Liczę do stu”, ale, wbrew pozorom, nie jest to wada. Same teksty wprawdzie zbytnio nie rażą podczas słuchania, ale chwilami niebezpiecznie zbliżają się do nastoletniej poezji. „Doglądam swoich nieszczęść jak młodych źrebiąt”? „Wymyślam cię w oczekiwaniu na kroplę wrześniowego słońca”? „Więc bujaj mnie z całych swych sił, choć raz polecieć chcę nim noc nadejdzie”? Po takich wersach zastanawiam się, czy nie trafiłem na jakieś stare teksty Varius Manx, zresztą, cytując Afrojaxa, „pisałem lepsze rzeczy nawet na walentynki w liceum”.
Najlepiej na płycie wypada utwór tytułowy, prawdopodobnie dlatego, że nie stara się być na siłę przekombinowany – chwilami brzmi nawet trochę jak najlepsze momenty debiutanckiej płyty zespołu. Oprócz niego warty uwagi jest „Miriadami” – ze swoją długością i przystępnością mógłby sobie dobrze poradzić w radiu, chociaż w tym wypadku przeszkodą do primetime’u studenckich stacji radiowych z muzyką alternatywną może być tekst. Warte uwagi są jeszcze drobiazgi z poszczególnych utworów, jak chociażby początek „Liczę do stu”, kojarzący się z lotem w kosmos czy też puls sekcji rytmicznej w „Kocim szlaku”.
Niech nikt mnie nie zrozumie źle: to nie jest zła płyta. To płyta przeciętna, przeciętna aż do bólu. Jej największym problemem jest to, o czym wspominał już na screenagersowych łamach Artur Kiela przy okazji recenzji „O’Malley’s Bar”: słychać, że grupa najzwyczajniej w świecie nie potrafi się zdecydować, czy bardziej chce tworzyć post-rockowe konstrukcje, czy bardziej jest przywiązana do łagodnych dreampopowych melodii.
Czy „Spacja Kosmiczna” jest albumem odkrywczym? Nie. Czy „Spacja Kosmiczna” jest świadectwem rozwoju zespołu? Nie za bardzo. Czy „Spacja Kosmiczna” jest albumem potrzebnym? Trudno powiedzieć. Czy będę czekać na następcę „Spacji Kosmicznej”? Raczej tak. Zawsze czekam, zazwyczaj się rozczarowuję. No, chyba że tym razem George Dorn Screams mnie zaskoczą i wygrzebią ze swoich archiwów kolejne trzy czy cztery utwory z jakiejś starej sesji nagraniowej.
Komentarze
[7 maja 2016]