The Diogenes Club
The Diogenes Club
[bandcamp.com; 5 października 2011]
Dlaczego przestałem kochać Diogenes Club? Bo całą moją podjarkę szlag trafił. A jarałem się strasznie. Na wysokości premiery cudownego „Green Eyes”, parę dni po facebookowej zapowiedzi debiutanckiego albumu, byłem absolutnie przekonany, że DC swoją muzyką zbawią świat, jak by sobie tego życzył ich patron Paddy McAloon. Mogłem oczywiście tonować swoje oczekiwania, ale miałem przy okazji zbyt dużo frajdy. Tak więc, gdy zobaczyłem tracklistę liczącą 11 utworów, wpadłem w zachwyt, choć była to liczba, które powinna dać mi do myślenia. No bo gdyby się nad tym zastanowić, to i tym dwóm krótkim płytkom DC – trzem, jeśli liczyć „Do You Know How To Feel It” – można było zarzucić, że zawsze znajdzie się jeden, minimalnie słabszy track („Come Back To Us”, „Tete”, „Taliesin”). Skoro więc nie są w stanie tak do końca udźwignąć formatu EP-ki, to tym bardziej LP wydaje się być poza ich zasięgiem. To się nie mogło udać z jeszcze jednego powodu. W recce „979”/„Versailles” pisałem, że gdyby obie EP-ki połączyć, to wyszedłby z tego mój album roku, ale tak naprawdę nigdy ich w ten sposób nie słuchałem. Po prostu 3-4 piosenki Diogenesów na raz to idealna dawka. Przy tak ograniczonej palecie środków wyrazu, jakimi dysponują, nie da się nagrać 11 numerów różnorodnych na tyle, żeby można było ich potem bez lekkiego znużenia słuchać przez 55 minut. Tym bardziej, że one są generalnie znacznie mniej zajmujące niż te z poprzednich krążków. I choć z debiutu też dałoby się uzbierać całkiem niezłą EP-kę („Green Eyes”, „The Fall Line”, „They Will Stop At The News”, „Scenes Of A Crime”), to i tak byłaby słabsza od każdej z trzech poprzednich. A jeśli dodamy do tego siedem kolejnych, gorszych kawałków, to robi się smutno. Nawet jeśli to nie są złe piosenki – a nie są przecież – to w takiej ilości po prostu męczą, mimo swojej totalnie niegroźnej, nieinwazyjnej natury i wielu ładnych momentów (mostek „What You’re Missing”, Bee Gees w „I Know You’ll Bring Us Back”, zwrotka „Home By The Sea” w refrenie „The Fall Line”). No i zaczyna się dostrzegać wady konstrukcyjne.
Weźmy wokal Gilesa – to wciąż jest George Michael, którego kochamy, ale w związku z wydłużeniem czasu antenowego mocniej uwierają niedociągnięcia warsztatowe, vide dziwaczne vibratto w co bardziej wymagających partiach. Te momenty stanowią zresztą jedyne urozmaicenie, bo jego ekspresja jest do bólu monochromatyczna – szepcząco-nieśmiała i na lekkim bezdechu. Żeby chociaż partie instrumentalne wnosiły nieco ożywienia, ale nie – przez niespełna godzinę klawisz jedzie na jednym presecie, bit raczej nie budzi skojarzeń z osobą Johnny’ego Darka i na dodatek wszystko spaja koszmarnie schematyczna konstrukcja (zwrotka, refren, zwrotka, refren, mostek, refren). W efekcie pozostaje wrażenie, jakby Diogenes Club wulgaryzowali własną koncepcję na granie przy użyciu jakiegoś generatora piosenek. Na „The Diogenes Club” jest wszystko to, za co kochaliśmy choćby takie „Versailles”, ale jakby zupełnie nienatchnione, wyprodukowane taśmowo na podobieństwo pierwowzoru. A bez dbałości o detal ich konwencja nie ma racji bytu. Weźmy choćby te nieszczęsne bity – na EP-kach to był ten sam, prymitywny clicktrack, tylko że ginął w tle zajmujących melodii, a tu czegoś takiego jak zajmujące melodie po prostu nie ma, więc trafia to na plan pierwszy. Dlatego ta schematyczność, ten brak subtelności tak zawadzają. A przecież jeśli jest coś, co skutecznie neutralizuje eskapistyczne właściwości, jakie przypisywałem muzyce Diogenes Club, to właśnie jej generyczny charakter. Snów nie powinno się produkować taśmowo. Pytanie czy Giles i Williams to zrozumieją, odpuszczą sobie albumy długogrające i wrócą do niższej kategorii wagowej? Byłoby super, bo świat potrzebuje takich ślicznych piosenek.