Najlepsze single roku 2017

Najlepsze single roku 2017

Obrazek pozycja 15. Denzel Curry – Zeltron 6 Billion

15. Denzel Curry – Zeltron 6 Billion

I oto mamy na liście singli kolejnego reprezentanta Freshmanów XXL (2016), który w przeciwieństwie do tych najgłośniejszych młodych, zdolnych, zamiast na memiczność i ciężką do sklasyfikowania „obecność” na bitach, stawia po prostu na skillsy. W tym nieoczywistym singlu to one nakręcają kawałek – Zeltron 6 Billy płynie po nim jak szalony, i choć jego wokal jest mniej agresywny niż na pozostałych utworach EPki, z której pochodzi ten kawałek, to brzmi po prostu brawurowo. Raper po „bożemu” serwuje rymy wewnętrzne, a w homofonicznym wersach, jak Madison Square guardin' me, odbijają się jego ambicje poetyckie z początków kariery. Warto zwrócić uwagę na to, że podkład – nie tylko jak na dzisiejsze hip-hopowe standardy, ale i w kontekście całej „13” – brzmi bardzo klasycznie – nie usłyszymy tu cykaczy czy głębokiego trapowego basu; za to w tle majaczy flet. Całość jednak nie trąci myszką, zwłaszcza kiedy Denzel wjeżdża z refrenem. Gościnnie wsparł go Lil Ugly Mane, co jest poniekąd swoistym ukoronowaniem hołdów, jakie Curry składa swoją muzyką brzmieniom z Memphis. (Rafał Krause)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 14. Kelela – LMK

14. Kelela – LMK

„Hallucinogen” z rewelacyjnymi „Rewind” i arkowym „A Message” zapowiadało jeszcze lepsze czasy dla Keleli, o której głośno zrobiło się w 2013 roku. Było zgrabnie popowo, a zarazem duszno i ekstrawagancko. I na szczęście taki sam kierunek reprezentował promujący debiutanckie LP wokalistki „LMK”. Jest tu sporo z typowego dla późnych lat 90’ r&b w stylu Aaliyah (ten pre-chorus), ale głównie w warstwie melodyczno-wokalnej, bo muzyka to już kwaśne, głębokie basy. To też delikatna klawiszowa powłóczka autorstwa najczęściej obecnego w roli producenta na „Take Me Apart” Jam City. Całkiem sprawnie udało mu się wejść z intymnego świata sophisti-R&B „Dream A Garden” do jaskrawszej produkcji u Keleli. Uniknął przeprodukowania, jakie jest zmorą wielu współczesnych nagrań pop/R&B, zamiast tego zaoferował ciekawy retro-futurystyczny miks. Moim zdaniem i tak prym wiedzie na albumie niezwykle produktywny w zeszłym roku Arca, ale to właśnie bedroomowy sznyt Lathama zapewnił najlepszy z zestawu track, jakim jest obecne na naszej liście radio-friendly ale też i niezalowe „LMK”. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 13. Slowdive - Sugar for the Pill

13. Slowdive - Sugar for the Pill

Slowdive w 2017 roku brzmią tak, jak powinien brzmieć przystępny dream pop stworzony przez legendę gatunku. W formę prostej piosenki dla stacji radiowych, wpakowali wszystkie swoje charakterystyczne zagrywki – od mnogości gitar na delayu, przez delikatny, ale wciąż wyczuwalny, patos oraz wspólne wokalizy Neila i Rachel, aż po końcowy powrót do motywu otwierającego „Sugar for the Pill”, który sam w sobie brzmi jak mrugnięcie okiem do ichniejszego „Pygmalionu”. Efektem jest słodko-gorzka ni to ballada, ni to standardowy kawałek Slowdive o miłości, która się skończyła. Czyż to nie brzmi jak opis dowolnego utworu ze „Souvlaki”? Mimo wszystko drugi singiel z albumu noszącego nazwę grupy nie jest typowym odcinaniem kuponów, lecz pokazuje, że muzycy chcą iść do przodu. I nawet jeśli w „Sugar for the Pill” czuć trochę inspirację późniejszymi epigonami w postaci Mogwai, to i tak dobrze, że Slowdive wrócili w takim stylu. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 12. Jens Lekman – To Know Your Mission

12. Jens Lekman – To Know Your Mission

„To Know Your Mission” to jeden z najlepszych albumowych openerów 2017 roku. Lekman jest tu znów sobą, czyli błyskotliwym, sentymentalnym i zabawnym gawędziarzem, ale jednocześnie jest sobą jeszcze bardziej – czyli bohaterem utworu łączącego autobiografizm z urokliwą migawką wspomnień z lat dziewięćdziesiątych. Przedstawiając leniwe spotkanie z mormońskim misjonarzem, pokazując, jak wybrane przeboje („Will Smith, Puff Daddy, Gala, Chumbawamba”) zostają w naszej świadomości połączone z określonymi wydarzeniami, Lekman nagrał doskonałą piosenkę o roli piosenek, które nie tylko mogą stać się misją, sensem życia, ale także pozwalają przywołać wyraziste obrazy i emocje. Muzycznie, ten dynamiczny hołd złożony wczesnowham!owskiej przebojowości ma swój punkt kulminacyjny. Gdy tempo utworu siada, by bohater mógł wyrazić credo: „But in a world of mouths / I want to be an ear”, jest to jedynie wstęp do chyba najlepszego fragmentu – chropowatego, nieco tandetnego finału, niesłychanie egzaltowanej, a jednocześnie nieoczywistej pointy. Lekman ma rację, Bóg wyznaczył mu misję, a jest nią czułe igranie z konwencjami i naszą wrażliwością. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 11. King Krule – Dum Surfer

11. King Krule – Dum Surfer

Archie Marshall miał już na wczesnym etapie kariery utwór „Out Getting Ribs” który dość mocno definiował go jako artystę oryginalnego, posiadającego charakterystyczną manierę głosu. Ascetyczna ballada rozpisana na przymgloną gitarę i niski, zbolały głos, to pierwszy utwór artysty, który usłyszałem. Nazywał się wtedy Zoo Kid i miał jakieś 16 lat. Dziś to zupełnie inny człowiek, twórca dojrzały, posługujący się dużo gęstszym instrumentarium, operujący niejednorodnymi stylistycznie aranżami. Na ten moment to właśnie „Dum Surfer” definiuje emploi King Krule’a – to przejażdżka przez nocny knajpiany jazz, costellowe new wave na kacu i duszny dubowy rytm. Anglik wciąż pewnie będzie gromadził inspiracje i dowolnie swoje muzyczne klocki układał, ale na ten moment „Dum Surfer” wyznaczył rytm, którego cały krążek niestety nie utrzymał. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 10. Bicep – Glue

10. Bicep – Glue

Zanim popkulturowy sentyment do lat 90-tych zacznie się nam cofać, nacieszmy uszy wałkami takimi jak “Glue”. Stworzony przez duo z Irlandii Północnej debiutancki album to niepomijalna pozycja w przeglądzie zeszłorocznej elektroniki i wreszcie zaskakująco dobre wydawnictwo Ninja Tunes (dobra, moze jestem troche zbyt kryty zny, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że label ma od jakichś 15 lat poważną zwałę). “Glue” to najmocniejszy punkt tej płyty - rasowy elektroniczny hicior do jakichś się te 20-kilka lat temu gibało. Wszystko to zasługa dwóch sztosowych motywów - rytmicznego hooka z początku utworu i klasycznej, house’owej wokalizy, idealnie splecionych w złamanej rytmincznie figurze z werbli. Rozpoznajemy tu coś z Orbitala, coś ze spowolnionego breakbeatu i trochę chicagowskiego house’u; mamy nieuchwytne wrażenie, że gdzieś to już słyszeliśmy. A właśnie, że nie słyszeliśmy. (Paweł Szygendowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 09. Drake – Passionfruit

09. Drake – Passionfruit

Ciężko pogodzić mi się z liczbą widniejącą obok tej pozycj – to w końcu utwór, który zasługuje na co najmniej podium. Jaki był ten rok dla Aubreya Grahama? 32-latek dalej eksplorował przestrzenne brzmienia, rozgrzebując przy okazji dawne rozstania i nurzając się w emocjach. I robił to w sposób niezmiennie hipnotyzujący i zniewalający. Do tego stopnia, że takie „Passionfriut” mogłoby spokojnie pełnić funkcję SOUNDTRACKU DO POWŁÓCZYSTYCH SPOJRZEŃ. Najciekawiej w tym utworze jednak dzieje się pod względem produkcji (Nana Rogues) – mamy tu bowiem do czynienia z osobliwą odmianą czegoś w rodzaju wygłuszonego dancehallu, chłodną inkarnacją jamajskich rytmów, jakby zaadaptowaną do zimnych, minimalistycznych przestrzeni. Podkład jest gładki tak bardzo, że chciałoby się w nim przejrzeć jak w lustrze. Drake w jednostajnej linii melodycznej śpiewa oczywiście o miłości – tu akurat tematem jest związek na odległość. A zmysłowa aliteracja w refrenie to już istne dryfowanie. O tym, jak bardzo duży wpływ ten kawałek miał na rok 2017, niech świadczy chociażby jego świetny cover w wykonaniu wschodzącej Yaeji, który poniekąd pomógł jej zwrócić uwagę większego audytorium na swój talent. Odpalmy sobie zatem po lekturze tego wpisu jeszcze raz „Passionfriut”, odkładając go później na półkę klasyków, bo na horyzoncie już czai się nowy „God’s Plan”. (Rafał Krause)

Obrazek pozycja 08. Princess Nokia – Flava

08. Princess Nokia – Flava

„First they make fun of you. Then they want to be you” – mówi Princess Nokia w monologu poprzedzającym „Flava”. Narracja, która pojawia się przed singlem łączy się ze sobą jak ying i yang – uzupełnia się ze sobą nawzajem jak awers i rewers tej samej monety. „Flava” swoim swagerskim stylem nie ustępuje w niczym „Bodak Yellow” Cardi B, lecz nabiera innego znaczenia w kontekście upodmiatawiającego wprowadzenia. Nie będzie to nadużyciem, jeśli rozpoczynający real talk Nokii nazwę manifestem siostrzeństwa i kobiecej siły. Słowa o sile znajdują potwierdzenie w pełnym energii beacie, który uderza potężnym basem i flow Princess Nokii, która wyrzuca z siebie słowa uderzające pewnością siebie. To kolejna przedstawicielka wzbierającej fali dziewczyn, które znalazły swój głos w hip-hopie. Głos, który wydaje się niezmiernie istotny zwłaszcza dziś, gdy głos kobiet, jak i mniejszości etnicznych i seksualnych jest marginalizowany przez reakcyjne siły na całym świecie. Mam nadzieję, że to dopiero początek i Princess Nokia, jak i inne raperki dopiero się rozkręcają. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 07. Charlie XCX feat. CupcakKe – Lipgloss

07. Charlie XCX feat. CupcakKe – Lipgloss

Charli trzymała w zeszłym roku low profile, nie afiszując się zbytnio z nowym materiałem w formie albumu, przerzucając się zamiast tego na enigmatyczny format mikstejpu, wypełnionego świeżym materiałem i ficzerami zbioru świetnych kawałków kompletnie już w stylu synth-popowo-trap-rapowym („Charli-autorka-SuperLove” to już jedynie miraż na horyzoncie przeszłości, widzicie to?, choć ja wciąż nie mogę się do końca z tym pogodzić; no hej, jestem ślamazarnym konwertytą). Świetnie zrealizowała Charli swój plan: „Number 1 Angel” praktycznie nie ma słabych momentów, a „Pop 2” jedynie ukoronował zeszłoroczny dwupak w bardziej stonowany sposób. Gdyby przyjąć taki całościowy widok na wydawnictwa, w samym środku playlisty znalazłby się „Lipgloss”, a raczej kapitalna partia wieńcząca kawałek oraz mikstejp, zaczynająca się na pułapie 3:12, zbudowana z ambientowego tła i wyjątkowo komfortowych strof „it’s Chaaaaarli/ it’s Chaarli, baby” (pojawiają się też w trakcie „Pop 2”, niczym watermark nowej Charli), strof tak niewinnych, że aż trudno uwierzyć, że wciąż słuchamy tej samej piosenki, w trakcie której wcześniej wydarzyły się JASKRAWO EROTYCZNE zwrotki cupkakKe, które tak jakby miażdżą, oraz syntezatorowy i nieco eurodance’owy temat otwierający – który z kolei najcelniej opisuje określenie CRISPY. Siła „Lipgloss” tkwi właśnie w wielowymiarowej satysfakcji, jaką potrafi dać wielokrotne słuchanie. Raz posłuchasz dla tematów i podkładu, raz dla wschodzącej gwiazdy trapu, raz dla wokali samej Charli. (Wybaczcie gastro-puentę, ale) od której strony nie ugryźć, smakuje. (Michał Pudło)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 06. Lorde – Green Light

06. Lorde – Green Light

Motorem tego eskapistycznego szlagieru rozstaniowego jest metafora oparta na ruchu drogowym, *sygnalizowana* tak w tytule, jak i w towarzyszącym piosence teledysku. Lorde widzi zielone światło jako swoiste przyzwolenie społeczne na ostateczne odczarowanie całej długo przepracowywanej relacyjnej traumy jednorazowym doświadczeniem oczyszczającym. Dla jednych będzie to przerzucenie zażyłości na bardzo osobisty sześciopak Żubra w puszce, dla innych – tu rozwiązanie bliższe bohaterce – publiczny meltdown z rykiem na parkiecie. Nieważne jak mało komfortowe byłoby to dla otoczenia. Napięcie narasta długo, do krańcowej eskalacji opisywanych emocji. Lorde i Antonoff znakomicie (melo-) dramatyzują problem na bazie sprzęgnięć tekstu z muzyką. Paradoksalnie czyni to z „Green Light”, piosenki o racjonalizowaniu jednostkowego wybryku, bodziec do wymazania z pamięci mało interesujących dotychczasowych działań piosenkarki. Odsłuch całej „Melodramy”, płyty tyleż niemodnej, co zwyczajnie dobrej, staje się tego rozgrzeszenia skuteczną realizacją. (Jędrzej Szymanowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 05. Lorde – Homemade Dynamite

05. Lorde – Homemade Dynamite

Moda na homemade zatacza coraz to szersze kręgi, jednak jest dziedzina, w której zawsze wiodła bezdyskusyjny prym – mowa oczywiście o domówkach. „Homemade Dynamite” to kawałek o imprezie, który jednocześnie rozwija się jak najlepsza z nich; od subtelnego zajawienia tematu w postaci głęboko osadzonych synthów, przez dodanie rozpałki w postaci dziwacznie pociętej lo-fi perkusji aż do punktu kulminacyjnego, którego kompozycyjna maestria jeży mi za każdym razem włos na głowie. Zabieg tak prosty, a przy tym subtelny, ale przede wszystkim diablo skuteczny - dwusekundowa PAUZA przed refrenem, sprawiająca, że ten oparty na połamanym złomiastym synthie, wcale niezbyt wybuchowy, uderza z mocą nie jednej, a przynajmniej tuzina lasek dynamitu. Metryka niestety nie zna litości i nie mogę zdać relacji jak ten domowej roboty popowy fajerwerk sprawdza się w naturalnym środowisku, ale myślę, że wygląda to mniej więcej tak, jak nawija Lilu:

każdy typ dzieciaka - bananowcy i beje

jedni siedzą na ławkach, inni nad basenem

A co to ma za znaczenie

te same używki sprawiają że się chwieje. (Patryk Weiss)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 04. Yaeji – Raingurl

04. Yaeji – Raingurl

Nagroda za najlepszy parkietowy wymiatacz wędruje do utworu Yaeji - koreańsko-amerykańskiej DJki, producentki i wokalistki, na którą naprawdę warto mieć oko w nadchodzącym roku. Zwłaszcza jeśli porzuciliście tak jak ja nadzieje związane z Kitty i obiecaliście sobie, że remedium na trudne czasy zostanie taniec. „Raingurl” to po prostu house’owa petardka z mocno basowym groovem, wspartym przez soczystą perkę, smacznymi fajnymi syntezatorowymi duszkami i elementami infantylnego hip-hopu. Wszystkiego dopełnia ten bezlitośnie wrzynający się w pamięć prościutki hook z refrenu i słodki posmak k-popu. Play-dance-repeat. (Paweł Szygendowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 03. Alvvays – Dreams Tonite

03. Alvvays – Dreams Tonite

Utworów będących, czy raczej bardzo próbujących być, swoistymi wehikułami czasu do wspomnień – odwiedzonych miejsc, spotkanych ludzi, doświadczonych chwil – wychodzi rokrocznie tyle, że, przy niezbyt trafionej serii, po każdym kolejnym ma się raczej coraz większą ochotę na dobre zakotwiczyć w teraźniejszości. Tymczasem dream popowe „Dreams Tonite” bez jakiegokolwiek narzucania się, dyskretnie, wręcz nieśmiało, już pierwszym taktem czyni słuchacza zupełnie bezbronnym wobec retrospekcji, zostawiając ostentacyjną w chęci wywarcia takiego efektu konkurencję daleko w tyle. Jak kanadyjskiej grupie udało się tego dokonać? Główne przyczyny wydają się być dwie.

Po pierwsze, jasna sprawa, warstwa muzyczna. Abstrahując już nawet od melodyjnego szkieletu utworu, wsłuchajcie się tylko w sekwencję, która postępuje stopniowo od 1:39 – najpierw, gdzieś zza mgły, wyłania się oszczędny, trafiający akcentami w punkt, oddelegowany tu do roli chórku drugi wokal, po chwili mostek kapitalnie wygasza napięcie, by ostatecznie wróciło ono z pełną mocą przy nieco odważniejszej wokalnej ornamentyce, której nie powstydziłaby się Elizabeth Fraser. W teorii – konstrukcja dość standardowa, ale w praktyce wyszło to Alvvays prześlicznie.

Po drugie – sfera wizualna. Tego kawałka po prostu trzeba słuchać wraz z jednoczesnym oglądaniem wideoklipu. Rozczulające wstawki skupione na wyławianiu z ruchliwego tłumu przeróżnych małych historii, ludzkich radości, smutków i wzruszeń – i u starszych, i u młodych – okraszone gustowną grą barw czy szeregiem popkulturowych nawiązań składają się na jeden z najbardziej chwytających za serce teledysków, jakie zrealizowano w tej dekadzie. Spójrzcie tylko, jak wiele emocji i kuszących by je poznać biografii jest skondensowanych w raptem dwusekundowym fragmencie, gdzie, dzięki precyzyjnemu montażowi, obraz wręcz wygrywa dla nas melodię ujęciami czterech osób z aparatami fotograficznymi i ojca życzliwie poklepującego po głowie wpatrzoną w obiektyw córkę. Wyszukiwanie tego typu detali sprawia ogromną frajdę, przy której chowa się (nomen omen) nawet popularne niegdyś „Gdzie jest Wally?”. Podobnie zsynchronizowanej muzyczno-wizualnej uciechy dostarczył w zeszłym roku jeszcze chyba tylko Richard Dawson tą częścią klipu do „Ogre”. A „Dreams Tonite”? O taki dream pop walczyliśmy. (Wojciech Michalski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 02. Ariel Pink – Feels Like Heaven

02. Ariel Pink – Feels Like Heaven

Co tu dużo gadać – Ariel jest kimś w typie współczesnego songwriterskiego herosa. Niezawodnie na każdym z wydawnictw w tej dekadzie zarzuca kawałkiem przy którym tylko ludziom z kamienia nie miękną serduszka. Czy będzie to „Put Your Number On My Phone” transponujące poetykę australijskich mistrzów indie popu z The Go-Betweens na harmoniczne zawijasy Jima O’Rourke’a czy „Only In Dreams” z „Mature Themes” śmiało eksplorujące jangle spod znaku The Stone Roses nadając mu zwiewniejszego aranżu i sofciarskiego feelingu. Podobny casus reprezentuje nieco bardziej eteryczne, jawnie dream popowe, skrzące się Cocteau twinsowymi gitarami i onirycznymi synthami, tegoroczne „Feels Like Heaven”. Kalifornijczyk nic sobie nie robi z tego, że piosenki o miłości są takie banalne i uparcie szlifuje koncept perfekcyjnie naiwnego sentymentalizmu, śpiewając znów ten sam post-ironiczny hymn do miłości. Jednak oprócz eightiesowego rodowodu i flirtu z bubblegum popem jest coś innego co łączy te trzy kapitalne utwory – błogość. Jeśli szukać by muzycznej ilustracji dla tego stanu – nie przychodzi mi do głowy żaden inny – równie zwiewny i rozkoszny – tegoroczny kandydat jak ten różowy pocisk miłości. Jeżeli niebo faktycznie oferuje takie doznania – biegiem do spowiedzi. (Patryk Weiss)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 01. Paramore - Hard Times

01. Paramore - Hard Times

Mógłbym napisać, że obecność zeszłorocznego przeboju Paramore (tak, tego samego zespołu, którego jeszcze kilka lat temu mniej obeznani w muzycznym świecie mogli kojarzyć niemal wyłącznie z kinową wersją „Zmierzchu”) to wydarzenie, które z mocą równą triumfowi „REALiTi” i „Tęczowego mostu” wzbudziło w całej redakcji szok i niedowierzanie. Mimo wszystko, nie mam zamiaru tego pisać. Nasz wewnętrzny redakcyjny strumień świadomości w pewnym momencie chyba każdemu podsuwał taką ewentualność i w ostatecznym rozrachunku żadnego szoku i niedowierzania nie było. Znalazło się za to miejsce dla szczerej radości – czyli, łopatologicznie i w telegraficznym skrócie, wszystkiego, czym jest nasz zwycięski singiel.

Nie jest to jedynie kwestia radości czysto muzycznej. Sentymentalny uśmiech powoduje także ewolucja samych autorów, którzy, choć wcześniej słuchalni i dostarczający całkiem solidnego rockowego materiału, zawsze paradowali dumnie z łatką zespołu dla posępnych nastolatków ery Gadu-Gadu. A jednak, tak jak drzewiej najpopularniejszy polski komunikator internetowy, stare oblicze Paramore wygasło i pojawiło się nowe. Wraz z pozbyciem się wampirycznego looku, przefarbowaniem włosów wokalistki Hayley Williams na blond i uskutecznieniu melodycznych inspiracji nowofalowym popem Talking Heads, aktualna inkarnacja zespołu pastelowymi kolorami pomalowała szary i ponury, w opinii wielu, rok 2017, a przy okazji zmajstrowała hit, jakiego wszyscy wówczas potrzebowaliśmy.

Dlaczego potrzebowaliśmy? Właśnie dlatego, żeby trochę odsapnąć. Odpocząć od kolejnych łamiących wiadomości o śmierci znaczących artystów, wieści ze świata nierzadko ocierających się o absurd i, chyba najważniejsze, zdrowo przegiętej emocjonalności w muzyce, która obecnie przeżywa swój renesans. „Hard Times” to przeciwległy biegun tego zjawiska, a fakt, że piosenka została stworzona przez ludzi utożsamianych wcześniej z, nie bójmy się tego słowa, młodzieńczym gówniarstwem, tylko nadaje temu fenomenowi pikanterii. Prawdziwa rytmiczna bomba, wyważona pod względem popowego masteringu w sposób niemalże wzorowy, której ambicje nie ucieleśniają się jedynie w sprawnie wskrzeszonej, niemalże plażowej atmosferze dawnego rocka dla lekkoduchów, ale także inteligentnym podejściu do tematu ludzkich problemów. Hayley Williams śpiewa o depresji, dorastaniu i ciągłym napięciu w sposób, jakby tak naprawdę nic się strasznego nie stało, trzeźwo i bez moralizatorskiej pompatyczności bagatelizując owe niepokoje z gracją mędrca, wciąż pozostając członkinią zespołu, który z okresu „Buntu!” dopiero wypełznął. Cóż, na to wygląda, że to nie tylko prawo młodości, ale też radości. (Paweł Ćwikliński)

Posłuchaj >>

Screenagers.pl (6 lutego 2018)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kretyn
[9 lutego 2018]
paramore debile
Gość: hej
[7 lutego 2018]
usuń ten komentarz

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także