Relacja z Free Form Festival 2007
Kolejny festiwal, edycja i gwiazdy – chciałoby się powiedzieć na początek. Tyle, że nie wypada w tym konkretnym przypadku tak zaczynać, bo Free Form Festival to bardzo specyficzne przedsięwzięcie. Przede wszystkim bardzo odważne, które nie sprowadza się wyłącznie do listy wykonawców nań występujących. Ciekawa idea łączenia w nowoczesny sposób sztuk: muzyki, filmu, multimedialnych wizualizacji. Pozornie wydaje się, że nie może zgromadzić zbyt wielu chętnych ot jest to coś dla grupki snobistycznych znajomych. A jednak, występy Coldcut czy Telepopmusik z poprzednich lat dały organizacyjnego kopa, zgromadziły stałą publiczność. Przy okazji trzeciej odsłony zaproszono wybitnych reprezentantów sceny elektronicznej. Obecność bezsprzecznych ikon - Mouse On Mars i Jimiego Tenora nie mogła nie zrobić wrażenia. Free Form Festival pozwolił przyjrzeć się także mniej znanym, ale obiecującym wykonawcom. Przed wami chronologiczny wykaz artystów, o których autor ma trochę do powiedzenia.
DZIEŃ PIERWSZY
Hexstatic to filar modnej, brytyjskiej wytwórni Ninja Tune, która skupia takich artystów jak Amon Tobin czy The Cinematic Orchestra. W zamierzeniu organizatorów z pewnością miał być to odpowiednik zeszłorocznego koncertu Coldcut. Mistrzowie vj-ingu, czyli łączenia muzyki z obrazem w postaci wizualizacji multimedialnych, co prawda nie zaprezentowali się od tak dobrej strony jak słynni koledzy po fachu, ale fajerwerków scenicznych na pewno nie zabrakło. Promowali, w okrojonym składzie, „When Robots Go Bad”, ale zgromadzonej publiczności najbardziej spodobały się samplowane fragmenty „Whole Lotta Love” Led Zeppelin, a także utworów AC/DC oraz Queen. Złożyli również hołd scenie hip-hopowej, prezentując absolutnych klasyków, czyli Public Enemy. Umiejętnie zespolili „Sexx Laws” Becka z „Smack My Bitch Up” The Prodigy, a także tchnęli nowe życie w „Ch-Check It Out” Beastie Boys. Jednym słowem zabawa była przednia, mimo, że od strony muzycznej Hexstatic nie zaskoczyli i zaprezentowali się ledwie poprawnie.
Mouse On Mars, czyli Jan St. Werner i Andi Toma to kluczowe postacie muzyki elektronicznej lat 90., a także głównie dzięki „Idiology” – także obecnej dekady. To również wybitni reprezentanci sceny IDM, dla niżej podpisanego zdecydowanie najważniejsi obok Autechre. W takim właśnie świetle występ Mouse On Mars był naprawdę dużym wydarzeniem. Panowie nie zabrali ze sobą perkusisty, nie było też wizualizacji (powiedzmy, że nieruchomy obraz inspirowany „Varcharz” się nie liczy). Nie grali też swoich najważniejszych utworów ze swoich najlepszych płyt. Przykładowo pominięto „Owai” z „Instrumentals”, „Kanu” z „Iaora Tahiti” czy „Twift Shoeblade” z „Autoditacker”. Nie usłyszeliśmy też „Wipe That Sound”, czyli najbardziej nośnej kompozycji w całej dyskografii Mouse On Mars. Dominował materiał z ostatniego „Varcharz”. W agresywne, przeszywające dźwięki wpasował się „Actionist Respoke”, które znamy z „Idiology”. Werner i Toma dali po uszach przybyłym i choć ten koncert niewątpliwie mógł wyglądać zupełnie inaczej to Niemcy mają to szczęście, że mogą wybierać. Pewnie gdyby skupili się na zawartości „Instrumentals” czy „Glam”, a więc dokonaniach najbardziej minimalistycznych to też kręcilibyśmy nosem.
Mujuice to przedstawiciel wschodnioeuropejskiej sceny elektronicznej. Młody Rosjanin - Roma Litvinov po efekciarskim koncercie Hexstatic i agresywnych, nabuzowanych myszach, pozwolił na kilka chwil ukojenia zarówno muzycznego jak i wizualnego. W „Fabryce Trzciny” zaczęły dominować ambientowe brzmienia ze sporadycznymi wypadami w kierunku IDM. Wrażenie robiły wizualizacje przedstawiające zmieniający barwy las, nawiedzany przez zanikające postacie czy obrazy przelewającej się wody i morskich głębin. W tym przypadku to właśnie obraz potęgował pozytywny obiór setu, jaki przygotował Rosjanin. Dobrego wrażenia nie zatarła nawet grupka niedysponowanych panów, prawdopodobnie dotkniętych filipińską chorobą, którzy próbowali wykonywać żwawe ruchy potocznie nazywane tańcem. W przeciwieństwie do Mujuice – średnio to wychodziło.
DZIEŃ DRUGI
Jimi Tenor, czyli mistrz łączenia elektroniki, jazzu, funku i czego tam jeszcze chcecie, był dla większości bywalców „Fabryki Trzciny” największą gwiazdą tegorocznego Free Form Festival. To właśnie na koncercie Fina, a nie na Mouse On Mars było najwięcej ludzi. Promował, wspólnie nagraną z Kabu Kabu płytę „Joystone”. Można było się spodziewać mieszanki jazzowo - funkujących brzmień z elementami muzyki Czarnego Lądu i rzeczywiście pod tym względem koncert nie był zaskoczeniem. Najwięcej miejsca poświęcono kompozycjom z najnowszej pozycji Tenora, czyli m.in. „Hot Baby”. Nie ominęły nas też szlagiery z „Intervision” w postaci „Can’t Stand With You Baby” czy „Downtown”. Jazzowy band nie tylko prezentował rzemiosło na wysokim poziomie, ale zdecydowanie dobrze się bawił razem z publicznością. Jimi Tenor obsługiwał saksofon i klawisze, a także dawał upust swoim ekscentrycznym, ale budzącym sympatię zachowaniem. Poskarżył się nawet, że musiał wstać o 5 rano, żeby znaleźć się na koncercie w Warszawie, a mimo to dwa razy bisował. I chyba wyszło to wszystko na dobre, bo choć występ Fina miał nieco charakter biesiadny to o przyjęcie od początku nie musiał się martwić.
Giraffentoast to niemieccy przedstawiciele sztuki vj-ingu, jedni z najbardziej utytułowanych w tej dziedzinie. Zmusili nawet najbardziej opornych do wyginania dolnych kończyn w rytm muzyki, więc już choćby za to należą się brawa. Istotnym elementem były wizualizacje, panowie zafundowali przybyłym (a na pewno części z nich) powrót do dzieciństwa w postaci tańczącego kreta ze znanej dobranocki. Słowem, kolejny plus – tym razem za przywoływanie wspomnień. Od strony muzycznej nie zabrakło połamanych, drum’n’bassowych rytmów, ale też płynących, spokojniejszych dźwięków. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, co dało efekt pozytywny i dzięki temu utwierdziło w przekonaniu o wysokim poziomie artystycznym trzeciej edycji Free Form Festival.