OFF Festival 2019

OFF Festival 2019: piątek, 2 sierpnia

Cudowne Lata

Festiwal, coś trzeba robić, można na przykład sobie iść na koncert o 16. W namiocie Trójki dzień pierwszy inaugurują Cudowne Lata, autorki ciepło przyjętego alternatywnego hitu ostatnich miesięcy, „Zapach i Ty”. Miałem okazję widzieć dziewczyny kilka miesięcy wcześniej w Pogłosie i byłem daleki od zachwytów. Tym większe zdziwko! Progres, jaki duet zaliczył w tak krótkim okresie, zasługuje na ogromny podziw. Na pewno pomogła kondensacja motywów, przez co koncert pokazał, że szykuje nam się niezwykle solidny materiał w Trzech Szóstkach, pełen piosenek z niespotykaną wprawą odtwarzających songwriterski model polskich ejtisów. Przyznam nawet, że w otoczeniu premierowych utworów sławetny singiel – bardzo przecież dobry – wypadł dość blado. Pominąłbym wprawdzie niezbyt fortunny utwór ostatni, w którym melodia nazbyt desperacko stara się podporządkować wierszowi, pod który została napisana, ale poza tym było ekstra – bardzo czekam na tę płytę. (Jędrzej Szymanowski)

Dynasonic

Niemal na każdym swoim Offie trafiam na polski koncert, który odbywa się w zdecydowanie nieodpowiednich okolicznościach. W 2019 roku idealnym przykładem tego zjawiska był występ Dynasonic. Hybryda dubu, techno i transowych krautów grana za pomocą żywych instrumentów wciśnięta na scenę Eksperymentalną o 16:35? Trio Rychlicki-Rosiński-Sołtysik musiało stoczyć bardzo nierówną walkę, chcąc zaprezentować swoje nocne kompozycje w piątkowe popołudnie. Dla mnie przegrali nieco z aurą i temperaturą, występując co najmniej o 5 godzin za wcześnie, jednak warto było chociaż przez chwilę doświadczyć tego umiejętnego (z)grania trójki muzyków. (Marcin Małecki)

Trio Jazzowe Marcina Maseckiego

Żaden ze mnie znawca jazzu, ale muzyków z okolic Ladowych zawsze oglądam w akcji z niekłamaną przyjemnością. Trio Masecki-Domagalski-Rogiewicz prezentuje granie założone na tkance bardzo tradycyjnej, ledwo powojennej, podszyte przy tym pewną słowiańską nutą. Sekcja niezmordowanie gna przed siebie (szalone pochody bałałajki kontrabasowej – instrumentu co najmniej egzotycznego). Szef tymczasem zdaje sobie nic z tego nie robić i gra swoje na odkrytym pianinie i z premedytacją parszywym keyboardzie, zuchwale psując tak pięknie wypracowywaną strukturę. Ekscentryzm Maseckiego ujawnia się tu zatem w pełnej krasie. Patrzy się na to z zaciekawieniem, jednak przy jego największych eskalacjach trudno powstrzymać wymykające się odruchowo „xd” i traktować ten projekt poważnie. Tak czy siak, nieistotne, ludożerka nie pokuma nic. (Jędrzej Szymanowski)

slowthai

Jebać Polskę! Wyobrażacie sobie skandowanie takiego hasła przez rodzimego artystę podczas grania koncertów? Pewnie, że sobie wyobrażacie. A razem z tą wizją na myśl od razu przyszedł Wam – przyznajcie – obraz zamętu w social media, jaki wywołałaby w kraju taka postawa. Czyli niezbyt malowniczy wodospad hejtu spływający na nazwisko owego śmiałka (w pakiecie z obecnie dość prawdopodobną interwencją służb państwa). Tymczasem nominowany do Mercury Prize slowthai bez cienia wahania pierwszego dnia OFFa wypluwał z siebie w namiocie Trójki podobne inwektywy, z tym że adresowane oczywiście do macierzystej Wielkiej Brytanii. I, sądząc po wywiadzie przeprowadzonym z nim przez Jana Błaszczaka dla Przekroju, w którym twórca przyznał, że jechanie po królowej na „Nothing Great About Britain” nie ściągnęło na niego fali nienawiści, tym szkalowaniem narodu nie ryzykuje tak wiele, jak z perspektywy widowni zgromadzonej w Katowicach mogłoby się wydawać. To dobrze, bo to może właśnie ten brak skrępowania napędzał energię Framptona, którą dzielił się z publiką. Ta co rusz tworzyła kręgi pod szaleńcze mosh pity, aż kurz unosił się w powietrzu. Oczywiście slowthai walczy słowem z establishmentem, a nie z krajanami, podkreślając zresztą, jak istotne są dla niego lokalne społeczności. Małą wspólnotę udało mu się przy okazji stworzyć właśnie w stolicy Górnego Śląska. Choć pod względem technicznym ciężko zachwycać się jego występem (słynny głos z taśmy podbijany okrzykami), to na płaszczyźnie kontaktu z tłumem było naprawdę zjawiskowo. Dowodem niech będą boomerangi z głównym bohaterem kończącym swój gig w samych slipach. Nie zabrakło więc gości wyrwanych z publiki (jeden nawet wiernie zarapował zwrotkę Skepty z „Inglorious”), tanecznego kręgu podczas dwukrotnie zagranego „Doormana” i stage divingu. To nowy Idles, tylko że rapowy, można by sparafrazować klasyka. I nikt za tę parafrazę nie powinien się obrazić. (Rafał Krause)

Adam Repucha

Podczas koncertu Repuchy nie potrafiłem się oprzeć reminiscencjom z występu Better Person na Spring Breaku 2018. Nie tylko przez wzgląd na występ w towarzystwie orkiestry zwanej iPhone, ale też na szerszym planie, tzw. artystycznej ścieżki. Podobnie jak Byczkowski, warszawski muzyk porzuca bowiem coraz częściej żywe instrumentarium oraz emploi chłopaka z gitarą na rzecz estetyki pastelowego, syntezatorowego popu stanowiącego krzyżówkę inspiracji klasycznym new romantic i nowszymi, duchologicznymi inkarnacjami syntezatorowej gry. Muszę przyznać, że ten nowy kierunek bardzo mi w smak i po występie na scenie Dr Martensa zacząłem autentycznie wyczekiwać nowego materiału Repuchy – to, co usłyszałem, było więcej niż obiecujące. (Patryk Weiss)

The Comet Is Coming

Po przesłuchaniu „Trust in the Lifeforce of the Deep Mystery” nastawiałem się przede wszystkim na nośne motywy pokroju „Summon The Fire”. Prawdopodobnie największy hit grupy pojawił się gdzieś w pierwszej połowie występu, wzbudzając oczywisty szał wśród publiczności, jednak całościowo można było odnieść wrażenie, że całą swoją moc i impet The Comet is Coming wytraciło na samym początku. Im bliżej do końca, tym coraz bardziej ta kosmiczna nu-jazzowa hybryda jawiła się jako kolos na glinianych nóżkach. Mam jednak wrażenie, że jako jedna z nielicznych osób, które pojawiły się pod sceną Leśną, poczułem znużenie i zmęczenie tym, co zaprezentowały Komety – roztańczony tłum nie wyglądał bowiem na zawiedziony. (Marcin Małecki)

Lebanon Hanover

Gdybym znalazł się na koncercie Joy Division w 1979, bawiłbym się tak samo dobrze. Słuchając berlińskiego duetu czułem, jakbym przechadzał się po starym cmentarzu w jesiennej mgle, snując egzystencjalne rozważania na temat życia po śmierci. Gotyk pełną gębą. Owszem, rozkręcali się dość długo, ale oj, było warto. Zarówno Larissa Georgiou jak i William Morris (czy ten zespół w ogóle ma lidera?) zdawali się nie mniej martwi niż żywi, co w tym wypadku stanowiło dużą zaletę. Ich wokale były dźwiękową reprezentacją, tego, co wizualnie stanowi okładka „Bela Lugosi's Dead”. Ruchy Morrisa pod koniec przypominały epileptyczne tańce Iana Curtisa. Teksty, zarówno w języku angielskim jak i niemieckim, były z kolei swoistą formą sentencji memento mori. Zespół pojawi się ponownie w naszym kraju w listopadzie, a ja z pewnością wybiorę się jeszcze raz na ich występ. (Marcin Kornacki)

Aldous Harding

Osobliwa singer-songwriterka wyszła na scenę sama, by proces powolnej budowy sennej atmosfery w Trójkowym namiocie rozpocząć jedynie z pomocą gitary akustycznej i swojego słodziutkiego głosu. Wkrótce dołączył do niej zespół i zrobiło się jakby jeszcze bardziej leniwie – w całkowicie pozytywnym sensie tego słowa. By nie powiedzieć: odprężająco. Powolność to zresztą dla tego koncertu swoiste słowo-klucz. W temacie temp utworów Nowozelandka mogła *spokojnie* konkurować z mającym nadejść następnego dnia występem Electric Wizard. Może i dynamika (dynamika, hehe, dobre sobie) koncertu nieco siadła, gdy Aldous ponownie została opuszczona przez band. Może rzucone ze sceny po nieudolnej konferansjerce I’m not an entertainer. I’m a singer. było najbardziej pretensjonalnym zdaniem festiwalu. Nieważne. Grunt, że te wdzięczne folkowe songi z pogranicza twórczości Sufjana i Natalie Prass okazały się idealnym wyciszeniem tuż przed intensywnymi kombinacjami black midi czy obłędną imprezą pod przewodnictwem Emerald. (Jędrzej Szymanowski)

black midi

Od momentu ogłoszenia black midi na Offie zastanawiałem się, co ta czwórka MŁODZIAKÓW zaprezentuje publice w Katowicach: występ dla KEXP był przez długi czas jedyną namiastką jakiegokolwiek materiału grupy. Debiutancki album „Schlagenheim” zapowiadał, że ich koncert nie będzie tylko czystym napierdalaniem. Co ostatecznie otrzymaliśmy? Kilkadziesiąt minut scenicznych wariacji bez żadnego mizdrzenia się do publiczności. black midi zaprezentowali wszystkie najmocniejsze punkty ze swojego debiutu („Near DT, MI”, „Ducter”, „bmbmbm”), przechodząc niekiedy w pokręcone jamy, które w cudowny sposób wybijały pogującą publikę z rytmu. Przeplatanie dobrze znanych kompozycji z momentami spontanicznego tworzenia kolejnych slintopodobnych pochodów bardzo dobrze pokazywało, jak zgranym kwartetem jest ta londyńska ekipa. Chociaż nie oszukujmy się, największe uznanie należy się Morganowi Simpsonowi, który nie oszczędzał zestawu perkusyjnego do tego stopnia, że niejednokrotnie trzeba było poprawiać omikrofonowanie bębnów. Dla mnie ścisła czołówka koncertów festiwalu. (Marcin Małecki)

Jarvis Cocker introducing JARV IS

Pochwała tego teatralnego (nawet jak na jarvisowskie standardy) występu lidera Pulp z pewnością nie będzie popularną opinią w screenagersowym gronie, ale zaryzykuję. Owszem, ten show był na swój sposób oldschoolowo-gawędziarski, ale nieco zmęczony życiem, lecz wciąż zalotny brytyjski Elvis to konwencja, którą Jarvis (rym niezamierzony) opanował do perfekcji. Gość niezmiennie rusza się fenomenalnie i choć JARV IS... to z jednej strony show dobry dla fanów wokalisty, bo obfituje w wiele intymnych momentów, to z drugiej jego muzyczna perfekcja powinna zrobić wrażenie nawet na tych, którzy nigdy nie słyszeli o Cockerze. Zresztą set składał się połowicznie z utworów niepublikowanych, a mimo tego bawiłem się świetnie. Materiał był nośny (czego zresztą dowodzi „Must I Evolve” – singiel wypuszczony trzy miesiące przed koncertem w Katowicach) nie tylko za sprawą melodyjności, ale i motorycznej sekcji rytmicznej (za bębnami siedział m.in. Adam Betts, znany ze współpracy z Goldie’em i Squarepusherem). Ci, którzy czekali na Pulp, otrzymali jedynie „His ’n’ Hers”. Nie zabrakło porywających wersów politycznie zaangażowanych. (Rafał Krause)

Emerald

Wynudzony stand-upem Jarvisa skierowałem się do Trójkowego namiotu, gdzie błyskawicznie zostałem pochłonięty przez szaloną imprezę w duchu londyńskiego undergroundu. Ruchliwe riddimy, rapowe sample i wiecznie uśmiechnięta didżejka, której nieskrępowana radość udzielała się absolutnie wszystkim uczestnikom tej dyskoteki – super zabawa. (Jędrzej Szymanowski)

Screenagers.pl (16 sierpnia 2019)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także