Avant Art Festival 2017 (Warszawa)

Avant Art Festival Warszawa, 2-11.10.2017, Warszawa

Wstęp

Warszawscy sympatycy muzyki awangardowej (he, jakkolwiek ogólnikowo to brzmi) otrzymali tej jesieni – czyli w okresie szczególnego zagęszczenia wydarzeń o rozmachu festiwalowym w naszym kraju – szansę na uczestnictwo w całotygodniowym festiwalu bez konieczności wyjazdu do Krakowa (Unsound, Sacrum Profanum), Wrocławia (Avant Art) czy innych lokacji (Białystok, Łódź, Sopot). Rezydujący na co dzień we Wrocławiu Avant Art Festival zorganizował w tym roku bliźniaczą, delikatnie różniącą się line-upem edycję właśnie w stolicy. Czy warto było szaleć tak z rozmachem i w dwóch lokacjach? Trudno na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie, gdyż opisuję Wam swój pierwszy kontakt z festiwalem – dlatego jego formuła, idea i realizacja w praktyce pozostawały dla mnie wielką niewiadomą aż do momentu rozpoczęcia. I paradoksalnie tym bardziej teraz, gdy jestem bogatszy o doświadczenia, nie potrafię dokonać prostej syntezy całości, ale o tym później.

Radian

Zacznijmy od lokalizacji koncertu inauguracyjnego, tj. od Grizzly Gin Baru przy ulicy Wilczej. Delikatnie mówiąc – inauguracja odbyła się w miejscu prezentującym zwykle nieco inny rodzaj muzyki (stawiam na pub rock, pewnie blues), zbierającym inną publiczność. Okej, z jednej strony można powiedzieć, że liczą się głównie warunki akustyczne – wtedy nie ma tematu – ale z drugiej strony ja osobiście zwykłem przywiązywać szczególną wagę do aury festiwalowych miejsc (i domyślam się, że nie ja jeden). Mało tego: selekcja miejsc to według mnie, poza umiejętnościami sklejenia piorunującego line-upu, najważniejsze zadanie twórców festiwalu. Pozyskanie niecodziennej lokacji – pomyślmy o Hotelu Forum w Krakowie – stwarza nastrój, który zrzesza uczestników, daje im poczucie *uczestnictwa w festiwalu*, a nie jedynie bycia na kolejnym koncercie w mieście. Uczestnicy Avant Artu wylądowali więc w Grizzly Gin Barze i po 50 minutach obsuwy rozpoczął się pierwszy koncert – Radian. Jestem umiarkowanym fanem tej grupy, nie umknęła jednak mojej uwadze finezja, z jaką perkusista Martin Brandlmayr eksperymentował w trakcie całego koncertu. Set Brandlmayra solo byłby kapitalnym występem, a grając ze swoją macierzystą grupą dokładał wigoru i matematycznego zacięcia. A jednak czegoś zabrakło. Z ciekawych post–rockowych struktur nieco zbyt często wyłaniały się siermiężne, rockerskie jamy, popisy mocy i gitarowego kontinuum, przy których z pewnością wywijałbym skórzaną, ćwiekowaną kurtką… gdybym takową posiadał. PS zastanawia mnie, jak sprawdziła się ta przedziwna miejscówka na koncercie Babyfather (niestety nie mogłem się pojawić, ale ponoć Antari M–10 został spuszczony ze smyczy i zrobiło się na sali angielskie wrzosowisko niczym z Makbeta).

JK Flesh

Na Justina Broadricka trzeba było zejść długą rampą pod poziom gruntu, do kameralnej salki TR Warszawa, gdzie generalnie czekały wygodne małe foteliki, a wszystko skąpane było w półmroku. Sala była kapitalna i swą podziemnością, surowością, dodawała muzyce JK Flesha coś jakby szorstkości. Co jednak zaskoczyło mnie (po raz kolejny, ech, nie chce być monotematyczny) najbardziej, to właśnie sparowanie koncertu techno z salą teatralną, posiadającą widownię z rzędami foteli, dostosowaną do oglądania spektakli. Mój rząd siedzisk w połowie koncertu drżał do rytmu – wszyscy w jednej linii słuchaliśmy ciałami, lecz więziły nas oparcia, a możliwość wstania z miejsca, zwłaszcza przy brutalistycznych wizualizacjach Łukasza Borosa, nie wchodziła absolutnie w grę. Jeśli chodzi o sam koncert – był niezły, konsekwentny, polirytmicznie uporządkowany, może nieco zbyt typowy, bo zaskoczyć tym setem mógł JK Flesh co najwyżej niedzielnych słuchaczy techno. Którzy, swoją drogą, jeśli pojawili się na widowni, to z pewnością dali się ponieść w swych fotelach i doznali.

Łoskot

Trzeci dzień koncertowy przyniósł występ kapitalny. Można było się zachwycić avantartowym setem Łoskotu, poważnie. Trzaska, Moretti, Walicki i Pawlak na scenie byli zgrani, pewni, bezbłędni, prowadzili wyciszone medytacje, czasem podkręcali tempo, nigdy nie popadając w banał, trudno zresztą wyobrazić sobie, że spod palców wymienionych muzyków mogłaby wyjść hochsztaplerka, prawda? Ludzie słuchali zahipnotyzowani. I do tego konferansjerka Trzaski, zupełnie osobny fenomen. Jego bezpretensjonalność, prostota, neurotyczny sposób opowiadania i nieszablonowe konstrukcje myślowe, w połączeniu z niesamowitymi improwizacjami na saksofonie (nie ma w Polsce drugiego zawodnika grającego w jego lidze), składają się na obraz muzyka obdarzonego niecodziennym talentem. Zresztą w ramach Avant Artu można było obejrzeć projekcję filmu „Ucho wewnętrzne” właśnie o tym artyście. PS Panowie z Łoskotu przywieźli ze sobą nagrania ich OFF–owego występu w ilości kopii łącznie 500, z pewnością mnóstwo ludzi nabyło.

Tsvey, The Kurws, Black Dice

Chyba najmocniejszy wieczór Avant Artu – dwa z trzech koncertów ulokowały się w mojej ścisłej czołówce. Zanim jednak rzeczone najlepsze, jako wstępniak zaprezentował się polski duet Tsvey. I teraz proszę mnie źle nie zrozumieć, gdy używam konstrukcji 2 najlepsze + wstępniak, bo Tsvey zagrali mocny, urozmaicony set. Gdyby tylko nieobecni wtedy ludzie nie nastawili się uprzednio na *taktyczne spóźnienie* w celu uniknięcia zalegania przy obsuwie (vide Radian), sala nie świeciłaby tak pustkami, przez co żywsze, cieplejsze reakcje współsłuchaczy wzmocniłyby pewnie siłę wyrazu tego występu w pamięci relacjonującego (czyli mojej). Tak to działa. Ale mimo to naprawdę in plus. Później na scenę wkroczyli Kurwsi z materiałem z nowego albumu „Alarm” w zanadrzu. Zagrali kilka nowych kawałków, z czego, poważnie, każdy był lepszy od poprzedniego – bo swoją drogą „Alarm” to album ni mniej, ni więcej zjawiskowy; najdoskonalsze osiągnięcie wydawnicze w karierze składu (kto jeszcze nie słuchał, polecam mocno). Były więc gitarowe łamańce, basowe kościotrupy i mechaniczna perkusja w trybie start–stop. Black Dice na zakończenie i również strzał w dziesiątkę. Dziwne gitarowe repetycje, obłąkane wrzaski, intensywność, było wszystko, a jednak był to koncert, który w napięciu wysłuchany, gubi się gdzieś w pamięci jako jeden z wielu, na których się było, wspominając jedynie obrys i wrażenia. Aczkolwiek to świetny obrys.

Lutto Lento, Powell, Flowdan, Actress, Regis

Piąty dzień – w warszawskim Niebie. To specyficzny klub. Niby jedynie restauracja (Raj w Niebie z hawajską kuchnią), sala ze stolikami spora i urozmaicona, ale też pełni to miejsce funkcję sali koncertowej – odbywają się tam nawet spektakle teatralne, warunki przestrzenne są komfortowe. Do organizacji całonocnej sekwencji DJ–setów nadawało się więc Niebo całkiem dobrze. (Szkoda tylko, że palarnię urządzono na drugim piętrze, w pomieszczeniu bez absolutnie żadnej formy wentylacji, przez co samo przebywanie wśród palących znajomych sprawiało, że palacze bierni stawali się automatycznie czynnymi w trybie hard). Lutto Lento zagrał materiał ze swojej płyty „Dark Secret World”, z mnogością sampli, efektów dźwiękowych, syren alarmowych i airhornów, dlatego było mniej tanecznie, niż można się było spodziewać. Powell próbował swoich sił w zawodzie mainstreamowego, generycznego DJ–a, co wyszło blado i bez polotu. Wymachiwał ramionami, próbując ożywić publikę, choć tymi rozpaczliwymi gestami chyba raczej próbował sam sobie dodać animuszu, jak gdyby chciał ponownie i ponownie wciąż upewniać się, czy aby na pewno on sam, jako DJ, dobrze bawi się przy własnej muzyce. Ja na jego miejscu miałbym wątpliwości, skoro słyszeliśmy to samo, a na swoim miejscu będąc, najzwyczajniej w świecie przemieściłem się na tyły widowni, gdzie kontrolowałem sytuację już tylko jednym uchem, a nie parą. Flowdan z kolei wymiótł. Urządził najbombastyczniejsze show całego festiwalu, porywając zgromadzonych szybkimi rapsami podbitymi grime'owymi podkładami. Grime nigdy nie był *moją* estetyką, więc sporo czasu zeszło mi na wgryzieniu się w klimat koncertu – częściej kiwałem głową niż faktycznie byłem pochłonięty – ale, cóż, nie dało się nie doznać, więc w końcu i ja skapitulowałem (gratuluję, dziękuję). Actress, przeważnie w kompletnej ciemności, odegrał poprawny i przekonujący set. W zasadzie to wszystkie występy (pomijam Regisa, na którego nie dotarłem) były w jakiś sposób ciekawe, jeśli nie muzycznie, to sytuacyjnie (vide rozkmina, o co się rozchodzi Powellowi). Mam wrażenie, że Avant Art tą nocą próbował zbliżyć się do formuły Forumowych nocy Unsoundu, to jednak wciąż zbyt wysoko zawieszona dla wrocławskiego festiwalu poprzeczka.

Oren Ambarchi

Ambarchi powinien chyba otrzymać honorowe polskie obywatelstwo, tak często pojawia się w naszym kraju, głównie na większych festiwalach, by grać swoje sygnaturowe manipulacje gitarą i efektami. Koncert w SPATiF-ie miał lekką obsuwę z uwagi na przedłużający się występ jakiegoś klubu komediowego piętro niżej (oh well). Ambarchi zagrał tego wieczoru bez zaskoczeń, niespodzianek, pajacowania i wymyślnych strategii, czyli zrobił to, czego oczekiwałem. Zawsze na występach Orena przyglądam się jego twarzy i spokojnym oczom – pomimo ewidentnej tremy i nieśmiałości, z jego spojrzenia bije absolutna pewność co do wartości swojej muzyki. I to naprawdę spływa niczym błogie światło na słuchacza, używając lichego porównania z gatunku tych, które przychodzą do głowy w trakcie koncertu. Można było uwierzyć w każdy dźwięk, zatopić się w transie i dokonać innych, równie pretensjonalnie brzmiących aktów samoświadomości. A potem wychodzisz z klubu, wracasz do domu autobusem i całą drogę milczysz wewnątrz, poturbowany pięknymi dźwiękami, a następnie próbujesz przelać to wrażenie na papier i wychodzi jak powyżej. PS Oren to cudowny artysta.

BNNT & Mats Gustafsson

Po dwudniowej przerwie od koncertów, w środę, odbył się ostatni występ warszawskiego Avant Artu. Ta przerwa spowodowana była zapewne bookingiem na krakowskim Unsoundzie – trio wystąpiło tam dzień wcześniej. Swoją drogą w pamięci mam kapitalny występ BNNT właśnie na Unsoundzie, kiedy to w holu Manggi zaprezentowali się wśród roślin i metalowych piramidek, otoczeni publiką na tym samym poziomie, bez podwyższenia sceny. Występ tegoroczny, warszawski, z Matsem Gustafssonem, był chyba nawet ciekawszy, zwłaszcza w momentach, gdy szwedzki free-jazzowiec operował saksofonem barytonowym, jednakże ewidentnie zbyt często odkładał go do futerału, by grać na syntezatorze – zdarzało mu się to również z Fire! i trzeba przyznać, że generowanie elektronicznego hałasu nie należy do arsenału środków, który jakoś specjalnie mu pasuje/wychodzi. Poza tym ten nieokreślony syntezatorowy noise dźwiękowo pokrywał się z basowymi akcjami Smoleńskiego. Gdy tylko każdy z performerów wsiadał na swojego konika, granie było nieprzejednane. Szkoda tylko tej sceny. BNNT to skład, który ewidentnie powinien grać zawsze wśród ludzi, obok ludzi, otoczony nimi, inwazyjnie w tłum się wdzierając, jak Daniel Szwed urządzający swój pochód z grzechotką, lub też soundbombingując w przestrzeni publicznej, jak zdarzało się składowi w przeszłości i na OFF Festivalu.

Wnioski

Suma summarum inauguracja warszawskiej odsłony festiwalu Avant Art wyszła dosyć chaotycznie, nie ze względu na poszczególne koncerty (było wiele dobrych), lecz ze względu na niedookreśloność ideową, wizyjną, programową. Nie było jasnego tematu – jak w przeszłości edycja japońska, niemiecka. Z kolei lektura oficjalnego opisu na stronie Avant Artu mogła przysporzyć o ból głowy, tyle banałów i ogólników zostało tam zawartych – to również świadczy o pewnym bałaganie pojęciowym i organizacyjnym od strony koncepcji. Brak intelektualnego spoiwa dawała się więc we znaki. Trudno było poczuć się jak na festiwalu, najczęściej czułem się jak w trakcie sekwencji miejskich koncertów (po prostu). Biorę oczywiście wzgląd na debiut w Warszawie, pierwszy rozruch, przecieranie szlaków (w tym aspekcie z pewnością booking miejsc już w przyszłym miejsc będzie lepszy). Ponadto zabrakło też pierwiastka avant, którego brak zdradzał już wcześniej line-up. Nie oszukujmy się, prezentowani artyści raczej nie przodują w awangardowości rozumianej jako progres, odmiana, najnowsza fala. Bo czy możemy muzykę choćby Black Dice, JK Flesha, Łoskotu czy Flowdana nazwać innowacją? I don't think so. Chyba że mówimy o awangardowości retrospektywnej. Ale to jakby spekulacja. Dlatego też program warszawskiego Avant Artu najlepiej było czytać kluczem hedonistycznym, jako okazja do wysłuchania na żywo wielu zasłużonych artystów. Takim kluczem można podążać, w porządku, ale wydaje mi się, że Avant Art ma jednak dużo większe aspiracje i mniemam, że wyciągnięcie wniosków z tegorocznej edycji i konfrontacja z choćby takimi opiniami, jak moja, pomoże w przygotowaniu edycji kolejnej, aby można było za rok powiedzieć, że mamy w Warszawie jeszcze jeden FESTIWAL z prawdziwego zdarzenia, tj. stawiający na kolektyw odbiorców, edukujący ich, zrzeszający i dający poczucie wspólnoty z pomocą problematyzowania rzeczywistości przez pryzmat grania muzyki. Bo niby o koncerty chodzi; a jednak powinno chodzić trochę bardziej o *nas*.

Michał Pudło (20 października 2017)

Avant Art Festival 2017 (Warszawa):

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także