Ocena: 8

John Zorn

Six Litanies For Heliogabalus

Okładka John Zorn - Six Litanies For Heliogabalus

[Tzadik; 27 marca 2007]

Po dużo spokojniejszym „Moonchild” i epickim „Astronome” trio Mike Patton, Joey Baron i Trevor Dunn wraca wzbogacone o kilku performerów, produkując najbogatszy z dotychczasowych zestaw utworów. Najpoważniejszym wzmocnieniem jest sam Zorn udzielający się na saksofonie i prowadzący muzyczną trzódkę krętymi ścieżkami swoich kompozycji. Oprócz niego pojawia się Ikue Mori z elektronicznymi plamami podszywającymi wyczyny sekcji rytmicznej, Jamie Saft wnoszący sporo melodyczności grą na organach oraz kobiecy trójgłos.

Sześć muzycznych litanii poświęconych jest pamięci niesławnego władcy cesarstwa rzymskiego Heliogabalowi, który podczas swego krótkiego panowania zdążył wyrobić sobie opinię jednego z największych rozpustników w historii świata. Jego imię przewija się przez całą płytę wyszeptywane przez chór, który w pozostałych momentach wypełnia zdecydowanie mniej psychodeliczne zadania, natomiast róże na okładce nawiązują do wyczynu cesarza, który udusił swoich biesiadników zasypując niesamowitą ilością perfumowanych płatków. Czyż to nie wspaniale chora karykatura motywu znanego z „American Beauty”? To szaleństwo wspaniale oddają kompozycje w obłąkańczy sposób łączące piękno i wzniosłość z bezwzględną brutalnością. Awangardowe podejście do metalu charakterystyczne dla Fantomasa czy Tomahawk przeplatane jest mnóstwem motywów jazzowych – od nieokrzesanego free przez knajpiany bebop, aż po kameralną klasykę - i wstawek kompozycyjnych w stylu serii „Filmworks” Zorna. Do tygla wrzucono jeszcze space-rock, noise (a jakże!), funk i psychodelię okraszane momentami ambientowo-eksperymentalnymi, w których prym bierze delikatna elektronika Ikue Mori przy subtelnym wsparciu chóru i organów. Zresztą – czego tu nie ma! Tego typu eklektyczny kolaż nie dziwi w przypadku Zorna, który po raz kolejny zdaje się sięgać krańca twórczej swobody, z dziecinną łatwością przekraczając wyznaczane wcześniej przez samego siebie granice. Napisanie, że to najbardziej pokręcony album tego kompozytora niedługo i tak straci zatem z pewnością na aktualności. Jednakże to z pewnością zdecydowanie najbarwniejszy i najbardziej różnorodny album tego roku (jeszcze się nie skończył, więc daj Boże, żebym się mylił!).

Omawiając to wydawnictwo wprost nie sposób nie zatrzymać się na dłużej przy litanii numer cztery. To chyba najbardziej ekstrawagancki tegoroczny utwór, porażający jednakowo pomysłem jak i wykonaniem. Mającym wątpliwości, jakiego rodzaju dźwięki można usłyszeć na tej ścieżce podpowiadam: chodzi o odgłos paszczą. Generał Patton zamienia się w nafaszerowane halucynogenami połączenie Scatmana Johna i Rahzela – to już niby znamy, ale w tym przypadku intensywność przekazu i tempo zmieniających się z drugą prędkością kosmiczną rodzajów wydawanych odgłosów po prostu szokują. Amon Tobin nagrywając swoją ostatnią płytę mógłby zaoszczędzić sporo czasu, gdyby umówił się z nim na sesję nagraniową zamiast biegać po mieście z mikrofonem. Marzy mi się album zagrany tylko i wyłącznie na głosie człowieka, który kiedyś niechcący wymyślił nu-metal...

Mateusz Krawczyk (30 sierpnia 2007)

Oceny

Piotr Szwed: 9/10
Średnia z 7 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Michał Paczka
[19 kwietnia 2011]
http://www.youtube.com/watch?v=q4REmEXQgGE
Gość: skwara
[18 kwietnia 2011]
o co wy go oskarżacie? nu-metal? Patton sam wielkrotnie wspominał aby nie łączyć go z tym badziewiem.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także