Relacja z Festiwalu Nowa Muzyka
Tegoroczny przełom czerwca i lipca nie był wprawdzie tak upalny jak poprzedni, ale za to organizatorzy koncertów i festiwali postarali się, żeby mimo wszystko działo się i było gorąco (czasami dosłownie, jak na koncercie Junior Boys w małej, dusznej sali CDQ). Zaledwie kilka dni po powrocie z gdyńskiego Open'era ponownie szykowałem się do wyjazdu, tym razem na przeciwny kraniec naszego pięknego kraju. W pięknych cieszyńskich okolicznościach przyrody, rzut kamieniem od campingu Olza, gdzie telefony komórkowe lepiej już komunikowały się z czeskimi operatorami niż polskimi, odbyła się dużo skromniejsza impreza, z dużo mniej popularną, ale równie dobrą muzyką. I ja tam byłem, piwo (niestety, o czym dalej) piłem, a o tym co tam widziałem, a przede wszystkim słyszałem, zaraz wam opowiem.
Przyznam się bez bicia, że mimo niewątpliwej ekscytacji oczekiwanymi atrakcjami, jadąc na ten festiwal obawialem się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że nazwa Nowa Muzyka okaże się trochę na wyrost. W końcu największe gwiazdy imprezy nowicjuszami w żadnym wypadku nie są, ich muzyka towarzyszy nam już od ładnych paru lat, a i sama muzyka elektroniczna jako taka nie jest już przecież taką nowinką; dorobiła się ona swoich klasyków, z ktorych czerpią kolejne fale talentów. Po drugie, każdy, kto choć raz był na występie jakiegoś laptopowca lub innego elektronika, musi przyznać, że mało porywające są to widowiska. W końcu co to za przyjemność stać i patrzeć przez godzinę na kolesia lub dwóch sprawdzających (być może) e-maile na swoich Macintoshach. I niewiele zwykle pomagają tu wizualizacje towarzyszące muzyce, bo zwykle są średnio na jeża ciekawe, rzadko tworzą z muzyką sensowną całość, a przede wszystkim nie zastąpią nigdy widoku muzyków emanujących ze sceny tą szczególną energią. Wizja kilku takich występów w ciągu dwóch dni napawała mnie przeciętnych rozmiarów entuzjazmem. W małym klubie, gdzie wykonawca jest w pewnym sensie jednym z nas, wychodzącym nagle z tłumu, żeby stanąć za komputerem lub gramofonami, ma to jeszcze pewien urok. Ale na festiwalu z podwyższoną sceną artyści mogli wydawać się zupełnie wyalienowani i przez to tracić zupełnie kontakt z odbiorcami. Z drugiej strony jednak lista nazwisk wydawała się na tyle obiecująca, że grzechem byłoby nie skorzystać z okazji.
DZIEŃ PIERWSZY
Pierwszy koncert, na który dane było mi trafić - set polskiej formacji Nemezis - zdawał się potwierdzać obie powyższe obawy. Trochę dobrego o tym duecie można tu i ówdzie w internecie przeczytać, ale samą muzykę usłyszałem pierwszy raz. No i trochę się zawiodłem. Panowie to już w pewnym sensie weterani sceny elektronicznej, nic więc dziwnego, że umiarkowanie świeżą muzykę tworzą. Odwołują się dość natrętnie do złotych czasów ambient techno lat 90. Syntezatorowe plamy z lubością upstrzone wokalnymi samplami, od czasu do czasu przetykane mocniejszym beatem. Nie sposób opędzić się od skojarzeń z Biosphere czy ambientowcami spod znaku wytwórni Fax Namlooka. Co zabawne i paradoksalne, całość robiła na mnie wrażenie zbyt eklektycznej mieszanki, mało koherentnej, niezdecydowanej. Ale niewątpliwie brzmi to mile dla uszu tych, którzy wychowali się na muzyce sprzed 10-15 lat i chcieliby odbyć małą sentymentalną podróż.
Kolejny polski wykonawca na scenie, C.H. District, również nie napawał zbytnim optymizmem, i nie mam tu na myśli li i jedynie mrocznego przekazu jego z lekka industrialnej muzyki. Mirosław Matyasik wprawdzie klei dość zręcznie ciężkie, połamane struktury rytmiczne, ale (być może pod wpływem niedostatecznego jeszcze rozgrzania atmosferą festiwalu, przyznaję) nie byłem w stanie wyłapać w jego muzyce niczego, co by ją jakoś wyróżniało, co można by nazwać znakiem rozpoznawczym projektu. Zresztą późniejsze przesłuchanie płyty „Slides” nie zmieniło moich odczuć. Dlatego, od czasu do czasu kierując ucho w stronę sceny, wycofałem się odrobinę z namiotu będącego centrum wydarzeń i dokonałem rozpoznania zaplecza gastronomicznego festiwalu. (Pewnym zgrzytem okazało się, podobnie jak w Gdyni, totalnie bezalkoholowe piwo marki na literę H, niniejszym nie polecam, zraziłem się potwornie i chyba raz na zawsze.)
Po powrocie moim zdumionym oczom ukazało się niesamowite kuriozum pod nazwą The Complainer and the Complainers. Niejaki Wojtek Kucharczyk, założyciel kultowego labelu mik.music.!., wraz z dwójką pomagierów wystawił przedziwny show, który wypłoszył spod sceny większość publiczności. I w sumie dziwnym nie jest to, albowiem występ Narzekaczy ocierał się często o żenująco nieśmieszny kabaret, i to może nie tyle z powodu słabych pomysłów, co marnej jakości ich egzekucji. Ale gotów jestem zgodzić się z tezą, że może coś jest nie w porządku z moim poczuciem humoru. W każdym bądź razie Kucharczykowe zabawy muzycznymi konwencjami jak i nawiązania do rockerskich postaw scenicznych (typu rzucanie w publiczność pałeczkami perkusyjnymi) nie zrobiły na mnie większego wrażenia, podobnie zresztą jak i na sporej części przybyłej ludzkości, która wykonała gwałtowny w-tył-zwrot rzucając w kierunku sceny słowa, których przytaczać się nie godzi. Niemniej The Complainer znalazł wąskie grono bardzo oddanych wielbicieli, którzy gorąco oklaskiwali pana Wojtka i jego świtę, a nawet wywalczyli bis. Cóż, dla każdego coś miłego.
Nieznacznie zaczynałem już wątpić w sens przyjazdu na całą imprezę, gdy po dłuższej przerwie na scenie zainstalował się Michael Fakesch z dwoma kolegami (na zdjęciu). Przyznam, że wcześniej ledwie kątem ucha zarejestrowałem istnienie formacji Funkstörung, dlatego to, co zaprezentował Niemiec solo okazało się (nie tylko zresztą dla mnie, jak się wydaje) niezłym szokiem. Energetyczne, nawiązujące mocno do funku, a może i także do hip-hopu, kompozycje i mocarne beaty wybijane przez perkusistę na elektro-bębnach, świetny soulowy głos Taprikka Sweezee, szybko zapełniły namiot zaciekawioną publiką czyniącą wygibasy i żywiołowo oklaskującą każdy numer. Powoli zaczynało się to, dla czego większośc ludzi prawdopodobnie przyjechała do Cieszyna - świetna zabawa. Panowie wykonali sporą część materiału z wtedy jeszcze niewydanego albumu „Dos”, zaostrzając apetyty wszystkich na główną gwiazdę pierwszego wieczoru.
Simon Green, główna postać projektu Bonobo, bierze gros odpowiedzialności za albumy studyjne na siebie, ale do Cieszyna przywiózł ze sobą zespół jak najbardziej żywych muzyków, włącznie z wokalistką Baj... A no właśnie. Wielu ludzi (w tym i ja) w pierwszej chwili sądziło, że ta przesympatyczna kobieta na scenie to znana z albumu „Days to Come” Bajka, jakby ignorując brak podobieństw wizualnych do osoby ze zdjęć znalezionych w internecie. Tymczasem wedle wszelkiego prawdopodobieństwa polskiej publiczności zaprezentowała się Kathy deBoer (na zdjęciu), która wypadła tak dobrze, że właściwie nie odczuwało się braku współautorki sukcesu ostatniej płyty Bonobo. Być może to wina nagłośnienia, a może Kathy ma po prostu łudząco podobny głos? Lider, oprócz oczywiście grania na basie, dzielnie pełnił obowiązki konferansjera, ale w trakcie utworów raczej uciekał w cień, eksponując pozostałych muzyków, szczególnie wokalistkę i saksofonistę. Zespół odegrał utwory z wszystkich trzech płyt Bonobo, choć oczywiście najbardziej obstawiali ostatnie wydawnictwo, włącznie z jak najbardziej będącą tutaj na miejscu piosenką „Nightlite”, jako że koncert rozpoczął się zdrowo po północy. Jak na gwiazdę dnia przystało zostali przyjęci bardzo ciepło i zmuszeni do dwukrotnego bisowania przez rozentuzjazmowanych słuchaczy. Przez moment zapachniało zwierzęcą magią.
DZIEŃ DRUGI
Drugi dzień festiwalu zaczął się dla mnie od koncertu tria Fisz / Emade / Envee (na zdjęciu). Albo się spóźniłem (nie sądzę), albo cały występ trwał bardzo krótko, pozostawiając pewien niedosyt. Chłopaki odegrali kilka największych przebojów, na czele z „30cm” i „Imitacjami”, robiąc spore wrażenie wystukiwanymi na żywo przez Emade beatami i grą Enveego na Moogu (jakżesz mu pozazdrościłem tego instrumentu). Sam Fisz też wydawał się być w dobrej formie, ale muszę przyznać, że jestem coraz bardziej znudzony jego twórczością i dziesiątkami nowych, niewiele wnoszących projektów. Dlatego też bez większego żalu pożegnałem braci Waglewskich i zacząłem wypatrywać wyjścia właścicieli rozstawionych już na scenie laptopów.
Tymi właścicielami okazali się być Jamie Teasdale i Roly Porter z brytyjskiego duetu Vex'd (na zdjęciu). Na swojej debiutanckiej płycie „Degenerate” z 2005 roku zaprezentowali oni swoją, chyba dość oryginalną wersję dubstepu (zbieżność nazwy z tytułem ostatniego kawałka z debiutu Dizzeego Rascala być może nie jest przypadkowa), opartego na lekko hardcore'owych (techno) brzmieniach. Na żywo wypadli przeciętnie, jak większość komputerowych muzyków, niestety, zdecydowanie stawiając na mocny rytm, co spowodowało lekkie zmęczenie całym występem, tak że nawet nie zarejestrowałem (no tak, trochę wstyd) czy odegrali singlowe „Pop Pop” i „Lion”. Ale też nie było czasu ronić nad tym łez, bo w kolejce czekał już następny wykonawca.
The Complainer doczekał się drugiego dnia swojego odpowiednika w postaci Otto von Schiracha (na zdjęciu). Ależ jak odmienna była moja reakcja! Wyobraźcie sobie, że na scenę wyskakuje koleżka odziany w strój będący czymś na styku uniformu Supermana (z obowiązkowymi majtkami założonymi na wierzch) oraz Zorro, z lekką domieszką klimatów S/M. Otto puścił z komputera szatańskie, jazgotliwe podkłady, samemu zaś począł miotać się po całej estradzie. Wskakując na głośniki, tudzież zgrabnie obiegając inne elementy dekoracji, wykrzykiwał zabawnie chore teksty swych utworów. Muzyka sprawiała wrażenie ewidentnego elektronicznego, breakcore'owego pastiszu wszelkich odmian metalu, i chociaż mało kto się tego spodziewał po uczestnikach festiwalu nowobrzmieniowego, wielu ludziom udzielił się nastrój, co objawiało się choćby zgoła nieprzystającym do tej imprezy headbangingiem. Pan Kucharczyk powinien się uczyć od von Schiracha jak się robi śmieszne przedstawienie. Brawa dla tego pana.
Chwila na odpoczynek i wreszcie nadszedł moment, na który najbardziej chyba wszyscy czekali, czyli występ Amona Tobina (na zdjęciu). Zaczął wprawdzie od któregoś z utworów z ostatniej płyty, ale szybko nie pozostawił złudzeń, że nie będzie to normalny koncert, a jedynie set dj-ski. Mimo tego początkowego rozczarowania z każdym kolejnym kawałkiem najważniejszemu bodaj artyście ze stajni Ninja Tunes udało się rozkołysać i roztańczyć cały namiot. Amon pokazał niesamowitą biegłość w miksowaniu utworów, samemu jednocześnie żywiołowo poruszając się za sprzętem, pełniąc (jak na didżeja z ekstraklasy przystało) rolę szamana odczyniającego niezrozumiałe rytuały. Doborem kawałków przynajmniej częściowo przypomniał o swoich drum'n'bassowych korzeniach. Szczerze mówiąc, sam w którymś momencie po prostu zamknąłem oczy i poddałem się temu szaleństwu, aż do kończących zestaw fragmentów „Chaos Theory”, po drodze strzygąc uszami na dżwięki kilku znanych kawałków, min. „Second Bad Vibel” Autechre. To było mocny akcent kończący całkiem sympatyczną imprezę.
Mam nadzieję, że za rok impreza odbędzie się po raz kolejny (trzeci), z conajmniej równie ciekawym zestawieniem wykonawców. Również liczę na to, że uda mi się następnym razem obejrzeć przynamniej część imprez towarzyszących, jakich było w tym roku kilka. W końcu wyspać się do woli mogę po powrocie, bo nie czas na sen, gdy tuż obok dzieje się tyle fajnych rzeczy. I chociaż Nowej Muzyce raczej nie grożą rozmiary ani popularność Open'era (może to i lepiej - obejdzie się bez osiemnastu scen i konieczności dokonywania bolesnych wyborów), to naprawdę nieźle by było gdyby weszła ona już na stałe do kalendarza obowiązkowych imprez w Polsce. Ahoj.