Tim Berne
Insomnia
[Clean Feed; 29 marca 2011]
Tim Berne należy do niezwykle wąskiej grupy muzyków awangardy, którzy osiągnęli już status zasłużonych weteranów, lecz mimo to przy każdym kolejnym nagraniu proponują nam odejście od silnie zinternalizowanych przyzwyczajeń muzycznych w coraz to nowe, zachwycające żywotnością obszary dźwięku i do tego robią to w sposób intrygująco spójny. Mimo że ma na koncie już 58 wiosen, nie sprawia wrażenia artystycznego trupa, daleko mu do uwiądu wyobraźni, jakim straszą nas niektórzy jazzujący nudziarze. To materiał na kolejnego Roscoe Mitchella.
Nazwijmy jednak Berne’a jak chcemy. W mojej opinii to wiodąca postać współczesnej improwizującej awangardy o free-jazzowym rodowodzie, specjalista od łączenia jazzu z dysonującym posmakiem flow współczesnej klasyki. Jego utwory bardzo przypominają działania podobnych składów na polu nowej muzyki klasycznej: pierwszy z brzegu przykład, ICI Ensemble i ich kolaboracja z Olgą Neuwirth przy jej audio-filmach. Nauka u Braxtona – tytana teorii, i Hemphilla – mistyka transu, z cała pewnością popłaciła.
Zatem: Tim Berne i wszystko jasne? Nie do końca.
Tim spoważniał, stężał, co nie znaczy że zgnuśniał, raczej – wyrafinował się w swym własnym stylu. To cena erudycji i doświadczenia – z Bernem za sterami nie ma mowy o nudzie, zawsze gdzieś w tle muzyki kryje się moc piorunującej osobowości. Na „Insomnii” nie usłyszymy już charakterystycznego wariackiego polotu czy atmosfery zabawy, obecnych choćby na pamiętnym albumie „Fractured Fairy Tales”, czy we współpracy z Hankiem Robertsem na „Black Pastels”, czy w całej wczesnej twórczości saksofonisty, gdzie zdawał się on brać na warsztat skoczne, nieco ludyczne melodie i wykręcał je wokół własnej osi, tworząc tym samym groteskowe i porywające do koślawego tańca kompozycje. Tańczące kościotrupy w meksykańskich sombreros zostawmy jednak w spokoju.
„Insomnia” to raczej zapis frenetycznych improwizacji na styku wielu estetyk. Konstrukcja utworów (całą płytę tworzą dwie, ponad 30-minutowe kompozycje) skłania nas do wejścia w pewien nowy obszar, w którym suspens niczym kostucha zieje nam w kark ciepłym tchnieniem, a każdy róg kompozycyjnej faktury zdaje się wykrzywiać niebanalnym blaskiem – to wynik nie tyle pewnej łatwości w przekładaniu wizji na materiał, cechującej Berne’a już od wielu lat, co niebanalnego doboru instrumentów – dawno nie słyszałem tak udanych sekcji eksploatujących timbre szorstko pocieranej struny wiolonczeli, ostrej trąbki i pisku męczonej dwunastostrunowej gitary, a na płycie więcej takich udanych połączeń, do wyboru jeszcze klarnet, skrzypce i dwa saksofony. Mało tego – mieszanka wybuchowa tworzy się w momencie zabawy rytmem. Recenzenci Allmusic zwracają uwagę na skomplikowaną nierówność rytmu u Berne’a – i to właśnie ta nierówność niweczy wszelkie nasze próby zakotwiczenia w słuchanym utworze, nie pozwala na wygodę – doświadczamy wiecznych modulacji, niczym w kole samsary zamieramy i odradzamy się razem z muzyką w nowych formach.
Komentarze
[11 lutego 2012]
[11 lutego 2012]