Relacja z festiwalu Hurricane 2004
Dzień pierwszy
Wszystko miało rozpocząć się o godzinie siedemnastej. Wówczas to na Main Stage pojawić się miał zespół Gluecifer. Wiedziałam o nich tylko tyle, że supportowali Monster Magnet podczas ich występu w naszym kraju. Tym samym nie napawało mnie to jakimś szczególnym optymizmem. Nie żałuję, że się spóźniłam, bo grali tak, jak się było można spodziewać. Ostro, głośno i niemelodyjnie. Gdy skończyli, stwierdziłam, że nie był to nazbyt udany początek festiwalu..
Nie zrażając się jednak, udałam się w stronę 2nd Stage, która znajdowała się bardzo blisko głównej sceny. Jak się okazało potem, nawet zbyt blisko. Ale o tym później. Tymczasem na wspomnianej scenie pojawił się stricte rockowy Tigerbeat. Grali co najwyżej przeciętnie i w żaden sposób nie udało im się rozruszać niemrawej publiczności. Potupałam chwilę nogą, zrobiłam zdjęcie i postanowiłam wrócić, nie czekając na koniec ich występu.
Rozczarowanie towarzyszyło mi także podczas koncertu nowojorczyków z Life Of Agony. Okazało się, że panowie postanowili wrócić do swoich korzeni. Otrzymaliśmy więc dawkę heavy-metalu, która przypadła do gustu sporej części publiczności. Mi jednak nie spodobał się ani głos Keitha Caputo, ani tym bardziej dźwięki, które generowali ze swoich instrumentów pozostali członkowie grupy..
Modest Mouse nie było w moich planach. Chciałam zająć jak najlepsze miejsce na Pixies. Musiałam jednak chociaż rzucić na nich okiem i... zostałam na całym ich występie. Zaczęli od otwierającego płytę "The Moon & Antarctica" - "3rd Planet". Potem przyszedł czas na singlowe "Float On", które dzięki temu, że zespół grał na dwie perkusje, wypadł energiczniej niż na płycie. Moi znajomi w tym czasie pobiegli na koncert Franka Blacka i spółki, a ja przecisnęłam się prawie pod samą scenę. Było pięknie: "Ocean Breathes Salty", "Paper Thin Wells", "One Chance", pastiszowy "Dance Hall", przy którym nie można było powstrzymać śmiechu. Uradowana, przepełniona pozytywną energią, udałam się zobaczyć powracającą zza grobu legendę...
Pixies byli już w połowie swojego występu. Nie było więc szans na znalezienie się bliżej sceny. Aż trudno było uwierzyć, iż członkowie zespołu są w wieku moich rodziców! Nie myślcie jednak, że to lekko przybrudzone gitarowo-popowe granie w jakikolwiek sposób się zestarzało. Wręcz przeciwnie - występ Pixies był niezwykle żywiołowy. Dzięki uprzejmości jednego z "pomarańczowych", który wziął mnie "na barana", mogłam podziwiać zarówno grający zespół jak i znakomicie bawiący się tłum, rytmicznie skaczący przy "Gigantic", czy moim ulubionym "Where Is My Mind?" Po pewnym czasie podziękowałam wolontariuszowi i dalszą część koncertu oglądałam na ogromnym telebimie. Jeżeli ktoś zastanawiał się, po co Pixies powrócili, już wyjaśniam: po to, aby dawać radość swoją muzyką. Patrząc na uśmiechnięte, tak ciepłym przyjęciem, twarze muzyków wiedziałam, że oni również dobrze się bawią. Prawdziwy szał i chóralny śpiew wzbudziło "Here Comes Your Man". Dziw bierze, jak świeżo zabrzmiał ten utwór... Po wybrzmieniu "I'm Amazed", zespół podziękował i zszedł ze sceny.
Oszołomiona dwoma tak dobrymi występami, trochę się zagapiłam i koncert Placebo przyszło mi oglądać również na festiwalowym telebimie. Osoby, które miały szczęście znaleźć się pod samą sceną, twierdziły, iż ekipa Briana Molko dała naprawdę niezły set. Ja "niestety" mam inne zdanie. Wysiadające co jakiś czas głośniki i "wielki ekran", nie pomagały w odbiorze tej muzyki. Sądziłam, że takiego "The Bitter End" czy "Every You Every Me" nie da się wykonać źle, jednak będący na scenie panowie dowiedli, jak bardzo się myliłam. Po fatalnym wykonaniu ich ostatniego singla ze "Sleeping With Ghosts", "English Summer Rain", postanowiłam, że skieruję swoje kroki w stronę małej sceny.
A tam na "deskach" pojawić się miał zespół Mogwai. Znałam ich tylko z ubiegłorocznej płyty "Happy Songs For Happy People" oraz EP-ki "My Father, My King". O ile ta pierwsza zrobiła na mnie spore wrażenie, druga nie przekonała. W momencie, gdy cisza zamieniła się w entuzjazm publiczności, zorientowałam się, że zespół pojawił się na scenie. W końcu spłynęły na mnie pierwsze, kojące dźwięki. Nagle okazało się, że niczego tak bardzo nie potrzebowałam, jak tej gitary, perkusji, tego wibrafonu. Zaczęli od "Yes! I Am A Long Way From Home" i żałowałam, że dopiero teraz słyszę ten utwór w takich okolicznościach. Mogwai na żywo to fenomen. Trudno wyrazić słowami ten smutek i szczęście, jakie ogarnęły mnie słuchając "Mogwai Fear Satan". Następnego utwóru, "Hounted By A Freak", wysłuchałam siedząc na ramionach pewnego chłopaka, który przechadzał się ze mną pośród publiczności. Patrzyłam na pogrążonych w letargu ludzi, widziałam ich łzy i skupione twarze za sprawą "2 Rights Make 1 Wrong" czy "My Father My King". Majestatyczność tego tłumu pogrążonego w zmroku, zapamiętam do końca życia. Współczuję wszystkim, którzy opuścili ten koncert, bo ośmielę się twierdzić, że drugiego takiego na tym festiwalu już nikt nie zagrał. Tamtego wieczora czerpałam z muzyki taką rozkosz, o jakiej wcześniej nie wiedziałam, że istnieje...
Zauroczona tym, co usłyszałam parę minut wcześniej, dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że od pół godziny na głównej scenie występuje David Bowie. Będąc w dalszym ciągu myślami przy Mogwai, bez większego entuzjazmu oglądałam koncert Bowie'go na telebimie. Patrząc na niego, trudno było uwierzyć, że ma on poważne problemy ze zdrowiem. Spodobało mi się wykonanie "All The Young Dudes". "New Killer Star" i "China Girl" już mnie nie urzekły, jednak dziko szalejący tłum - owszem. Nie rozumiejąc ich entuzjazmu, z pierwszymi oznakami festiwalowego zmęczenia, tuż po "The Man Who Sold The World" poszłam znaleźć jakieś dobre miejsce do oglądania ostatniego tego dnia koncertu.
Okazało się jednak, że Air są na tyle popularni w Niemczech, że nie udało się dostać do przodu . Prawie nic nie widziałam, było mi strasznie zimno, a zmęczenie osiągnęło swoje apogeum. Marzyłam o powrocie do namiotu, ale wiedziałam, że zgrzeszyłabym opuszczając występ francuskiego duetu. Było już po północy, kiedy na scenę, spowitą przez kłęby dymu, który jak podejrzewam, poza tym, że był częścią show, miał "zakryć" muzyków wspomagających, wyszło dwóch panów. Sam koncert był co najwyżej poprawny. Lekko rozbudziłam się podczas "Run", "Surfin' On A Rocket" i "Cherry Blossom Girl", czyli utworach pochodzących z ich ostatniej płyty, tak na marginesie mojego ulubionego ich albumu, "Talkie Walkie". Zabrakło niestety "Alone In Kyoto". Dodatkowo, dała o sobie znać wcześniej wspomniana przeze mnie zbyt bliska odległość od Main Stage: leniwe melodie skutecznie zagłuszał David Bowie, który pozwolił sobie przedłużyć swój koncert na tamtej scenie. Koncert się skończył, a ja chciałam tylko jednego. Snu.