[phpBB Debug] PHP Warning: in file /home/screenag/domains/screenag.linuxpl.info/public_html/content/dom/DomContent.php on line 97: htmlentities() [function.htmlentities]: Invalid multibyte sequence in argument
screenagers.pl - specjalne: Najlepsze albumy roku 2019: Miejsca 10-1

Najlepsze albumy roku 2019

Miejsca 10-1

Obrazek pozycja 10. Fontaines D.C. – Dogrel

10. Fontaines D.C. – Dogrel

Model post-punku Fontaines D.C., brzmiący bardziej szorstko i mniej rozrywkowo od revivalowych kapel z okolic 2004-2005 roku, duchowe pokrewieństwo zdecydowanie prędzej znajdzie w twórczości Duńczyków z Iceage, niż Szkotów z Franz Ferdinand czy Anglików z The Futureheads. Najlepszymi kawałkami na „Dogrel” jawią się te najintensywniejsze, tnące jak żyleta: wypluwany na jednym oddechu opener „Big”, elektryzujący i masakrujący partiami gitar „Hurricane Laughter” czy „Too Real”, sprawiający wrażenie wyrzutu prosto w twarz. Co trochę wyróżnia irlandzki kwintet na tle starszych kolegów oraz rówieśników, to całkiem esencjonalny sposób eksponowania „lokalnego kolorytu”, głównie poprzez atrakcyjnie komponujące się z punkowym ostrzem poetyckie teksty Griana Chattena, romantyzującego przyziemność kronikarza życia w zmęczonym, pozbawiającym złudzeń Dublinie.

Lider grupy potrafi uraczyć hipnotyzującym opisem – The winter evening settles down, The bruised and beat up open sky, six o'clock, The city in its final dress, And now a gusty shower wraps the grimy scraps – jak i sprzedać linijki równie błyskotliwe, ale przy tym bardziej kąśliwe – You're not alive until you start kicking, When the room is spinning and the words ain't sticking, And the radio is all about a runaway model with a face like sin and a heart like a James Joyce novel. Kluczową zaletą debiutu Fontaines D.C. jest ogółem nieprzeciętna siła wyrazu tych piosenek. To, jak szukają zaczepki i dają ci w mordę, a potem z poziomu brudnego chodnika pozwalają dostrzec piękno słońca wschodzącego nad dachami miasta. Choć post-punk oryginalnością nie grzeszy już od dawna, albumy takie jak ten dowodzą, że dopóki znajdzie się ktoś z odpowiednią energią, autentycznością i wyczuciem estetyki, tego rodzaju granie wciąż może skutecznie uderzać w czuły punkt. (Łukasz Zwoliński) 

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 9. (Sandy) Alex G – House of Sugar

9. (Sandy) Alex G – House of Sugar

Alex zwykle trzyma się na uboczu: mało kto mówi o nim źle, ale raczej nigdy nie udaje mu się dostawać do ścisłej czołówki różnego rodzaju rankingów. Prawdopodobnie jest to spowodowane tym, że nie uznaje za wielu kompromisów, jeżeli chodzi o budowę swoich albumów – praktycznie nigdy nie jesteśmy w stanie się spodziewać, co zaraz się stanie, jaki będzie następny indeks. Mimo tego na poziomie „House of Sugar” ciężko pomylić jego utwory z czymkolwiek innym.

Jego charakterystyczna wrażliwość na tym albumie przyjęła taką formę, że mimo, iż każdy utwór oferuje coś innego, to wszystko spina się w spójną całość. Mamy tu lo-fi popowe numery pokroju „Gretel”, freak-folkowe „Hope”, „Near” ze zdelayowanymi wokalami przywodzącymi na myśl „SAW 2” Aphexa Twina, a także... country w „Cow” (swoją drogą, pasujący do country tytuł). Praktycznie każdy utwór oferuje inne odcienie nostalgiczno-melancholijnego klimatu, który wciąga i jak żaden inny album budzi nostalgię już od pierwszego przesłuchania. Sam bardzo chętnie w minionym roku pogrążałem się w tym krążku i cieszę się, że Alex dojrzewa jako artysta. (Jakub Nowosielski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 8. These New Puritans – Inside the Rose

8. These New Puritans – Inside the Rose

Czy „Inside The Rose” jest najlepszym dotychczas albumem Brytyjczyków – tego nie jestem w stanie ocenić. Wiem za to, że obok muzyki znajdującej się na tej płycie trudno jest przejść obojętnie. Jest to dzieło eklektyczne w swoich środkach wyrazu; dominuje tu głęboko emocjonalny pop, garściami czerpiący ze sceny neoclassical darkwave. Znajdziemy też trochę ambientu, trochę elektroniki i – co może niektórych zadziwić – melodyjnych, mocno zapadających w pamięć motywów przewodnich (ot, choćby w „Anti-Gravity”). Jest to muzyka podniosła i na swój sposób uduchowiona, jednakże unikająca przy tym tanich emocji i sztuczności. Każdy mający za sobą jakiekolwiek doświadczenia kompozytorskie zgodzi się, że nie jest to łatwa sztuka. I tylko szkoda, że „Inside The Rose” trwa tylko 40 minut, naprawdę chciałoby się w tym wypadku więcej. Z drugiej strony, mimo tej niezbyt imponującej długości, z każdym przesłuchaniem da się tu odkryć coś nowego, co jest charakterystyczną cechą właśnie tych najlepszych krążków. (Grzegorz Mirczak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 7. Carly Rae Jepsen – Dedicated

7. Carly Rae Jepsen – Dedicated

Czas na garść najmniej konkretnych statystyk. Latka lecą, a w XXI wieku porządne albumy z gatunku chartsowego popu, ale takie naprawdę solidne od początku do końca, nadal możemy policzyć na palcach góra dwóch rąk. Od zeszłego roku aż dwa z nich należą do Carly Rae Jepsen. Po rozpalającym niezalowego słuchacza, zakorzenionym w ejtisach „E•MO•TION” i pakiecie B-side’ów, sympatyczna Kanadyjka dokonała swoistego powrotu do przyszłości, by nową premierę umiejscowić już w bardziej współczesnym sztafażu. Dzięki coraz lepszemu wyczuciu i grupie łebskich współpracowników i tego niepodobna było sknocić. „Dedicated” to nie tylko wyczerpująca kolekcja melodyjnych diamentów, ale też tak spójna, jak rozległa panorama nowoczesnego popu. Mamy tu i post-disco, i r&b, mamy reggaetonową wibrację i zaskakująco koherentny miks UK bassu z muzyką ska. Oczywiście muszą wrócić lata osiemdziesiąte, ale pojawiają się coraz odważniejsze szusy w stronę kolejnej dekady pod postacią housikowego pulsu. A wszystkiego słucha się z poczuciem największej bezpretensjonalności w biznesie. Bo ta niby drugoplanowa malutka Carly Rae Jepsen w istocie jest wielka. (Jędrzej Szymanowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 6. American Football – American Football

6. American Football – American Football

Zespół, który przez lata funkcjonował jako kultowy, nie musiał się wcale mierzyć ze swoją legendą. Jako ikona midwest emo właściwie mógłby – podobnie jak Slint – pozostać zanurzonym w formalinie wzorcem z Sèvres dla swojego gatunku, ale panowie postanowili inaczej. Wrócili po półtorej dekady z niebytu, dali światu drugi epizod i teraz poszli za ciosem, wypuszczając kolejny krążek już z dużo krótszą przerwą. Podobnie jak Terrence Malick, przyspieszyli gwałtownie proces twórczy, a wraz z tym przyszła też całkiem ciekawa rozbudowa konwencji. Teoretycznie niewiele więcej dało się powiedzieć w stylistyce minimalistycznego emo-indie, a oni jednak tego dokonali. Trzecia płyta American Football przynosi czasem dźwięki przywołujące bardziej islandzkie krajobrazy Sigur Rós, niż typowe amerykańskie miasteczka. Jest też wspaniale wprowadzona do kompozycji szkoła amerykańskiego minimalizmu w muzyce. Elementy post-rocka, reichowa repetycja (otwierające całość „Silhouettes”), a także mgliste shoegaze’y – wszystko bardzo ładnie się wpisało w typową dla grupy melodykę. Dodatkowo też „trójka” stara się uderzać w mainstreamowe gusta, czego najjaskrawszym przykładem jest nagrane z Hayley Williams „Uncomfortably Numb”, ale też i przepiękne „Heir Apparent” (intensywnie nawarstwiane, a przy tym nie przeładowujące leciutkiej jak chmura aranżacji). A i „Life Support” zaczyna się prawie jak „Let Down”, więc dodatkowy plus. (Michał Weicher)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 5. Weyes Blood – Titanic Rising

5. Weyes Blood – Titanic Rising

Nowa płyta Weyes Blood nie jest rewolucją: „Titanic Rising” to przenoszenie się w dawne czasy i pisanie naprawdę dobrych piosenek żyjąc przeszłością. Kawałki inspirowane latami 70-tymi: Joni Mitchell, The Carpenters, klasyczny minimalizm. Największa spuścizna po Joannie Newsom, czyli największej spuściźnie po Kate Bush. W zasadzie wszystko co najlepsze wydarzyło się w kobiecym art popie na przestrzeni dekad. Chcielibyśmy słuchać wyłącznie rewolucji, ale po pierwsze nie zostało ich zbyt wiele, a po drugie czasami robimy krok do tyłu, żeby zrobić dwa do przodu. Weyes Blood wspomina jak to Tinder zabija związki, kapitalizm wykańcza ludzi i jak to szkoda tych wszystkich drzew (Falling trees, get off your knees). Ok boomer.

To dziwne w kontekście byłego eksperymentalnego zespołu Weyes Blood, czyli Jackie-O Motherfucker, który krąży wokół free folku, free impowizacji i jeszcze paru innych free. Jeśli już kręcimy się wokół kombinowania, to szczególnie widać to w fenomenalnym „Movies”, które jest jednym z ciekawszych połączeń spuścizny minimalistów (wszyscy gadają Max Richter, ja bym poszedł dalej, ale jednak nie dotykam nazw absolutów) z emocjonalnym popem jakie w życiu słyszałem, szczególnie na poziomie katarktycznego wejścia skrzypiec i dynamizujących bębnów. Flirt z rzeczami okołoklasycznymi widoczny jest już we wspaniałym podniosłym otwieraczu „A Lot's Gonna Change”, żeby przejść do cudownego refrenu „Andromedy”. Patetyzm równoważy się na nieco weselszym maccartneyowskim „Everyday”. Tytułowy jest muzycznie powiązany z „Movies” jako kolejny soundtrack do życia, a wszystko po nim obniża nieco loty podczas refrenu „Mirror Forever” czy odrobinę za długiego „Wild Time”.

„Titanic Rising” jest o bojaźni z powodu zmian. Chcielibyśmy, żeby było tak jak dawniej, marzymy o czasach dzieciństwa i pozostaniu w pewnym punkcie o danym czasie. Wiemy jednak, że to trudne, bo cholera, dorosłość. W „Movies” autorka pragnie, by jej życie było tak piękne jak podczas filmów w których będzie główną gwiazdą. Podczas tworzenia okładki pomieszczenie naprawdę zostało wypełnione wodą, a celem Weyes jest wynurzenie się z bezczynności i wyrwanie się z dusznego pokoju pełnego myśli. Końcówka albumu w postaci smyczkowego „Nearer to Thee” naprawdę brzmi jak ta orkiestra grająca przed zatonięciem statku. Titanic w opowieści artystki jednak nie opada na dno, tylko podnosi się. Wydaje mi się, że po wielu latach od wydania albumu to „Titanic Rising” pozostanie najbardziej kultowym wydawnictwem 2019 roku. Właśnie dlatego, że jest poza czasem, wpisze się bezproblemowo do każdej dekady i jest o lękach, których nie obowiązuje data ważności. Boomerstwo o jakie nikt nie prosił, ale wszyscy potrzebowali. (Mateusz Mika)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 4. Tyler The Creator – IGOR

4. Tyler The Creator – IGOR

„IGOR” przekonał zagorzałego słuchacza Trójki do rapu. Myślę, że to wystarczająca recenzja, ale pozwólcie, że rozwinę tę myśl. Nienawidzę szufladkowania i łatek – są one zbędne, zwłaszcza, że dzisiaj wielu twórców wychodzi ponad podziały gatunkowe. Dzięki serwisom streamingowym wszystko jest łatwo dostępne i globalne, dlatego każdy twórca poniekąd przynależy do kultury popularnej/masowej, czy nam się to podoba, czy nie. Takim sposobem muzyką popularną jest Beyonce, Eminem i Metallica. Wystarczy wyjąć kijek wiadomo skąd, aby odkryć, jakie pokłady kreatywności mają twórcy – w tym przypadku Tyler. Na „IGORZE” pokazuje on swoją delikatniejszą, emocjonalną stronę. Album zawiera oczywiste sztosy i bangery („NEW MAGIC WAND”, „WHAT’S GOOD”), ale w gruncie rzeczy po kontemplacji materiału ma się ochotę popłakać, a nie malować graffiti (chyba że takie pokroju I ❤️ You).

Co tu robi wrażenie? Przede wszystkim PRODUKCJA, przez którą spadają kapcie i peruki – naprawdę chylę czoła przed takimi pokładami kreatywności. Mam wrażenie, że głowa Tylera musi być bez przerwy wypełniona muzyką w różnych wariantach: „IGOR” jest tak złożony i niekonwencjonalny, że trudno się silić na logiczną analizę. „IGOR’S THEME” to preludium do tego, co ma nastąpić: To ja Tyler, the Creator i przyszedłem pokazać swój kunszt, a przy okazji doprowadzić do płaczu. Zaraz potem pojawia się „EARFQUAKE”, do którego tupiemy nóżką, ale i troszeczkę płaczemy (Don’t leave, it’s my fault); podobnie dzieje się przy okazji „RUNNING OUT OF TIME” (I found peace in drawning), jednym z moich ulubieńców. Równie wspaniałe jest „GONE, GONE/THANK YOU”, jednocześnie przesłodkie i przesmutne.„IGOR” zawiera także dużą dawkę R&B – dobrze słychać to w „ARE WE STILL FRIENDS?” czy „I THINK”, w którym wzięła udział Solange. To wyróżnia Tylera na tle rynku przeładowanego w tej chwili raperami pokroju Lil Nas X, który jeździ konno i niewiele poza tym.

Pomijając wyjątkowość brzmienia, Tyler jest bardzo prawdziwy: zraniony, smutny i nie wstydzi się o tym mówić. Doskonale słychać, jak bardzo się rozwinął i jak mocno eksperymentuje ze swoim brzmieniem: nic zatem dziwnego, że w efekcie zdobywa aprobatę zarówno krytyków, jak i fanów. Jego pseudonim nie wziął się znikąd, on naprawdę jest KREATOREM. Opisując „IGORA” jednym zdaniem: „IGOR” to łzy, kreatywność i kosmos. (Oliwia Jaroń)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 3. Nilüfer Yanya – Miss Universe

3. Nilüfer Yanya – Miss Universe

To był rok kobiet w muzyce: dosyć wspomnieć, że połowę miejsc w naszym rankingu płyt 2019 zajęły rzeczy nagrane przez artystki lub składy mieszane. Tym bardziej cieszy w całości kobiece podium, w tym trzecie miejsce dla „Miss Universe”: swój własny top ubiegłego roku przetasowywałem kilkanaście razy, ale Nilüfer Yanya za każdym razem znajdowała się w czołowej piątce. Ten debiut z konceptem (welcome to WWAY HEALTH™) broni się nie tylko jako opowieść o współczesnym świecie (panika, presja, siatka bezpieczeństwa, pomóż mi, Boże), ale przede wszystkim jako zbiór znakomitych piosenek.

Każdy z utworów – wieńczący całość „Heavyweight Champion of the Year”, będący idealnym zamknięciem płyty, mroczne i rozwijające się w lekko nieoczywistą stronę „Baby Blu”, najbardziej nośny ze wszystkich fragmentów „Miss Universe”, czyli „In Your Head”, dążące do refrenowego wybuchu „Angels”, „Tears”, które świetnie łączy charakterystyczną grę na gitarze Yanyi z elektronicznym bitem, czy wreszcie „Heat Rises” ze swoim gęstniejącym, dusznym tempem – to zupełnie inna twarz artystki, ale „Miss Universe” nie brzmi przy tym jak zlepek niepasujących do siebie pomysłów. Wręcz przeciwnie: to spójna historia, dopracowana w każdym detalu, a przy tym odegrana ze sophistipopową melodyjnością i slackerską nonszalancją.

Swoją drogą, bardzo podoba mi się stwierdzenie, że Nilüfer gra na gitarze ze swoistym nerwem: tak jakby nie wiedziała, co zrobić ze swoimi rękami w momencie, gdy przestanie. Tutaj ciągle coś się dzieje, wspomniane przeze mnie slackerstwo nie wyklucza dokładności i wirtuozerii, bo partie odgrywane przez Yanyę są jednocześnie nośne, ale nie nudne, bogate, ale nie przeładowane. Być może właśnie dlatego tak często wracałem do „Miss Universe” w minionym roku, nie mogąc się nasycić tymi kompozycjami i być może dzięki temu Nilüfer Yanya wdarła się do czołówki naszego topu, podbijając serca większości redakcji. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 2. Ariana Grande – thank u, next

2. Ariana Grande – thank u, next

Choć tytuł albumu to „thank u, next”, to ja uporczywie odmawiam, chcę tego słuchać na okrągło. W moich oczach to kolejny klasyk muzyki pop, który za parę lat widziałbym na jednej półce z „Fever” Kylie, dylogią „Body Talk” Robyn czy „Complex Simplicity” Teedry Moses. O transformacji uzdolnionej wokalistki z serialu dla nastolatków do światowego formatu artystki oraz zaangażowanej społecznie gwiazdy pisała już Oliwia w post-scriptum, dlatego przejdę od razu do samego dania głównego: muzyka na „thank u, next” się po prostu nie nudzi. To doskonale zbilansowana uczta, do której przygotowania Grande zaprosiła nadwornego kucharza współczesnego popu – Maxa Martina, stałego współpracownika Tommy’ego Browna czy powoli wspinającego się na szczyt producenckiej gry Ilyę Salmanzadeha.

W efekcie na album składają się – zajmując doskonale wymierzone przestrzenie – wycieczki okołotrapowe („bad idea”, „7 rings”), podróże do źródeł r’n’b przybrane w odświeżone stylizacje („make up”, „fake smile”) czy klasyczne Grande menu oparte na bombastycznych refrenach i wokalnej ekwilibristyce („imagine”, „bloodline”). Proporcje to w zasadzie słowo klucz dla „thank u, next”. Rzadko kiedy kompozycja tracklisty ma tak doskonały udział w artystycznym sukcesie, jak w przypadku ostatniego albumu Ariany. Wyważenie pomiędzy poruszającymi balladami, imprezowymi bangerami i po prostu przyjemnymi muzakami jest tutaj wyborne. O „ghostin’” już pisałem, ale „needy” niewiele przecież ustępuje mu dramaturgią i rozczulającą atmosferą. Natomiast utwór tytułowy, „break up with your girlfriend (i’m bored)”, „bad idea” czy „7 rings” jako wybory singlowe to nie tylko wyraz obsesji współczesnego mainstreamu do wydawania całości albumu na tym nośniku, lecz po prostu doskonałe, komercyjne strzały. Kiedy płyta się kończy, nawet nie czuję kiedy ten czas zleciał, ale wiem za to, że było to bardzo przyjemne doświadczenie i ja chcę jeszcze raz. Nie wyobrażam sobie innej definicji dla popowego majstersztyku. (Patryk Weiss)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 1. FKA twigs – MAGDALENE

1. FKA twigs – MAGDALENE

FKA twigs popisała się niezwykłą kontrolą nad dziwnością. „MAGDALENE” to bowiem płyta, która zawiera w sobie wszystkie żywioły, które kiedyś ujarzmiła Björk. twigs podążyła przy tym zupełnie nową ścieżką: na „MAGDALENE” znajdziemy utwory pełne wdzięku, delikatności i emocji wyrażanych z dystyngowaną niemal manierą. Jest też niezwykle ekspresywna kobiecość, a poszczególne kompozycje epatują bezwarunkowym oddaniem, poświęceniem i miłością (nie bez znaczenia jest tu w końcu przywołanie Marii Magdaleny jako w pewnym sensie patronki tych cech). Z kolei kruche dźwięki „thousand eyes” czy „cellophane” mają w sobie coś niepowtarzalnie silnego. Owa duchowa nieziemskość przywołuje jednak coś dość niepokojącego, przypominającego pierwotny lęk przed nieznanym, ale na szczęście szybko bywa on kojony. Budująca moc piosenek takich jak „fallen alien” czy „home with you” przypomina nam bowiem, że najwięcej niezwykłego do odkrycia jest w nas samych. (Marcin Kornacki)

FKA twigs już w 2014 roku, nikogo nie pytając, rozsiadła się nieskromnie na tronie w teledysku „Two Weeks”. Górująca nad resztą monumentalna postać przypominała posąg, przy której reszta śmiertelników tańczyła z uwielbieniem i spijała wodę życia, niczym przy jakimś greckim bóstwu. Całkiem odważne jak na pierwszy poważny singiel. Nie każdemu podszedł pierwszy album artystki, ale było to pewne nowe otwarcie w kobiecym minimalistycznym alternatywnym R&B, przechodzącym gdzieś w art pop i inne deconstructed clubowe dziwactwa. FKA twigs po epce „M3LL155X” usunęła się w cień i obserwowała z boku, jak „LP1” odcisnęło się na całą scenę i różne Best New Music na wiadomym portalu. Zaroiło się od podobnie brzmiących płyt, wpadło też parę ciekawych postaci: Kelela, SZA czy Jamila Woods jako pierwsze z pamięci. Formuła jednak zaczęła się wyczerpywać.

Ktoś napisał o nowej płycie FKA twigs, że to najbardziej erotyczna muzyka jaką słyszał. Nie wyraża się ona tu jednak jedynie w ładnych balladach na klawisze i muskające synthy. Przy „MAGDALENE” na każdą uporządkowaną łagodność przypada niepokojąca seksualność, perwersja i dewiacja. Wspomniana posągowość twigs jest wspomagana przez taniec zmysłów w „cellophane”, ale równoważy się on w niepokojących deformacjach twarzy z okładek. Na każde piękno przypada brzydota. Potencjał klasycznie pięknych piosenek zaburza perwersyjna dziwność, glitchowe wstawki, nieuporządkowany deconstructed club. Atmosfera stale krąży między intymnością a niewyjaśnionym niepokojem.

Spójność klimatu zaskakuje przy różnorodności producenckiej (np. Skrillex obok Nicolasa Jaara). Mamy co prawda „niesławny” „holy terrain”, który trochę wybija z rytmu całości. Do teraz nie rozumiem aż takiej popularności przesadnie przestylizowanego i minimalistycznego „cellophane”. „sad day” chyba, aż nadto wybija się piosenkową emocjonalnością. „MAGDALENE” udowadnia jednak, że w 2019 roku dalej sens mają albumy jako zamknięte zestawy piosenek działające lepiej w spójnym całokształcie. FKA twigs znowu może otworzyć kolejny mini-rozdział w rozwoju współczesnego popowego R&B i raz jeszcze wszyscy będą po niej spijać. I w 2019 roku już nie musi nieskromnie sama usadawiać się na tronie. Tym razem to inni ją tam umieszczą. (Mateusz Mika)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (26 stycznia 2020)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Pan Wieczny Smutek
[3 lutego 2020]
Jeszcze kilka lat temu na Scr wplatano umiejętnie do podsumowania przynajmniej jedną-dwie pozycje jazzowe. Szkoda, że zaniechano, bo dzieje się sporo ciekawych rzeczy, często ciekawszych niż albumy z powyższej listy
Gość: 200krzyżówekpanoramicznych
[29 stycznia 2020]
Ale htrk trochę za nisko :c
Gość: adrianna
[27 stycznia 2020]
skandalicznie nisko big thief
Gość: mmalecki
[27 stycznia 2020]
@anon

będą dzisiaj
Gość: anon
[26 stycznia 2020]
Listy indywidualne będą?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także