Relacja Emu z Roskilde 2003

Dzień czwarty

Ostatni dzień festiwalu. Jak ten czas szybko leci. Nie ma co jednak rozpaczać, bo na koniec został całkiem niezły zestaw koncertów do obejrzenia. Na początek The Thrills, już o 14:00. Jestem ciekaw, jak wypadną na żywo. Debiutancka płyta troszkę mnie nudziła, stąd mam drobne obawy przed tym występem. Nie jest jednak źle... a nawet można powiedzieć, że jest całkiem dobrze. Zespół dużo zyskuje na żywo. Ich muzyka spokojnie płynie pod dachem Odeonu, urzekając publiczność. Wszyscy się kołyszą w spokojnym rytmie kolejnych utworów. Dzięki takim występom spoglądam z nadzieją w przyszłość. Widzę, że muzyka rockowa nie zginie, bo cały czas dookoła nas jest kupa fajnych kapel, grających muzykę praktycznie dla wszystkich. Takim zespołem jest właśnie The Thrills. Wybaczam im, że zadebiutowali raptem przeciętnie. Mają chłopaki potencjał, będą z nich ludzie. No i mają też fajny image. Podarte dżinsy, podniszczone koszulki, zapuszczone fryzury a'la The Beatles. Prezentują się naprawdę dobrze. Koncert nie trwa długo, bo zespół ani nie jest tutaj gwiazdą, ani tak na dobrą sprawę nie miałby czym wypełnić czasu. Wszystkie utwory z ich jedynej płyty się kończą, zespół schodzi ze sceny, żegnany oklaskami...

Relacja Emu z Roskilde 2003 - Dzień czwarty 1

Nie ma nawet czasu na przemyślenia, na chwilę refleksji. Niedziela to dzień, w którym koncert goni koncert. O 15:00 w Pavilionie gra duet The Kills. Szybko biegnę w tamtą stronę, bo akurat na ich występie trochę mi zależy. Przepycham się pod scenę. Śmieszna sprawa - po trzech dniach festiwalu zaczynam rozróżniać część osób na publiczności. I to takich, których zupełnie nie znam! Weźmy tę laskę, która stoi koło mnie. Przecież to ta sama, która wywalczyła setlistę Interpolu. Jaki ten świat (festiwal) mały. Od razu widać, kto przyjechał tu się wyszaleć, a kto dla dobrej muzyki. Jeszcze chwila oczekiwania i scenę wypełnia dym. Wchodzi na nią para - mężczyzna i kobieta. On jest ubrany w skórzany niby uniform, z gitarą w rękach. Ona ma typowo rock and rollowy image - dżinsy, czarna koszulka, włosy rozpuszczone i zasłaniające całą twarz. Podchodzą do samplera, puszczają bit i ustawiają się przy mikrofonach. I tutaj słówko wyjaśnienia. Z całym szacunkiem dla zespołu, od nie podoba mi się to, że nie zatrudnili na występ perkusisty. Niby taka właśnie jest ich muzyka - automat perkusyjny, jedna gitara i wokal, ale mimo wszystko trochę mnie zawiedli. The Raveonettes też są duetem, ale na koncercie na scenie grali z dwoma uzupełniającymi muzykami. The Kills idą w minimalizm. Dzięki temu rytm wydaję się dość sterylny. Wiadomo - nie ma szans na jakieś eksperymenty, improwizacje, zmiany tempa czy wydłużanie utworów. Wszystko będzie dokładnie takie, jak na płycie. Na szczęście ich muzyka, przynajmniej w moich oczach, się broni. I to stanowi o sile koncertu. 'You got it, I wan'it'. Głowa i noga wybijają rytm, przy kilku utworach można się nawet trochę wyszaleć i poskakać. Ogólnie występ bardzo fajny, ale mógłby być rewelacyjny, gdyby zastosować się do moich wskazówek. Duży plus za brudne, garażowe brzmienie i umiejętności gitarzysty. Generalnie kciuk do góry.

Relacja Emu z Roskilde 2003 - Dzień czwarty 2

Koncert trwał prawie godzinę. I sytuacja się powtarza. Chciałoby się usiąść i pogadać z kimś o wrażeniach, napić się browarka, odpocząć. Bez szans. Koala wystrzelił jak z armaty, żeby stanąć pod sceną w Odeonie. Pewnie chce z bliska oglądać panią z The Sounds. Ja idę tam na ostatnią chwilę. Trochę pada deszczyk, więc ludzie stłoczyli się pod przykryciem Odeonu. Dla mnie już nie ma miejsca, i tak specjalnie się nie pcham. Za chwilę uciekam, żeby zająć dobre miejsce na scenie głównej. Do tego czasu trochę się przyczaję i chłodnym okiem (a przede wszystkim uchem) ocenię ten szwedzki zespół. Na płycie grają nawet nieźle. Niekoniecznie jest to mój ulubiony gatunek muzyki, ale latem można posłuchać. Na żywo natomiast... No cóż, występ na żywo pozostawia sporo do życzenia. Przede wszystkim wychodzą na jaw braki wokalne uroczej pani wokalistki. Stoję na tyle daleko, że jej nie widzę, więc jestem surowym krytykiem. Fałsz za fałszem, niestety. A poza tym bardzo schematycznie. Kolejne kawałki to po prostu kopia tego co zespół zaserwował nam na płycie. Przynajmniej takie odnosi się wrażenie - zero kombinacji, pomysłów. Nie twierdzę, że koncert jest zły. Jeśli ktoś lubi The Sounds - a po liczności widowni sądzę, że są tacy ludzie - to pewnie mu się podoba. Po prostu koncert jakich widziałem tutaj już kilka. Może zaczynam odczuwać pierwsze oznaki przesytu? Mam nadzieję, że nie. Czekam jeszcze kilka utworów i generalnie niewiele się zmienia. Tłum reaguje dość energicznie, odruchowo kilka razy składam się do oklasków, ale coraz częściej spoglądam na zegarek... Już niebawem...

The Hellacopters! To jeden z koncertów, na które czekałem najbardziej. Koncert ma zacząć się o 17:00. Ustawiam się przy barierce, ale nie pod sceną, bo zaraz po występie kolejny sprint do kolejki. Ale o tym później. Na razie z niecierpliwością czekam, aż kolejny szwedzki zespół wyjdzie na scenę i da czadu. No i wychodzi. Publiczność na razie mizerna, i jak się za chwilę okazuje dość niemrawa. Zaczyna się od 'You Are Nothin'', czyli z solidnym wykopem. Od początku odnoszę wrażenie, że grupa gra szybciej niż na płytach. Tak jakby się im gdzieś spieszyło. Leci sporo kawałków z poprzednich płyt, ale nie brakuje też hiciorów z ostatniego krążka 'By The Grace Of God'. Nie ma to jak dobra, rockowa muzyka na żywo. Hałas i znajome dźwięki wprowadzają mnie w trans. Szkoda, że właściwie tylko mnie. Po raz kolejny jestem zawiedziony zachowaniem festiwalowiczów. W pobliżu chyba tylko jedna osoba oprócz mnie rusza się w rytm muzyki. Reszta stoi z założonymi rękami i słucha. Lecą kolejne utwory, zespół ani na chwilę nie zwalnia tempa. Okazuje się jednak, że plotki o rzekomej niesamowitej energii i przebojowości występów The Hellacopters były trochę przesadzone. Zespół daje czadu, owszem, ale nie porywa. Brakuje trochę kontaktu z publicznością. Poza tym po czterdziestu minutach (z niewielkim hakiem) schodzi jak gdyby nigdy nic ze sceny! Fakt, zdążyli w tym czasie zagrać całkiem sporo piosenek, ale i tak za mało, niż się po nich spodziewałem. Wychodzą jeszcze na bis, jednak niedosyt pozostaje. Mimo wszystko koncert był dość udany i nieźle się bawiłem, dlatego przyspieszony koniec trochę mnie zawiódł. Trudno. Będę miał czas aby o tym pomyśleć w kolejce.

Relacja Emu z Roskilde 2003 - Dzień czwarty 3

Queens Of The Stone Age mają zacząć o 19:30, czyli za jakieś półtorej godziny. Kolejka jednak zdążyła się już ustawić całkiem solidna. Estymuję szybko liczbę osób. Będzie w porządku, do barierek się nie dopcham, ale trzeci rząd pod sceną mam jak w banku. Potem, w trakcie koncertu i tak się wszystko przemiesza, więc jest dobrze. Siadam sobie spokojnie i rozluźniam zmęczone nogi...

Zaczynają wpuszczać na około godzinę przed początkiem występu. Powoli tłum wsypuje się do pierwszych sektorów. Drobny trucht, nie do końca zgodny z zaleceniami 'pomarańczowych' i staję w drugim rzędzie. Tak! To będzie wspaniałe przeżycie! Serce zaczyna bić mocniej, przestaję odczuwać zmęczenie. Dookoła tłum fanów stonera, uśmiechy na twarzach, świetna atmosfera. Słońce, które w międzyczasie wyszło zza chmur zaczyna troszkę dokuczać, ale na szczęście w każdej chwili mogę się napić wody, lub wylać ją sobie na głowę. Czas powoli mija, techniczni przeprowadzają ostatnie strojenia, dopieszczają brzmienie. Zbliża się pora występu...

Na scenę wchodzą witani wrzawą i oklaskami. Nie ma się co dziwić - płyty 'R' i 'Songs For The Deaf' uplasowały zespół w czołówce światowej muzyki rockowej. Josh, Nick, dwóch muzyków których nie kojarzę. Szkoda, że przyjechali bez Dave'a Grohla - niestety ma on teraz trasę z Foo Fighters. Nowy bębniarz wypada całkiem nieźle, ale do Dawida trochę mu brakuje. Zaczynają ostro i szybko, od kawałków z ostatniej płyty. Publiczność szaleje, po kilku utworach ciężko złapać oddech. A Queens Of The Stone Age na razie nie zwalniają. Lecą kolejne hity. Po kilku piosenkach na scenę wchodzi jakiś anemicznie wyglądający jegomość i staje przy mikrofonie, bez słowa wprowadzenia. Przecież to Mark Lanegan! Śpiewa w czterech utworach (tych samych co na płycie) i... opuszcza scenę. Niebywałe - jak gdyby nigdy nic, pojawia się, robi swoje i znika. Jestem w lekkim szoku, ale Queensi grają dalej. Do końca występu klimat jest ten sam. Ostra jazda przeplatana elementami psychodelii. Dostaję wszystkie znane kawałki - 'Feel Good Hit Of The Summer', 'The Lost Art. Of Keeping A Secret', 'Go With The Flow', 'First It Giveth', 'Millionaire', 'Hangin' Tree', 'Monsters In The Parasol', 'Quick And To The Pointless', 'Gonna Leave You', 'Auto Pilot' (tu robi się spokojniej), 'Avon' (jeden z dwóch kawałków z pierwszej płyty, szkoda że nie było 'How To Handle A Rope' i 'If Only') i jeszcze parę innych. Pod koniec występu ludzie zaczynają skandować 'Go With The Flow!'. Nie ma się co dziwić, w końcu to ostatnio najpopularniejszy kawałek panów stonerowców. Ja jako jedyny próbuję wywalczyć 'Ode To Clarissa' - wiem że często grają to na koncertach. Widać uśmiech na twarzach Josha i Nicka. 'Now we're gonna play something we've never played before...' Niezły tekst jak na wstęp przed wykrzyczanym hitem! Szaleństwo osiąga apogeum, cały tłum skacze równomiernie w rytm muzyki. Cudowne przeżycie. Półtorej godziny mija tak szybko, że nie potrafię w to uwierzyć! A wykłady czasem potrafią tak się dłużyć...

Relacja Emu z Roskilde 2003 - Dzień czwarty 4

Na zakończenie obowiązkowy bis, ale to już koniec. Zamawiany przeze mnie 'Ode To Clarissa' niestety nie poleciał. Szkoda, ale nie psuje to dobrego wrażenia, jaki pozostawia koncert. Obiektywnie patrząc, Queensi nie wspięli się na wyżyny swoich możliwości (a potrafią sporo - odsyłam do teledysku 'First It Giveth'). Niemniej jednak koncert zostanie przeze mnie zapamiętany jako jeden z najlepszych na tym festiwalu. W końcu zupełnie inaczej się przyjmuje występ swojego ulubionego zespołu, niż kapeli którą się po prostu zna. Skoro przez prawie półtorej godziny słyszałem na żywo mnóstwo świetnych kawałków, widziałem swoich idoli, mogłem z nimi śpiewać i wraz z tłumem szaleć pod sceną, to złego słowa nie potrafiłbym powiedzieć. Najlepszy koncert festiwalu? Dla mnie tak. Kropka.

'Do you have any Queens Of The Stone Age stuff?' 'All sold out!' 'Damn!!!'

Nie znam za dobrze muzyki Bjork, a to co słyszałem nie zawsze do mnie trafiało. Na koncert jednak się wybieram. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że skoro już jestem na festiwalu, to szkoda by było przegapić. Po drugie, z tego co wiem ona zawsze daje niezłe przedstawienie. A poza tym to ostatni duży koncert festiwalu i na pewno będzie zakończenie z pompą. W międzyczasie odnajduje się Koala. Razem jesteśmy już tak zmęczeni, że postanawiamy tylko trochę postać na występie Islandki z przodu, a potem zająć strategiczne miejsca z tyłu. Tak też czynimy. Ustawiamy się w tłumie dosyć blisko sceny i czekamy no przedstawienie.

Scena wypełnia się muzykami. Kiedy powoli zaczyna płynąć muzyka, na scenę wchodzi gwiazda wieczoru. Gromkie brawa przeradzają się w niesamowity aplauz. Bjork ubrana jest w białą szatę i śmieszne nakrycie głowy, które sprawia, że wygląda trochę jak jakiś rajski ptak. No i jak przystało na rajskiego ptaka, cudownie śpiewa. Czy jestem fanem, czy nie, jedno muszę jej przyznać, kobieta ma niesamowity głos! I chyba jest w formie, bo dźwięki które z siebie wydobywa po prostu mnie rozbijają na kawałki. Stoję jak wryty. Gdyby nie to, że nogi powoli odmawiają pełnienia swojej podstawowej funkcji, zostałbym tu do końca. Nie mam jednak siły, po kilku utworach wycofuję się na tyły. Siadam i patrzę na ogromny telebim. No i oczywiście - przede wszystkim - słucham. Muzyka jest zaaranżowana nieco inaczej niż na płytach. Większy nacisk położony jest na bit. Dominują elementy techno. Całość jednak doskonale wypełnia sztab instrumentalistów występujących razem z Bjork. Muzycznie występ trzeba ocenić bardzo wysoko. Grzechem byłoby jednak nie wspomnieć o oprawie wizualnej. A ta jest niesamowita. Najpierw zaskakują mnie ognie na scenie, dopasowane oczywiście do muzyki. Porażają jednak dopiero fajerwerki wystrzelone w trakcie koncertu. Pierwszy raz jestem świadkiem tak perfekcyjnego zgrania dźwięku i sztucznych ogni. Coś niesamowitego! Wymieniamy się z Koalą wrażeniami. To naprawdę godne zakończenie Roskilde Festival. Do końca występu siedzimy jak zaczarowani, wpatrzeni albo w niebo, albo na scenę, wsłuchani w muzykę płynącą z ogromnych głośników. Na koniec bisy, a wśród nich mój ulubiony kawałek - 'Human Behaviour'. A potem cisza...

Na scenę wychodzi jeden z organizatorów i oficjalnie zamyka festiwal. Jednocześnie zaprasza wszystkich za rok. Większość przyjedzie, nie ma wątpliwości. Roskilde jest jak nałóg. Potem światła na scenie gasną i tłum zaczyna się rozchodzić.

Screenagers.pl (25 sierpnia 2003)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także