Relacja z Tak Tak Summer Of Music Festival 2006
Dzień pierwszy
Według niektórych źródeł organizatorzy liczyli na dziesięć tysięcy widzów, według innych na trzydzieści tysięcy. O godzinie szesnastej w sobotę dziewiątego września, było ich około dwustu. Nie dziwne, ani Farel Gott ani Cool Kids Of Death nie mogły przyciągnać tłumów. Pierwszy z zespołów jest raczej kompletnie nieznany, co nie zaskakuje. Z Cool Kids Of Death cały w tym ambaras, że chyba przestali komukolwiek stać ością w gardle. Okej, na pierwszej płycie były fajne rzeczy, poza tym tekst Wandachowicza w „Gazecie” i cała ta debata. Druga płyta, choć raczej słaba, na krótko wzbudziła dyskusję „to już jesteśmy mainstreamem czy nie i jakie są tego konsekwencje”. Trzeciej już nikt nie słuchał. I cóż, Cool Kids Of Death 2006 to nie jest CKOD 2002, choć silą się na aktualność. Idąc na Afro Kolektyw usłyszałem słynny ustęp o „prezydencie z partii prawicowej”, więc paw się, a jakże, pokłonił. Afro Kolektyw był na scenie Aktivnej, jednej z czterech na festiwalu. Wśród nich była scena klubowa. Może nie tyle ostrzyłem sobie zęby na coś wyjątkowego, ile liczyłem, że będzie można tam od czasu do czasu zajrzeć. A tu w zasadzie null, piętnaście osób góra, z czego dwie na parkiecie. Kiedy byliśmy tam podczas koncertu Peaches frekwencja nie drgnęła. Za to na samej Peaches było całkiem tłumnie. Słyszałem, że ma się rozbierać i to ciągnęło mnie na ten koncert, ale okazało się, że i tak została w jakimś futurystycznym kostiumie. Poza tym pojawił się wielki penis, a główna bohaterka krążyła po scenie na rowerze. Muzycznie nikogo chyba nie powaliła ani nie rozczarowała, mnie na pewno nie bo nic sobie nie obiecywałem, w przeciwieństwie do Crystal Method, ale niestety Daft Punk tak wymiótł, ze chyba nikt już nie zwracał na nich większej uwagi.
Afro Kolektyw
To mój drugi ich koncert, a licząc z wysłuchanym z mp3 kapitalnym występem w Trójce, trzeci. Na pierwszym, w Jadłodajni Filozoficznej, nagłośnienie było fatalne i nie dało się odróżnić żadnego słowa wokalisty, co jednak w przypadku tej kapeli ma pewne znaczenie. Tu nagłośnienie było świetne, ale ludzi chyba tyle samo. Frekwencja zawiodła, co będziemy powtarzać jeszcze nieraz, a szkoda, bo niecodziennie na scenę wychodzi (choć im nic nie wychodzi) sześciu muzykalnych gości, grających hip hop bez napinki. Afro podjął rękawicę rzuconą przez Daft Punk i też przygotował show: włożył szlafrok, gitarzystę przebrał w pidżamę, a na scenie ustawił pluszowe misie. Łącznie grali coś ponad czterdzieści minut, poleciało osiem utworów. Były hity jak „Karl Malone” czy „Trener Szewczyk”. Nie zabrakło rewelacyjnego „Gramy dalej”, w którym to istny funkowy popis dali basista (Mariusz Chibowski) i klawiszowiec (Miłosz Wośko). Oczywiście zagrali też „Czytaj z ruchu moich ust”, czyli pierwszą ich piosenkę, jaką poznałem, jeszcze w czasach alt.mtv, gdzie teledysk leciał dosłownie co tydzień, obok nieodżałowanego Play. Po dalsze wyjaśnienia należy udać się do redaktora Bałuka. Gwoździem występu było jednak „Moje miasto” Marii Peszek, które ze znajomymi zinterpretowaliśmy jako celny diss (zresztą autorska wersja też jest poniekąd dissem na osobę artystki) i sikaliśmy tam ze śmiechu. Afrojax sam dorobił tekst do przeboju wokalistki i w tym widzę jego przyszłość. W przerwach pomiędzy rozkładaniem dla nas płyt na septymy, funty i marki mógłby opracować „Nie mam czasu na seks”. Jeżeli nie chcą grać „dla kilku osób na sali” rola coverbandu Marii Peszek, występującego na zwolenniczakach jej sympatyków wydaje się odpowiednia. Wyobrażacie sobie? Na zlotach fanów Depeche Mode są tylko Gahany, Wildery i Gore’y, na zlotach miłośników The Cure, tylko Smithy. Na zlotach wielbicieli Marii Peszek byłyby same Marie Peszek. (jr)
Mitch & Mitch
Trzy tygodnie wcześniej w Mysłowicach Mitch & Mitch dali najlepszy rozrywkowy koncert festiwalu. Nieśmiało liczyłem na powtórkę, niestety nie wyszło. Ale to nie zespół zawiódł, nie dopisała cała reszta. Dość powiedzieć, że stojąc jakieś 20 metrów od sceny stanowiliśmy dokładnie trzeci rząd publiczności. Nikomu nie gra się dobrze przy pustej widowni, natomiast z koncertami Mitch & Mitch cały pic polega na tym, że jak nie ma ludzi, to nie ma reakcji. A jak nie ma reakcji, to nie ma koncertu. Drugim problemem było tragiczne nagłośnienie, przez co jak tylko robiło się odrobinę głośniej niż cicho, z głośników zaczynało wydobywać się dudnienie skutecznie uniemożliwiające rozróżnienie poszczególnych ścieżek instrumentalno-wokalnych. I co z tego, że zespół ma w repertuarze takie wymiatacze koncertowe jak „Oh Yeah” czy „Pizza Man” i że Moretti ma sceniczną charyzmę przebijającą 99% polskich frontmanów. Wykonany na specjalne życzenie cover „Wonderful Life” nie był nawet w połowie tak zabawny jak niespełna miesiąc wstecz. Nie mieli szans. (ka)
Maximo Park
Jak nigdy nie mieliśmy żadnych festiwali, pod tym względem będąc nie tyle białą plamą na mapie Europy, ile wręcz ordynarną dziura, tak w tym roku mieliśmy dwa naprawdę sporego formatu i oba postanowiły pokazać swoją indiebritpopową twarz. Odpowiedź na Franza Ferdinanda to podług woli organizatorów Maximo Park, bezsprzecznie jeden z ciekawszych pociotków po new rock revolution (nie, że jakieś bezpośrednie powinowactwa, chodzi o kontekst, w jakim fala brytyjskiego rocka chlusnęła nam w twarz). Nigdy nie piałem peanów na cześć zespołu, nie tylko ze snobizmu, ale też ze szczerego braku entuzjazmu dla piosenek zespołu, które dane mi było słyszeć. „Apply Some Pressure” chętnie, ale już „Graffiti”, „Postcard Of A Painting”, „Signal & Sign”? Stroniłem. Wiedziałem jednak, ze koncert będzie świetny i był. Paul Smith skakał w górę, na oko na jakieś szeeeesnaście metrów, gibał szpagaty w powietrzu, kapelusz jego kręcił głową, a on sam publiką, która wdała się w prawie ekstatyczne pląsy. Z wykopem, akcentem i butnięciem butem w drzwi zabrzmiały wszystkie najciekawsze momenty „A Certain Trigger”. Ziewaliście przy „Once A Glimpse”? Na koncercie wszyscy szaleli. O co chodzi w „I Want You To Stay”, o co chodzi w „Graffiti”, o co chodzi w „All Over the Shop”? Padła odpowiedź. Grali też nowe kawałki i wszyscy im tę niestosowność wybaczyli. A na finał poleciało „Apply Some Pressure”. Numer dwa festiwalu i rozgrzewka przed Daft Punk.
Daft Punk
Było już o tym, że mieliśmy w tym roku dwa festiwale? Prawdziwą jednak terapią polskich kompleksów miał być występ Daft Punk – oto Warszawa jest pośród 16 miast na świecie, które odwiedzają Daft Punk, na pierwszej od dziewięciu lat trasie koncertowej. Atmosferę podgrzewały doniesienia zagranicznych mediów i fragmenty koncertów dostępne tu i ówdzie. Reakcje były co najmniej entuzjastyczne. Przygotowałem się więc na największe widowisko festiwalu, ale że sam nie gustuję w grze lamp i robotów, nastawiałem się raczej na doznania związane z odtwarzaniem przede wszystkim „Homework”. Na scenie, gdy kurtyna poszła w górę pojawiła się piramida i dwaj kolesie znad konsolety ubrani w skafandry. To co różni ich od tradycyjnej didżejki to oczywiście sama substancja – grali tylko własne kompozycje. Od początku kupili publiczność, choć co było na początku? Odtworzyć ten koncert jest chyba niemożliwością, bowiem kto by sobie zaprzątał głowę notowaniem kolejności utworów, choćby we własnym umyśle. Do dziś huczy mi gdzieś w mózgu wielkie ostinato tego koncertu, główny motyw „Around The World”, które przewijało się chyba trzy razy. Podobnie „One More Time” – raz zabrzmiało niemal w całości, potem jeszcze powróciło we fragmencie. W całym secie z przebojów brakowało bodaj jedynie „Digital Love”, a może komuś brakło jeszcze „Phoenix”. Ja cieszyłem się przy „Aerodynamic”, przy miksie „Faster, Betther, Harder, Stronger” i „Television Rules the Nation” też było fajnie, a jak leciało „Rollin” & „Scratchin” to dostałem drgawek. To już był prawie koniec, bo na finał było oczywiście „Human After All”. Kto nie chciał tańczyć, mógł podziwiać grę świateł: żółte, zielone, pomarańczowe, czerwone, toń Morza Sargassowego. Ja chciałem tańczyć, więc nie podziwiałem. (jr)