Tim Berne
Snakeoil
[ECM; 7 lutego 2012]
Stało się. Tim Berne niniejszym zadebiutował dla wytwórni ECM, poszedł w ślad wieloletniego kolegi Michaela Formanka i wysmarował nam kolejny w swym dorobku przykuwający uwagę album. Dla wszystkich osłuchanych w zeszłorocznej „Insomnii”, przejście do „Snakeoil” nie odbędzie się bez zdziwienia wywołanego odmiennością pomysłu na krążek (z drugiej strony jednak to przecież żadna nowina – eklektyzm Berne’a przynależy już w środowisku do wiedzy potocznej). No więc zaskoczenie raczej z tych drobnych, bo i nie podbite porządnym przygrzmotem w bęben. Ale przejdźmy w końcu do rzeczy. Napotykamy zatem na najnowszym wydawnictwie saksofonisty kompozycje przede wszystkim leniwe, sunące gładko i zwiewnie do wyprofilowanego uszka, co ciekawe – operujące jednocześnie mocno odbiegającymi od konwencji spokojnego grania strukturami melodyki. Weźmy np. na warsztat utwór „Scanners”: z niebywałą łatwością rozklekotana linia fortepianu zazębia się z partią altowego saksofonu, czy klarnetu (Oscar Noriega), który pojawia się nieoczekiwanie gdzieś w trzeciej minucie i wierci śrubę, niczym żywcem wyjęty z fragmentów „Kwartetu na koniec czasu” Oliviera Messiaena, po czym gdzieś pod koniec trzeciej minuty bawi się wysokim, skrzekliwym overbendem, przywołując fragment motywu przewodniego w spontanicznej transpozycji. Aby dopełnić egzotyką przywołanie Messiaena, nadmienię jedynie, że druga połowa sekcji rytmicznej (Ches Smith na wszelakich perkusjonaliach) operuje w międzyczasie hulaszczymi bongosami.
Przyglądam się grze pianisty Matta Mitchella i dochodzę do kolejnych refleksji: w większości utworów eksploatuje niepokojące, oniryczne wręcz rejony emocji, nie popadając jednocześnie w chaos przynależny co poniektórym zagubionym free-jazzowym duszom. Gra jednak z solidnym wyczuciem i nie zakleszcza się w jednorodnej kliszy – potrafi też, gdy trzeba, ostro przetrzeć krawędzie pedałów i rozwiać kurz zalegający na skraju prawej strony klawiatury. Wydaje się, że to jego głos stanowi o jednostajnej harmonii i niezaburzonym nurcie całego albumu.
Pomimo wypunktowanych zalet, czegoś jednak w tym spójnym grajdole brakuje. Może nieco żywiołu? Może nieco suspensu? Wydaje się, że gdyby tak Tim pokusił się choć raz porządnie chwycić słuchacza za gardło nagłą zmianą faktury, czy konceptu na utwór; gdyby odbiegł nieco od tak układnego przebiegu sytuacji muzycznej, czulibyśmy się ze „Snakeoil” nieco lepiej. A może to jedynie panowie z ECM niezgrabnie posłużyli się pilnikiem? No cóż, Berne z „Insomnii” to „hemphilliada” wysokiej klasy, na „Snakeoil” raczej „jarrettiada” w wersji softcore. Lecz solidny to softcore.
Styl gry Berne’a to klasa sama w sobie, a lofty stanowią idealne miejsca wędrówek w górę i w dół skali chromatycznej, bo oferują przestrzeń akustycznie dostosowaną dla naszych zmanierowanych konsonansami uszu. Alikwoty swobodnie przepływają tuż pod sufitem i nurtują Tima, pochylonego nad miedzianej barwy saksofonem. Słyszymy powolny, miarowy stukot klapek, ale z wylotu instrumentu nie wydobywają się żadne dźwięki – to palcowanie niewidzialnych sekwencji wyłożonych na jednym, drugim, trzecim fantomie akordu, wpadającym w lekki minorowy odcień mgły. Zaparowane szyby skraplają się powoli, pod wpływem miękkich uderzeń nut.
Komentarze
[3 sierpnia 2012]
Dzięki za wskazanie niejasności w tekście, Twój komentarz będzie dobrym dopełnieniem całości.
Pozdrawiam.
[29 lipca 2012]
Pozdrawiam.