Asva
What You Don't Know Is Frontier
[Southern Records; Maj 2008]
Asva nie jest nazwą, która na hasło doom-metal przychodzi na myśl w pierwszej kolejności. „What You Don’t Know Is Frontier” ma jednak duże szanse, by zmienić ten stan rzeczy. Nieco efemeryczna kolaboracja postaci znanych z kapel o bardziej ugruntowanej pozycji (Mr. Bungle, Sunn O))), Burning Witch) nagrała album, na którym udało im się przekroczyć ramy estetyki i który już teraz śmiało można zaliczyć do najciekawszych w tym roku, i to nie tylko w kręgu ciężkich gitar.
Jako pierwsze pojawiają się na płycie dźwięki generowane cyfrowo, jak gdyby dla zaznaczenia swojej obecności, która mniej uważnym słuchaczom mogłaby umknąć pod nawałnicą gitar i basu. Ale nie uprzedzajmy faktów. Dołączający już po chwili motyw gitarowy rozwijany jest przez następne piętnaście minut, aż do końca utworu. Supportowany jest przez organy stanowiące o charakterze nie tylko tego utworu ale i całego albumu. I to kolejny wyróżnik zespołu. Zarówno melodie jak i drony wygrywane ciężkimi riffami brzmią rewelacyjnie, gdy podszywane są tym unikalnym instrumentem. Forma utworów jest bowiem nieco bardziej standardowa: długie i cierpliwie rozwijane wątki, nieco może górnolotne, zagęszczane są poprzez coraz intensywniejsze (i głośniejsze) wykorzystanie instrumentów skutkując wykreowaniem charakterystycznie apokaliptycznej atmosfery. Kompozycje są długie, powolne, proste i mimo epickiego rozmachu nie pozostawiają dużo miejsca na wirtuozerię albo szalone improwizacje, choć co bardziej abstrakcyjne momenty „Christopher Columbus” przywołują skojarzenia z Supersilent, oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji jeśli chodzi o wykorzystywane brzmienia. Tym cały czas zdecydowanie najbliżej do Sunn O))) (z którym łączy Asva osoba Stuarta Dahlquista – lidera grupy współpracującego niegdyś z parą O’Malley/Anderson), nawet pomimo dość istotnego zaangażowania wspomnianych już organów, które skutecznie przebijają się przez szorstką warstwę niskich częstotliwości dosyć często wypływając na wierzch z czeluści mrocznych dźwięków.
Ten ogólny schemat w dosyć kontrowersyjny sposób przełamany jest w „A Game in Hell, Hard Work in Heaven”. Zaczyna się gitarą wyciągniętą z jakiegoś miłosnego songu po kilku minutach wspartej pompatyczną melodią na organach przetransponowaną następne kilka minut później na riff. Do tego dochodzi piskliwy wokal wyśpiewujący niezrozumiałe kwestie w języku brzmiącym jak skrzyżowanie japońskiego ze szwedzkim. Złośliwi mogliby przykleić kawałkowi etykietkę pop-doom, choć utwór jako całość broni się zdecydowanie bardziej niż składniki, z których został upichcony. Na finał dostajemy rdzeń motywu przewodniego pogoniony rockowym 4/4. Mnie to osobiście nieco gryzie - ot, za dużo patosu. Za to na osłodę, chyba dla zabicia ewentualnie niekorzystnego wrażenia, utwór kończy się potokiem pisków, szumu i gitarowego feedbacku.
W tym szaleństwie jest metoda. Przeplatanie brutalnej kakofonii i mrocznego klimatu typowych dla estetyk noise/post-metal/dark ambient z psychodeliczną symfonicznością w formie i miłym uchu brzmieniom nie czyni tych nagrań ani o jotę bardziej przystępnymi ale buduje niepodrabialny styl zespołu. Warto tu także wspomnieć, że dzięki temu płyta stanowi spory krok naprzód w stosunku do całkiem dobrego debiutu z przed trzech lat. A że Asva potrafią grać bezwzględnie udowadnia zamykający album „A Trap for Judges” będący serią wolno wyprowadzanych, potężnych gitarowo-perkusyjnych ciosów. Surowe, przygniatające i podobnie bezkompromisowo co drugi album KTL, z tą różnicą, że nie popełnili błędu duetu O’Malley/Rehberg i najcięższy kawałek umieścili na końcu płyty. Byli również nieco bardziej litościwi i po około szesnastu minutach po ciężkiej chłoście pozostawili jedynie niski, syntetyczny dron, nad którym wyrasta kolejny – organowy, by po chwili przerodzić się w nieco kościelnie brzmiącą melodię. Skojarzenia z zakończeniem nabożeństwa są jednak jak najbardziej na miejscu.