Ocena: 8

The Diogenes Club

979 [EP] / Versailles [EP]

Okładka The Diogenes Club - 979 [EP] / Versailles [EP]

[Urbantorque; 20 września 2010]

Nie słucham nowej muzyki już od ładnych kilku miesięcy. Nie wiem, co to jest witch house, od piosenek Bundicka bardziej interesują mnie jego podcasty, a podjarka na moją niedoszłą płytę roku, czyli debiut Janelle Monáe, zdecydowanie mi przeszła. Na placu boju zostało więc dwoje weteranów: Ariel Pink i Erykah Badu. Nie skłania mnie to do formułowania optymistycznych wniosków, zwłaszcza że gdybym miał zestawić drugą część „New Amerykah” czy – nomen omen – „Before Today”, dajmy na to, z dyskografią Steely Dan, na których mam ostatnio straszną fazę, to nie byłoby to ani dla Pinka, ani dla Badu zestawienie korzystne. W tym kontekście tegoroczne EP-ki Diogenes Club spadają mi z nieba. Jeślibym nie wiedział, że ich twórcy, czyli duet Matt Williams + Paul Giles, reprezentują tu i teraz, to w dobie mojego kryzysu zaufania do nowej muzyki uznałbym odruchowo, że oto odkryłem zaginiony klejnot ejtisowego popu. I złorzeczyłbym tym bardziej pod adresem świeżo rozpoczętej dekady, która – już to wiem – nie będzie dla mnie łaskawa. Ich muzyka jest bowiem tak archaiczna – nie tyle nawet brzmieniowo, ile konceptualnie – względem tego, co się dzieje dookoła, że wydaje się być dużo starsza niż jest faktycznie. I dlatego czas trwania obu EP-ek – i w jednym, i w drugim przypadku ciut ponad kwadrans – jakoś nie stanowi dla mnie problemu, skoro w sumie niczym strona A i B jednego wydawnictwa składają się na mój, co prawda przykrótki, ale jednak album roku.

Najprościej byłoby zaklasyfikować to, co robią Diogenes Club, jako przykład ostatnich podrygów revivalu lat osiemdziesiątych. Nie jestem fanem uproszczeń (najczęściej krzywdzących) w rodzaju Wham! spotyka Prefab Sprout, ale interpretacja twórczości Williamsa i Gilesa w kategoriach rezultatów hipotetycznej współpracy McAloona i Michaela, jaką podsunął Kuba Ambrożewski przy okazji opisu „Versailles”, narzuca się sama. W mniejszym lub większym stopniu usprawiedliwiony wydaje się zresztą namechecking sporej części kapel, które w latach osiemdziesiątych grały tego rodzaju romantyczną muzykę klawiszową – od Mike And The Mechanics z okolic debiutu, przez Roxy Music circa „Avalon”, aż do Ultravox czy OMD. I to nie wróży chłopakom z Diogenes Club zbyt dobrze, bo jeśli właśnie uznali, że lata osiemdziesiąte wracają, to ich konstatacja raczej nie spotka się z powszechnym zrozumieniem w dobie rozkręcającego się z minuty na minutę revivalu lat dziewięćdziesiątych. Revivalu, który już dawno przestał być wyłącznie zajawką wąskiego grona historiozofów i który opracowano, obwieszczono i wdrożono, nim jeszcze dobiegła końca poprzednia dekada. Trudno jednak o pewniejszą inwestycję niż wykreowanie i wykorzystanie koniunktury na lata dziewięćdziesiąte wobec powszechnie przyjmowanej zasady, że skoro lata zerowe upłynęły pod znakiem powrotu do 80s, to teraz musi przyjść kolej na 90s, a około roku 2020 na 00s itp.

W związku z tym coś czuję, że przez najbliższe dziesięć lat mój wkład w tworzenie serwisu Screenagers.pl ograniczy się do działu klasyka, a Diogenes Club przepadną z tymi swoimi pedalskimi klawiszami wobec zmasowanego ataku wskrzesicieli grunge’u, trance’u, trip-hopu, eurodance’u i wszystkiego, co przy tej okazji zmartwychwstanie. Bo też ten ich prywatny 80s revival wydaje się być zrodzony z zupełnie innych pobudek niż te, które przypisałbym – dajmy na to – apologetom europeizacji amerykańskiego mainstreamu czy też restauratorom najntisowego house’u. Diogenes Club zdają się bowiem traktować swój punkt odniesienia z czułością, a ich powrót do lat osiemdziesiątych jest najpewniej motywowany szczerą tęsknotą, chęcią przywołania błogich wspomnień itp. A więc emocjami, które zwykle towarzyszą konstruowaniu alternatywnych światów w geście romantycznego, choć i reakcyjnego eskapizmu. Co generalnie dotyczy również poprzednich revivali, z których każdy niósł w sobie jakiś tam ładunek emocjonalny. Okej, zabrnąłem teraz w rejony autentyzmu sztuki i szczerości artysty – czyli kategorii, których zasadniczo nie uznaję – ale obawiam się, że 90s revival okaże się koniunkturalny czy nieszczery w tym sensie, że sprowadzi się do kopiowania cech dystynktywnych konkretnych brzmień czy estetyk. Tymczasem zarówno w przypadku Diogenes Club, jak i sporej rzeszy odnowicieli ejtisowego soundu (z Cut Copy na czele, ale bez La Roux czy Hurts), powrót do lat osiemdziesiątych polega na wymyślaniu tej epoki na nowo.

Można bowiem odnieść wrażenie, jakby Williams i Giles próbowali odtworzyć swój ukochany synth-pop przy pomocy środków wyrazu typowych dla french touchu – stąd ten daftpunkowy efekt zasysania dźwięku, który na dobrą sprawę stosują w każdym numerze. Niezależnie od tego czy idą w gitary – jak choćby w równie wyrafinowanym, co zwiewnym „I Could Try To Explain” – czy w elektro, zapętlając ciężki, syntezatorowy leitmotiv tęsknego „Tie Ourselves Around”. Diogenes Club w pełni świadomie tworzą ledwie surogat lat osiemdziesiątych. Na takiej samej zasadzie, na jakiej Air France snuli opowieści o odległych Balearach, Osjan rejestrowali swoje wyobrażenia o muzyce Wschodu, a budowniczowie Brighton próbowali uczynić zeń przegrzany śródziemnomorski/tropikalny kurort. Tym samym twórczość Williamsa i Gilesa, dla których to przeurocze miasto na południu Anglii jest bazą wypadową, idealnie wpisuje się w jego charakter. Co prawda Brighton funkcjonuje w powszechnej świadomości przede wszystkim jako brytyjska stolica homoseksualistów, ale i ten osąd dałoby się jakoś tam odnieść do muzyki Williamsa i Gilesa. Głównie z uwagi na wokal drugiego z nich, który odsyła wprost do wspomnianego wcześniej George’a Michaela – jednego ze sławniejszych gejów, jacy przewinęli się przez przemysł muzyczny w ciągu ostatnich trzydziestu lat, a przy okazji mistrza wszechwag w kategorii romantycznej piosenki mieszczańskiej. Jaka by nie była faktyczna orientacja seksualna chłopaków z Diogenes Club, po uwzględnieniu mięciutkich, klawiszowych aranży, w kontekście których umiejscowiony jest głos Gilesa, otrzymujemy najfajniejszy gej-pop od czasu „Pretend Not To Love”. Tyle że mało taneczny i wycyzelowany na modłę „So This Is Goodbye”, na którym zresztą niektóre ich numery (np. prześliczne „Tete”) spokojnie mogłyby się znaleźć.

W kontekście Diogenes Club Brighton interesuje mnie jednak przede wszystkim dlatego, że samo w sobie również stanowi surogat – coś na kształt atrapy ciepłych krajów dla wiecznie spragnionych słońca Brytyjczyków. Okej, za czasów świetności Imperium Brytyjskiego jego obywatele mogli odreagowywać te wszystkie lata życia we mgle i deszczu, wygrzewając się w słońcu w którejś z miliarda kolonii. A teraz, osiągnąwszy wiek około-emerytalny, część z nich ratuje się emigracją do Hiszpanii i Grecji, by w cieplarnianych warunkach i hermetycznych społecznościach przeżyć resztę swoich dni na pielęgnowaniu odrębności kulturowej. Ale i tak większości z nich nie stać ani na jedno, ani na drugie rozwiązanie, więc pozostaje im Brighton, które szczególnie w lecie – nie wiem, jak to funkcjonuje zimą – sprawia wrażenie względnie wiarygodnej instalacji/scenografii, stworzonej na potrzeby ich ucieczki do słońca. Wąskie uliczki i szpalery zjawiskowych, białych/pastelowych szeregówek, które pną się stromo w górę i w dół niczym w San Francisco; kamieniste plaże, wszechobecne palmy, kilometry deptaków i promenad; i wreszcie zabytkowe, drewniane molo, na środku którego znajduje się wesołe miasteczko – to chyba te elementy, które w największym stopniu decydują o odrębności Brighton w stosunku do reszty kraju. Co weekend miasto przeistacza się w scenerię festynu, gdy tysiące tubylców i turystów wylega na plażę, do knajp i sklepów, by po zmierzchu rozpierzchnąć się po okolicznych klubach. A skoro już o scenerii mowa, warto wspomnieć, że to właśnie w Brighton rozgrywały się nastoletnie miłostki i rozkminy egzystencjalne młodego Jamesa Coopera – bohatera „Quadrophenii”, czyli filmowej wariacji na temat albumu The Who, której tło historyczne stanowiły starcia Modsów z Rockersami na promenadach i deptakach miasta.

Twórczość Diogenes Club jest więc czymś na kształt muzycznego odpowiednika pielgrzymek do Brighton. Weźmy klip do „Versailles” – przy akompaniamencie tej przepięknej, szlachetnej melodii rozgrywa się wakacyjna historia miłosna, zredukowana do tanich, przejaskrawionych gestów, ale ujmująca swoją VHS-owską umownością (vide nieporadny lip-synch). Co prawda jeśliby się rozejrzeć po brytyjskiej scenie muzycznej, można by uznać, że tkliwe pościelówki potrafią też pisać ziomkowie z The xx – chyba najciekawsi obok Diogenes Club przedstawiciele tamtejszej młodzieży w klasie pop/rock – ale to zupełnie inna kategoria wagowa. Tam, gdzie Giles i Williams uciekają w figury retoryczne, Croft i Sim obnoszą się z tą swoją zakompleksioną, pryszczatą miłością, nie zapominając przy tym o odpowiedniej dozie nastoletniej neurozy. Jasne, balladki Diogenes Club SĄ romantyczne, ale przy tym wszystkim pozostają sztuczne, wypreparowane. Jak choćby w „Tie Ourselves Around”, gdzie kruchą, uczuciową ekspresję Gilesa neutralizuje złowrogi, metaliczny loop syntezatora. Zresztą nawet wtedy, gdy sięgają po gitarę czy bas, zachowując ich organiczne brzmienie, to i tak ma się wrażenie, jakby każde pociągnięcie za strunę było mierzone linijką. A poza tym zawsze tuż obok czai się ten ich french touch i blade brzmienie maszynki perkusyjnej.

W finale „Quadrophenii” zdesperowany James Cooper powraca do Brighton, by przekuć ulotny charakter chwil, które się tutaj rozegrały i które mają dla niego fundamentalne znaczenie, w coś trwałego. W efekcie jednak unicestwia swoje marzenia, bo Brighton okazuje się tylko fasadą, za którą kryje się to, od czego Cooper próbował uciec. Na szczęście Williams i Giles wiedzą lepiej, bo ich proste piosenki o trudnej miłości nie są niczym więcej, jak tylko atrapą. Tym samym czy to w przypadku Brighton, czy Diogenes Club sztuka pozostaje sztuczna, będąc przy tym – o ironio! – autentyczna z uwagi na swój meta-charakter, autoreferencyjność. To zresztą znamienne, że Brighton w prawdziwej historii Diogenes Club również odgrywa rolę przepustki do lepszego świata. Gdyby Williams nie porzucił swojej rodzinnej Walii i nie zakotwiczył właśnie tutaj, pewnie nigdy nie trafiłby na swojego rodaka, Gilesa – który przebył analogiczną drogę – i skończyłoby się na pisaniu do szuflady. A tak mamy happy end – drugi z członków DC swoimi wokalami i tekstami tak doskonale dopełnił niedookreślone instrumentale pierwszego, że nie potrafię sobie wyobrazić, żeby którykolwiek z tych elementów mógł w ogóle funkcjonować oddzielnie. Okej, oni mogą mieć niewiele ponad sześciuset fanów na Facebooku i kolekcję hejterskich cytatów zamiast gablotki z nagrodami Grammy, ale sam fakt, że ich muzyka znacząco poprawia jakość życia tej garstki osób, nadaje ich pozornie beznadziejnym działaniom kolosalnej wagi.

Łukasz Błaszczyk (25 października 2010)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 8/10
Łukasz Błaszczyk: 8/10
Kasia Wolanin: 7/10
Maciej Lisiecki: 7/10
Paweł Sajewicz: 6/10
Średnia z 6 ocen: 6,16/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: pawel
[13 lutego 2013]
Zaskakujaco (1 raz na screenagers :P) dobry tekst o swoistej, ambitnej przez swoje nieoczywiste cele muzyce( 'dobro garstki osób'). Dzieci nie skumają.
Gość: ra
[12 lutego 2011]
świetny tekst.
Gość: Janu
[28 listopada 2010]
Ta recenzja to straszny pseudointelektualny bełkot

pedalskie klawisze
ho, ho.
Gość: tmwwth
[25 października 2010]
o, albo też taka płyta wyszła ostatnimi czasy: http://www.allaboutjazz.com/php/article.php?id=36870
Gość: : )
[25 października 2010]
daftpunkowy efekt zasysania dźwięku
http://www.youtube.com/watch?v=BbG8fqHeKGc

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także