Najlepsze albumy 2018

Miejsca 20-11

Obrazek pozycja 20. Death Grips – Year Of The Snitch

20. Death Grips – Year Of The Snitch

Z premiery „Year Of The Snitch” Death Grips zrobili pewną szopkę (m.in. data wycieku płyty w urodziny Lindy Kasiaban, byłej członkini Rodziny Charlesa Mansona, rzekomo nie była przypadkowa). Niektórym w reakcji zdarzyło się napisać, iż stanowi to potwierdzenie że zespół uwielbia zaskakiwać. I tego na pewno nie można im odmówić. Muzycznie to więc kolejne przekraczanie granic, a końca tej strategii nie widać. Już nawet nie wiadomo jakiej etykietki używać, bo „eksperymentalny noise-rap” nie wystarcza. O spójności nie ma mowy, jest dziwacznie, być może najdziwaczniej w całej dotychczasowej dyskografii (a to spore osiągnięcie). Death Grips znowu rzucają wyzwanie, znów krzyczą, znów chcą, by słuchaczowi było nieprzyjemnie. Jedni nazwali to orzeźwieniem, inni mówili o szaleństwie. Ktoś mówił o dostrzeganiu piękna, inny zatykał uszy. Sporo głosów, że to najlepsza rzecz w dyskografii, ale z drugiej strony też takich opinii, że to już nie jest muzyka. Na nudę nie można na pewno narzekać. Kto się nie nawrócił, ten już raczej tego nie zrobi. A czy to jest naprawdę fajne? Dla niektórych z pewnością tak. (Michał Stępniak)

Obrazek pozycja 19. GAS - Rausch

19. GAS - Rausch

Nie uważałam się dotąd za fankę tego popularnego i uznanego artysty. Sentymentalne plumkanie w elektronice (a jeszcze bardziej w jazzie i muzyce klasycznej) działa na mnie w sposób odwrotny od zamierzonego, czyli zamiast zachwycać, wywołuje agresję. Do płyty „Rausch” podchodziłam bez oczekiwań. Oszczędny, jednostajny dron z jakimiś imitacjami perkusyjnymi na trzecim planie wymusił jednak koncentrację. Dzięki surowym środkom wyrazu ta płyta uspokaja, reguluje twój oddech, a kiedy w pewnym momencie tempo przyspieszy, wciągnie cię w trans i już nie zechcesz już opuścić tej podróży.

Nagle zauważasz, że siedzisz samotnie i po ciemku, a muzyka gra w pokoju za ścianą. I wydobywa z ciebie niepokojące myśli. GAS uzyskał tu bardzo ciekawy efekt soniczny. Niezależnie od tego, gdzie na słuchawkach słuchasz tej płyty, choćby i w tłumie innych ludzi, nagle zostajesz sam/a ze swoimi lękami. Muzyka już nie jest za ścianą, bo stoisz na zewnątrz, w nocy. Jest zimno. Impreza została za tobą, a ty idziesz przed siebie - polem albo wgłąb lasu, chociaż nawet nie chcesz. Ale coś ci każe. A to niemiecki producent podstępem wciągnął cię w pułapkę! To jest album dla tych, którzy lubią się bać. Świetne, mroczne, ambient techno, które nawet nie tyle opowiada jakąś historię, co steruje słuchaczem do przeżycia swojej własnej. Twórcy „Black Mirror” could never. (Natalia Gawrońska-Kuntić)

Obrazek pozycja 18. Moodie Black – Lucas Acid

18. Moodie Black – Lucas Acid

Jak zauważył Piotr Szwed, recenzując w zeszłym roku „Lucas Acid”, czasy, w których noise rap uchodził za świeże zjawisko i budził zainteresowanie krytyki czy niezal-środowiska, przypadły mniej więcej na końcówkę pierwszej połowy tej dekady. Nie oznacza to jednak, że ostatni album Moodie Black to rzecz anachroniczna czy spóźniona. I to nie tylko dlatego, że zespół ten wierny jest swojemu stylowi już przeszło 5 lat. Istotny jest inny fakt – hałas i przygnębiająca aura zdają się być jednym z najbardziej aktualnych trendów w hip-hopie. W końcu współczesny trap coraz częściej romansuje z metalem, a wielu undergroundowych graczy, cieszących się wśród najmłodszych odbiorców statusem wręcz kultowym, nurza się w mroku – weźmy chociażby nawiązującego do doom metalu Ghostemane’a czy wrzeszczącego Scarlxrda. W tym kontekście „Lucas Acid” jawi się płytą niesłusznie przemilczaną. Mam jednak świadomość, że wymyka się ona konwencjom i stawia przed słuchaczem wymagania – dlatego brak popularności tej pozycji specjalnie mnie nie dziwi.

Na szczęście okazało się, że doceniła ją nasza redakcja. Dlaczego? Bo ostatni materiał Moodie Black jest taki, jak status tego duetu na rynku – nieoczywisty. Ale nieoczywisty w sposób fascynujący. Słuchając tej muzyki, możemy poczuć się pogubieni, rozbici, rozdrażnieni. Czerpiemy jednak z tego satysfakcję. I'm nervous as fuck where my life is – rapuje Chris Martinez już w openerze albumu. Ta zanikająca, płynna tożsamość transseksualnej raperki powraca później co jakiś czas i stanowi jej idee fixe. Rozchwianie jest nakreślane przez nią tak sugestywnie, że w połączeniu z rozedrganym, hałaśliwym brzmieniem niepokój udziela się także słuchaczowi. Ale znowu – jest to stan tak immersyjny, że aż podejrzanie przyjemny.

Moodie Black przyznają, że rzadko słuchają współczesnej muzyki, a ich obsesją jest twórczość grupy Roberta Smitha – przez niektórych określani są nawet jako The Cure rapu. Na „Lucas Acid” rzeczywiście odnajdziemy tęskną atmosferę, podobną do tej, jaka charakteryzuję słynną brytyjską grupę. Jest to jednak tęskność rażona prądem, przepuszczona przez filtr elektrycznych wyładowań. To nie jest album, który chwyta nas za serce. On wytrąca ze znanej z pustych frazesów strefy komfortu. Chce nam pokazać piękno, które kryje się w taplającej się w ciemności niepewności. (Rafał Krause)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 17. Anna van Hausswolff - Dead Magic

17. Anna van Hausswolff - Dead Magic

Nie będę ukrywał, iż ubiegłoroczny hajp na „Dead Magic” był dla mnie niemałym zaskoczeniem. To nie tak, że jestem uprzedzony czy coś w tym guście – wręcz przeciwnie – czwarty longplay Szwedki czuję i przeżywam za każdym razem, gdy ten zagości w moich głośnikach; ale wiecie – darkwave w wersji neoklasycznej to taki wybitnie niemedialny i swoiście „niedzisiejszy” gatunek. Ok – wciąż mamy z nim do czynienia przy Dead Can Dance, ale muzyka zawarta na tegorocznym „Dionysusie” to już bardziej world music niźli neoclassical darkwave. Zdecydowanie należy podkreślić fakt, że Anna posiada niebywałe wyczucie dobrego smaku, co w przypadku muzyki z natury podniosłej jest nie bez znaczenia. Idealnie dawkuje ona patos i mroczny charakter mieszając je z wylewającą się tu i ówdzie melancholią, nie popadając przy tym w banał. Jest to zasługą niepokojących ambientowych motywów, stonowania słów, a także perfekcyjnego operowania głosem. Stanowi to na „Dead Magic” przeciwwagę dla dla rozbuchanych elementów. Nawet (a może właśnie szczególnie?) w kulminacyjnym punkcie jakim jest „The Mysterious Vanishing Of Electra” pani Von Hausswolff brzmi tyleż potężnie, co autentycznie. Chociaż sposób budowania napięcia w rzeczonym utworze przywodzi mi na myśl Swans. Nie wiem nawet czemu.

„Dead Magic” to ewenement w swoim gatunku jeśli weźmy pod uwagę tylko rok 2018; krążek wszelką konkurencję zjada na starcie – no może poza jednym, chlubnym aczkolwiek tysiąckrotnie mniej rozpoznawalnym wyjątkiem, jakim jest „Goetia” Petera Gundry'ego. Nie słyszeliście? Nie dziwię się! Trzynaście ocen wystawionych „Goetii” na RYM-ie, a ponad 5000 w przypadku „Dead Magic” - różnica jest dojmująca. Jeśli zerkniemy jeszcze bardziej wstecz może kusić próba porównania opisywanego tu materiału do ostatniego krążka Zoli Jesus, czyli do „Okovi”. Obie panie dysponują potężnymi głosami i celują w podniosły nastrój, różnica polega jednak na tym, że Amerykanka zdecydowanie odważniej eksperymentuje i korzysta z elektroniki. Ostatecznie – jak widać – wszyscy musimy się zgodzić, że „Dead Magic” to prawdziwy biały kruk wśród tegorocznych wydawnictw – materiał unikalny, a w swej unikalności totalny. Zostaje nam tylko pogratulować autorce i zatopić się w tejże muzyce. Bo warto – mówię wam! (Grzegorz Mirczak)

Obrazek pozycja 16. Avantdale Bowling Club - Avantdale Bowling Club

16. Avantdale Bowling Club - Avantdale Bowling Club

Avantdale Bowling Club to moje największe tegoroczne odkrycie i jednocześnie – największe zaskoczenie. Głównie dlatego, że tworzący go Tom Scott cechuje się niebywałą odwagą. W dobie trapowych bangerów i (nadal częstych) auto-tune’ów, muzyk zaproponował bowiem żywy, organiczny, oddychający hip-hop, któremu bliżej jest do jazz bandu niż do klubowych brzmień. Wydany własnym sumptem album cały czas wręcz pulsuje, a przy tym delikatnie romansuje z melancholią i nostalgią, co z pewnością nie sprawia że nuży – wręcz przeciwnie – obcowanie z nim raczej wywołuje uczucie pełnej ekscytacji niż rozleniwienia. Wszystko jest tu na swoim miejscu – lekkie, nienachalne flow, ujmujące melodie, bujający rytm i klimat, który przenosi gdzieś do zadymionych pubów. Największą siłą tego materiału jest jednak jego bezpretensjonalność – Scott nie sili się na niespodziewane zwroty akcji i kontrowersje, stawiając przede wszystkim na autentyczność, szczerość i absolutny luz. Osiem nagrań, które udowadniają, że nie trzeba być Kendrickiem Lamarem, żeby rap wznieść na wyżyny. (Emilia Stachowska)

Obrazek pozycja 15. Thom Yorke – Suspiria

15. Thom Yorke – Suspiria

Jak tylko pojawił się w sieci utwór „Suspirium”, wiadomo było, że film Guadagnino będzie czymś więcej niż remakiem klasyka giallo w hollywoodzkiej odsłonie. Wyciszony, a przy tym niepokojący utwór, tak samo bliski baletowi jak horrorowi, zapowiadał jeden z najbardziej wysublimowanych artystycznie filmów grozy w historii… I tak też się zresztą okazało. Każdy z kolejnych highlightów soundtracku: „Volk” czy „Unmade” (to umiejętne wypuszczanie utworów, zanim widzowie mogli się dowiedzieć, jakie sceny ilustrują) jest wartością dodaną do skądinąd naprawdę udanego filmu. Użycie tego drugiego w kluczowej scenie obrazu to już swoisty majstersztyk. Jeśli Yorke chciał (tak jak kolega z zespołu, komponujący do filmów od dawna, będący już właściwie nadwornym kompozytorem być może najlepszego obecnie reżysera amerykańskiego art house’u - P.T. Andersona) rozpocząć przygodę z filmem, to nie mógł trafić na lepsze tworzywo. Film, w którym aspekt muzyczny jest dość istotny - wszak akcja toczy się w szkole baletowej - zyskuje dzięki Yorke’owi tak potrzebną tkankę. Wymienione przeze mnie highlighty to bowiem nie wszystko. Resztę soundtracku wypełnia bowiem znakomita elektroakustyka. A trafia się nawet długaśny dark ambient „A Choir Of One”, którego bym się po liderze Radiohead nie spodziewał. Sam film stanowi zupełnie nową jakość w arthouse’owym horrorze, a towarzysząca mu płyta to też kompletnie inna propozycja, niż ta od grupy Goblin przy pierwotnej „Suspirii” – niepokojąca, a przy tym ilustrująca podskórne napięcie kameralistyką. To patrząc już z osobna, poza obrazem, najlepsza solowa propozycja Thoma. (Michał Weicher)

Obrazek pozycja 14. Wczasy - Zawody

14. Wczasy - Zawody

Ciekawe, jak będą rozwijały się Wczasy, bo pytanie o ciąg dalszy samo się nasuwa, gdy mówimy o tak spójnym wizerunku, stanowiącym właściwie kompletny (muzyczny, tekstowy, estetyczny) koncept. Choć pod względem stylistyki zespół Bartłomieja Maczaluka i Jakuba Żwirełły ma niewiele wspólnego z Hańbą czy Nagrobkami to właśnie te projekty cechuje zauważalna na „Zawodach” umiejętność podporządkowania wszystkich elementów naczelnej idei, zrealizowanie tematu z imponującą różnorodnością, ale i stałością – konsekwentne budowanie niewolnego od ironii, ale przede wszystkim bardzo poważnego przesłania. Naprawdę wszystko tutaj idealnie do siebie pasuje. Słuchając tej płyty, ma się to cenne wrażenie, że oto trafiliśmy na ludzi, którzy w tym właśnie szczególnym momencie nagrali coś, czego nikt nie nagrałby lepiej. Naprawdę nikt – ani Prince, ani Bowie. (Piotr Szwed)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 13. Mount Eerie – Now Only

13. Mount Eerie – Now Only

O tym, jak bardzo poruszającą płytą było „A Crow Looked at Me”, pisałem przy okazji naszego zeszłorocznego podsumowania. W tym roku znów przypadło mi pisanie o Mount Eerie, ale spróbuję się w tej kwestii zbytnio nie powtarzać. Żałoba, którą przeżywa Phil Elverum, została przez niego ponownie ubrana w niezwykle poruszające kompozycje. Na „Now Only” cały czas można odnieść wrażenie, że ten człowiek za chwilę się rozsypie, ale kompozycje takie jak „Distortion” pokazują, że Elverum przekuwa ten przejmujący ból w coś, nad czym może mieć kontrolę, coś, nad czym może zapanować. W starciu ze wspomnieniami muzyk wychodzi znacznie silniejszy, nie poddając się im, lecz twórczo je wykorzystując. Mimo tego, że w minionym roku doświadczyłem utraty dwóch bliskich mi osób, w dalszym ciągu nie czuję się kompetentny do tłumaczenia tego, co może czuć człowiek po śmierci swojej życiowej partnerki. Mogę tylko zatrzymać się i posłuchać. (Marcin Małecki)

Obrazek pozycja 12. Amnesia Scanner – Another Life

12. Amnesia Scanner – Another Life

Wiele znamy takich przypadków, że wspaniałe EP-ki, single, wielkie oczekiwania, aż tu nagle przychodzi do wydania płyty i okazuje się, że kandydaci na wielkich artystów, gdy już już mają postawić kropkę nad i, objawiają swoją indolencję, przekonująco pokazując, że już się ze wszystkiego wypsztykali i robią dobrą minę do braku pomysłów. Amnesia Scanner wraz ze wspaniałą kuzynką modulatoru głosu Ivona – Oracle, chińską wokalistką, a może bardziej performerką, Pan Daijing, no i rzecz jasna z całym workiem przekształconych, powykręcanych, dziwacznych, chorych dźwięków udźwignęli presję wydania pierwszej oficjalnej płyty, nie tylko utrzymując poziom utworów, do którego przyzwyczaili, ale także zaskakując bardziej popowym obliczem. Nie wiem, czy Jarosław Szurbrycht, ogłaszając na łamach „Wyborczej”, „Another Life” najważniejszą elektroniczną płytą dekady, trochę się nie zagalopował, ale nie wykluczam, że przyszłość przyzna mu rację. A już na pewno przyzna mu rację taki wariant przyszłości, w której maszyny przejmą kontrolę nad ludźmi. Wtedy dumne ze zwycięstwa, a jednocześnie przeglądające ze znudzeniem dorobek kulturowy minionej, humanistycznej cywilizacji, odnajdą w niej „Another Life” i docenią ten krążek. (Piotr Szwed)

Obrazek pozycja 11. Beach House - 7

11. Beach House - 7

Kariera Beach House może i jest przewidywalna, niczym „Stranger Things”, ale na nowej płycie ulubiony duet Pitchforka zbił mnie nieco z tropu. Vicoria i Alex troszkę zaczerpnęli z revivalu shoegaze'u - który miał swoje apogeum przy powrocie do życia Slowdive - i nagrali album, na którym wreszcie odnaleźli swoje wewnętrzne My Bloody Valentine. To, że autorzy „Bloom” zapożyczają się u irlandzkich legend, wiadomo już od dawna. Mimo wszystko zawsze w muzyce tego duetu był pierwiastek innych gatunków niż shoegaze. Na poprzednich albumach można było usłyszeć popowość Beach Boysów, czy baśniowość wczesnego Low. „7” natomiast to najbardziej sfocusowana płyta Beach House, na której muzycy postanowili przekuć swoje największe inspiracje w melodyjne kompozycje. Efekt jest zajmujący

Ponieważ Beach House znakomicie przeglądają się w lustrze shoegazowej spuścizny. Nowe utwory łączą klasyczne minimalistyczne brzmienie znane z „Loveless” z prostotą dotychczasowego brzmienia duetu. Mamy tutaj mnóstwo urzekających piosenek takich „Dark Spring” , „Lose Your Smile”, ale jednocześnie płyta potrafi również zaskoczyć. Wystarczy posłuchać rozpadającej się ballady „L'Inconnue”, która jest skrojona na modłę Cocteau Twins. Moim faworytem jest jednak tutaj letnie i wietrzne „Girl on the Year”, które brzmi jak zaginiony b-side z „Soulvaki”. Jest to album niespodzianka, warto nie być uprzedzonym w tym przypadku i podać rękę Beach House'om, ponieważ w tym roku naprawdę dali radę. (Tomasz Ciesiółka)

Recenzja albumu >>

Redakcja Screenagers (22 stycznia 2019)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: gość
[18 października 2019]
@zniesmaczony

Jaki typ, po prawie roku przybóldupił o komentarz, który swoją drogą jest prawdziwy, vide artykuł o metalu :)
Gość: zniesmaczony
[17 października 2019]
@triggered

Zamknij mordę, głupi chuju.
Gość: triggered
[24 stycznia 2019]
"Beach House znakomicie przeglądają się w lustrze shoegazowej spuścizny"

Chyba autor za długo przeglądał się w lustrze spuścizny swojego starego. Wiem, że na tych wszystkich porcysach i screenagersach i innych gównach nikt nie umie pisać jak człowiek (pominę już, że ciężko u was znaleźć dwa zdania z rzędu napisane bez błędów ortograficznych albo stylistycznych, bo nie o tym teraz mowa), ale nawet tu są jakieś granice.
Gość: pszemcio
[23 stycznia 2019]
Również dla mnie Avantdale Bowling Club było sporym zaskoczeniem, początek w ogóle jedzie mocno Coltranem

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także