KTL
2
[Editions Mego; 7 maja 2007]
Najpierw rozprawmy się z pewnym mitem. Kooperacja szefa Editions Mego i członka Sunn O))) reklamowana jest jako połączenie black metalu i eksperymentalnej elektroniki. To nie jest połączenie black metalu i eksperymentalnej elektroniki. I całe szczęście. To jest ich wypadkowa - trudne słowo - którą trudno sobie w wyobrażeniach w jakikolwiek sposób – jeszcze trudniejsze – wyestymować, tak z dotychczasowej twórczości Petera Rehberga i Stephena O'Malleya, jak i z całej współczesnej sceny eksperymentalnej.
Biorąc pod uwagę pierwszy album duetu oraz zamiłowanie Sunn O))) do form rozciągniętych w czasie można było spodziewać się potężnej dawki muzyki, jednak mimo wszystko panowie trochę przegięli. Każdy z utworów z osobna trwa tyle ile powinien, jednak razem tworzą zbyt długi zestaw, który w dodatku nawet w małych ilościach jest wyjątkowo ciężkostrawny. To ostanie nie jest bynajmniej minusem, lecz największym atutem płyty. Dawno już bowiem nie pojawiła się pozycja tak bezkompromisowa. Dzieląc ją na pół można natomiast cieszyć się jej klimatem w pełni, bez obawy popadnięcia w stany paranoidalne (taka rada dla mniej odważnych).
Już darkambientowy „Game” może wydać się nieco przytłaczający, ale i tak jest to bardzo delikatna przygrywka do tego, co dzieje się dalej. „Abbatoir”, najbardziej przypominający dokonania black metalowej połowy KTL, to ostry, ale jednostajny riff, przyprawiony równie nieznośnym mrocznym tłem wygenerowanym przez Rehberga. Zamykający płytę „Snow 2” wydaje się po tym kawałkiem wręcz ambientowym. Przetworzone do granic rozpoznawalności gitarowe dźwięki na minimalistycznym podkładzie z szumów i tym podobnym syntetycznych smaczków wciągają w rejony ciemnych jaskiń, w które nie zapuszczają się nawet nietoperze. Gdy wreszcie udaje się znaleźć wyjście i wydaje się, że została do pokonania jedynie noc, sen się kończy. Znacie to uczucie, gdy budząc się z jakiegoś powodu w środku nocy, wyrwani ze snu, nie macie przez chwilę pojęcia co tak właściwie się stało, co jest rzeczywistością, a co urojeniem?
Gwoździem programu, a dla niektórych gwoździem do trumny, jest jednak „Theme”. Blisko półgodzinna kompozycja zaczyna się najazdem czołgu niskich częstotliwości, dokładnie miażdżącego każdą nierówność napotkaną na swojej drodze. Po jakichś czterech minutach z chmury kurzu wyłania się świerczący w uszach dron, z którym nie rozstajemy się już do końca. Szybko bierze górę nad powolnym rytmem silnika wspomnianego pojazdu wybijanego przez potężną stopę. Wspomagany gitarowym riffem rozpuszczonym w absurdalnych ilościach pogłosu wlewa się do uszu niczym lawa, paląc wszystko to, co nie zostało na początku utworu zmiażdżone pod gąsienicami pancernika. Gdy wreszcie kończy dzieło zniszczenia pozostaje tylko skamieniała pustka opatulona grubą chmurą pyłu. Uffff… Trudno jednak wyobrazić sobie by ten kawałek skończył się wcześniej, czy w jakikolwiek sposób przybrał bardziej przystępną formę. Najbardziej zagorzali miłośnicy form samodestrukcji będą więc wniebo-, przepraszam, wpiekłowzięci. A to przecież dopiero połowa albumu…