Ocena: 5

Amon Tobin

Foley Room

Okładka Amon Tobin - Foley Room

[Ninja Tune; 5 marca 2007]

Odpuśmy sobie paplaninę o tym, jak to tytułowe pokoje służące nagrywaniu efektów dźwiękowych do filmów zainspirowały brazylijskiego reprezentanta wagi półciężkiej w łamaniu bitów do wydarcia z rzeczywistości najbardziej intrygujących odgłosów. Że wspomniane stanowiły punkt wyjścia utworów, itede. Przejdźmy do konkretów, czyli percepcji efektów końcowych wszystkich tych zabiegów.

Już na soundtracku do „Splinter Cell” słychać było pewne oznaki zmęczenia materiału. O ile wówczas można było zrzucić to na karb konieczności stworzenia muzyki bardziej ilustracyjnej, to pierwsza od pięciu lat ‘regularna’ płyta Tobina definitywnie potwierdza zejście ze ścieżki wytyczonej przez znakomite „Permutations” i „Supermodified”. Amon się uspokoił i nie bombarduje słuchaczy salwami bębnów stawiając raczej na brzmienie i kreowanie atmosfery. Jeśli idzie o to pierwsze to pełen sukces. Charakterystyczne dźwięki pozostały znakiem firmowym Brazylijczyka i w każdym fragmencie płyty słychać kto jest odpowiedzialny za jej powstanie. Zamiast natłoku sampli używa field recordings oraz sporej dawki żywych instrumentów (notabene autorstwa znakomitości, jak np. Kronos Quartet udzielający się w „Bloodstone”) co potwierdza, że nieważne jest źródło dźwięku lecz sposób jego potraktowania. W rezultacie dostajemy schizofreniczne mikstury bulgoczące bogactwem brzmień perfekcyjnie do siebie dopasowanych, niezależnie od tego, czy punktem wyjścia było piosenkopodobne zawodzenie sąsiada pod prysznicem, chrobotanie owadów, plusk wody w zlewie czy ryk lwów. Więcej zagrań takich jak, będąca miniaturowym arcydziełem, ‘motocyklowa’ linia basu w „Esther’s” i Tobin będzie naprawdę bliski wyznaczenia nowych standardów tworzenia muzyki elektronicznej.

Album ten ma jeden minus za to sporych rozmiarów, a mianowicie nie robi należytego wrażenia w warstwie stricte muzycznej. Fajna koncepcja, doskonale zrealizowana w warstwie technicznej nie przekłada się na coś, co porwałoby słuchacza. Nie ma tu po prostu rzeczy, które na długo zapadłyby w pamięci każąc do tej płyty powracać. Bardzo przyjemnie słucha się co prawda niemalże popowych (fuj! brzydkie słowo) „Always” oraz „The Killer's Vanilla”, którego organowy motyw mógłby być znakomitym tłem dla sceny uśmiercenia głównego bohatera filmu, ale nic ponad to. Smuci zwłaszcza aranżacyjna pustka ziejąca z niemal wszystkich kawałków, a dziwne to zaprawdę, gdyż umiejętność prowadzenia muzycznej narracji zawsze była mocną stroną Tobina. Raz wprowadzone motywy stale się powtarzają, co czyni utwory trochę nudnymi i emocje zamiast narastać – opadają, osiadając na mieliznach brzmieniowych eksperymentów. Zwłaszcza środek płyty mija zupełnie bez historii. Niby stonowane tempo pozwala dużo lepiej wgryźć się w dźwiękowe smaczki, ale gdzieś w głębi duszy tli się tęsknota za szaleńczymi łamańcami z wcześniejszych produkcji.

To nie jest zły album, a pod względem produkcji jest wręcz swego rodzaju majstersztykiem. Brakuje mu jednak zęba, tak charakterystycznego dla wcześniejszych płyt. Od kogoś takiego jak Amon Tobin można po prostu wymagać trochę więcej.

Mateusz Krawczyk (26 kwietnia 2007)

Oceny

Kasia Wolanin: 6/10
Krzysiek Kwiatkowski: 6/10
Średnia z 5 ocen: 5,4/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także