OFF Festival 2017

OFF Festival 2017: sobota, 5 sierpnia

Wilcze Jagody

Nie bez kozery jednym z haseł tegorocznego OFFa było: Silne kobiety. Wilcze Jagody otwierające drugi dzień festiwalu na scenie Trójki były jednym z ciekawszych dowodów na słuszność tego stwierdzenia. Warszawskie trio nie tylko w interesujący sposób potrafiło połączyć ejtisowy post-punk warstwy muzycznej z folkowymi naleciałościami wokali, ale też mimo wczesnej godziny przyciągnęło do namiotu całkiem sporo ludzi, którzy w skupieniu słuchali piosenek dedykowanych wiedźmom, kochankom i latawicom. Dzięki kameralności sceny Trójki można było poczuć się trochę jak w ciasnym klubie, co tylko dodawało Wilczym Jagodom skrzydeł (owych skrzydeł dodawał zapewne dziewczynom także fanbase zespołu z transparentem partyzancko zrobionym w warunkach festiwalowych – bardzo miły gest). (Marcin Małecki)

Kikagaku Moyo

Czy pamiętacie może zespół Goat, grający w zeszłym roku na OFFie? Ja również. Tamten skład, niezwykle swą muzyką przypominający jeszcze inny, o którym być może również pamiętacie, czyli Nissenenmondai, wywołał wówczas niemałą sensację na scenie eksperymentalnej (do dziś mam przed oczami saksofonistę Goat z butelką coca-coli włożoną w tubę instrumentu, a w uszach matematyczną muzykę). Otóż w tym roku, knując wizyty pod scenami, wkręciłem sobie opcję, że Kikagaku Moyo będą czymś podobnym do wyżej wspomnianych. Nie wiem, czy to kwestia festiwalowej notki, czy jakiejś mojej fiksacji, ignorancji – w każdym razie wybrałem się pod scenę Trójki z wyraźnie zarysowanymi oczekiwaniami.

A potem, nieco później, pewnie po 30 minutach, leżąc na kocu, wybudziłem się z letargu i stwierdziłem chłodno, że granie Kikagaku Moyo jest ultra gitarowe, układne, płynne i płaskie, momentami ciekawe, równo przycięte i kompletnie przewidywalne, a gitarzysta w każdym poszczególnym utworze próbuje brzmieć jak jakiś sławny, kultowy psych-rockowy wirtuoz – lecz nie wiadomo jaki. W każdym razie domyślam się, że u słuchaczy pozbawionych zgubnego przedsądu, koncert mógł wydawać się całkiem OKAY. (Michał Pudło)

Nie był to wyczekiwany przeze mnie koncert – decyzję o wybraniu się na Japończyków podjąłem w zasadzie w ostatniej chwili – lecz ich wariacje na temat „Take Five” Brubecka, słuchane podczas wylegiwania się na trawie, mogę zaliczyć do bardzo miłych zaskoczeń. Brzmiało to trochę, jakby Kikagaku Moyo zapomnieli, że mamy rok 2017, a nie 1967, tak więc o żadnym poznawaniu nowych terytoriów muzycznych nie było mowy, ale na leniwe, sobotnie festiwalowe popołudnie ich transowe kompozycje były jak znalazł. (Marcin Małecki)

Richard Dawson

‘Twas a horror, ‘twas a wonder. Wspomnienie koncertu Richarda Dawsona sprawia, że słowa odklejają się od języka, palce płyną po klawiaturze bez wyraźnego celu, a w głowie, w danym momencie, gnieżdżą się jedynie wężowiska skołtunionych klisz. Wiele oczekiwałem od występującego pierwszy raz w Polsce Anglika i przyznam szczerze – otrzymałem *wszystko* wraz ze sporych rozmiarów nawiązką.

Jeśli zastanawiacie się, w jaki sposób rozpoczął się koncert, odpalcie któryś z utworów Dawsona z albumu „Glass Trunk” (proponuję „Poor Old Horse”). Nic dziwnego, że po takim otwarciu rojkometry zanotowały masowy odpływ ludzi z namiotu (onward w stronę Siksy lub gastro, kto wie), dzięki czemu, szczęśliwie, pozostali tylko najwierniejsi, mocno zdeterminowani offowicze. Szczęśliwie, bo przełożyło się to na ogrom oklasków, jakie otrzymywał Dawson po każdym utworze, i musicie wiedzieć, że owacje były P O T Ę Ż N E i w pełni zasłużone, skoro Dawson dawał całego siebie. Można było wręcz obawiać się o losy wykonawcy, gdyż wypluwał płuca, dyszał i darł się w atmosferze totalnego namiotowego zaduchu, a dla Wyspiarza, jak sam przyznał, temperatury osiągające poziom niespotykany za kanałem La Manche to warunki cokolwiek ekstremalne.

Co było grane? Spektrum kawałków z najlepszych płyt Dawsona, a więc na przykład z „The Magic Bridge” zjawiskowe „Wooden Bag”. Z „Nothing Important” mesmeryzujący gitarowy „Judas Iscariot”. Z najnowszego albumu perfekcyjna ballada „Soldier”. Wszystko śpiewane i grane w sposób piekielnie intensywny; półprzytomna szarlatańska gra Dawsona na amplifikowanej gitarce to prawdziwy fenomen. Żałuję tylko, że nie usłyszałem na żywo „Black Dog In The Sky” – choć gdy w przerwie między utworami Dawson zaczął solidaryzować się z osobami, które widziały/spotkały UFO, gdyż on również, w młodości, dostrzegł coś czarnego na niebie ponad swym rodzinnym miastem, pomyślałem, że właśnie za chwilę usłyszę znajome otwarcie – skoro pies mógł okazać się metaforą kosmity – ale nie, niestety, a piszę to dlatego, że wspomniany utwór był moim najpierwszym kontaktem z muzyką Dawsona i chyba wciąż stanowi symbol, perfekcyjną i zwięzłą syntezę wszystkiego, co ma do zaoferowania słuchaczom muzyka tego wspaniałego typa z Newcastle upon Tyne.

Koncert przechodzi do OFFowego Hall Of Fame – poważnie. Gdy Dawson zszedł już ze sceny, byliśmy POSKŁADANI JAK LEGO, pogaszeni jak pety. (Michał Pudło)

SIKSA

Zdecydowana większość negatywnych głosów na temat SIKSY, na które trafiłem w internecie, jest autorstwa mężczyzn, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że Alex Freiheit powinna robić swoje. Sobotni występ na Leśnej był performancem, który przy poruszaniu jednego tematu, był jednocześnie bardzo zróżnicowany swoim charakterem. To było jak splunięcie w twarz, jak wyszarpanie przypadkowej osoby ze strefy komfortu, jak środkowy palec pokazany seksizmowi, szowinizmowi i maczyzmowi. Podziwiam SIKSĘ, że ma odwagę i siłę sprzeciwić się codziennym przejawom nierównego traktowania i postrzegania kobiet jako gorsze. Jednocześnie cieszę się, że Artur Rojek nie wrzucił Alex do namiotu Trójki, czy, co gorsza, na scenę Eksperymentalną (chociaż pewnie po pstryczku w nos w postaci „Beksy” mógłby to zrobić), co sprowadziłoby SIKSĘ do postaci mało istotnej ciekawostki, uznania wyłącznie za artystkę eksperymentalną i pozbawiłoby przypadkową publikę szansy konfrontacji z czymś, co może być uznane przez nich za coś niewygodnego. Dzięki temu zdarte kolana Alex zobaczyli też ci, którzy niekoniecznie chcieli je zobaczyć, co uważam za największy sukces tegorocznej edycji OFF Festivalu. (Marcin Małecki)

Ryley Walker

Dzień pierwszy rozpoczynałem od występu C Duncana, przesympatycznego szkockiego songwritera, którego piosenki wraz z rozczulającym usposobieniem stanowią miły kompresik na smutki i lęki. Zapamiętałem z niego tę serdeczną atmosferę, ale nic ponadto. Inaczej rzecz się miała z jednym z pierwszych wyborów dnia kolejnego, czyli koncertem innego młodego piosenkopisarza, z którego twórczością zapoznany byłem dotąd w stopniu bardzo nikłym. Ryley Walker w towarzystwie skromnego zespołu zdążył zaprezentować niewielką tylko garść swoich utworów, a to ze względu na obraną formułę, zakładającą maksymalne ich rozciągnięcie w stosunku do wersji płytowych. W rezultacie, początkowo delikatne folkowe songi w manierze Tima Buckleya (choć czasem też – niestety – Rodrigueza) zostawały rozwijane w niekończące się kwaśne jamy zahaczające o psychedeliczne odjazdy Grateful Dead. Postawa samego lidera, niemiłosiernie kozaczącego w zapowiedziach między kawałkami, stała w dość kuriozalnej opozycji do tych medytacyjnych ujawnień. Przyznam, że wciągnęło mnie to jakoś bardziej, niż rozgrywające się godzinę wcześniej w tym samym namiocie gitarowe potyczki Japończyków z Kikagaku Moyo. (Jędrzej Szymanowski)

OFF Festival 2017 - OFF Festival 2017: sobota, 5 sierpnia 1

(Anna Meredith, fot. Karolina Wojciechowska)

Anna Meredith

Brytyjska kompozytorka uznawana za objawienie na scenie współczesnej poważki slash elektroniki rozstawiła się na scenie z zespołem w niecodziennej konfiguracji: klawisze i modulator, tuba, perkusja, gitara i wiolonczela. Już sam skład zapowiadał interesujący set, podobnie zresztą jak obiecujący albumowy debiut z tego roku. I faktycznie, z niesłabnącą uwagą słuchało się na żywo fragmentów „Varmints”, opartych na pomysłowych przesunięciach akcentów. Prawilni słuchacze współczechy zapewne wzgardziliby takim występem ze względu na elementy easylisteningowej elektroniki czy żenienie patetycznych dźwięków tuby z gitarą w stylu Van Halen, ale zacznijmy od tego, że zdecydowanie nie jest to perspektywa do zaznajamiania się z tą – naprawdę atrakcyjną – fuzją. Zespół z autentyczną radością repetował motywy do niedorzecznych chwilami eskalacji, rozkręcając całkiem solidną techno wiksę pod Leśną. Mając w repertuarze tak pięknie szczytujące kompozycje, wręcz skrojone pod huczny finisz, nie powinno się jednak bisować wieśniackim coverem „500 miles”.(Jędrzej Szymanowski)

Silver Apples

Mieć osiemdziesiąt lat na karku, nadal aktywnie koncertować i być prekursorem masy popularnych dzisiaj gatunków – Simeon Coxe musi mieć nie tylko końskie zdrowie, ale też łeb jak sklep. Do jego elektronicznych piosenek bardzo przyjemnie mi się bujało i nawet jeśli już to wszystko kiedyś słyszałem, to i tak cieszę się, że mogłem posłuchać Silver Apples na żywo – obcowanie z uśmiechniętą legendą w ciasnym namiocie zapamiętam jako jeden z najbardziej bezpretensjonalnych momentów soboty. (Marcin Małecki)

OFF Festival 2017 - OFF Festival 2017: sobota, 5 sierpnia 2

(PJ Harvey, fot. Karolina Wojciechowska)

PJ Harvey

Nie przepadam za ostatnią płytą tej pani, a i „Let England Shake” nie należało do moich ulubionych w dyskografii Harvey, no ale nie miałem okazji jej nigdy wcześniej zobaczyć, a darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda... czy jak to tam szło. Marszowe rytmy i polityczna emfaza to nie jest to, co lubię najbardziej, nie słucham za często Springsteena, a nawet Dylan mnie momentami nudził. Są jednak piosenki na obu albumach, w szczególności „The Words That Maketh Murder” czy oceaniczny utwór tytułowy z „Let England Shake”, które swoją wewnętrzną dramaturgią i wielogłosowymi partiami potrafią się przebić do serc sceptyków (a przynajmniej niżej podpisanego). Szczególnie dynamiczna końcówka krótkiego „The Community Of Hope” okazała się satysfakcjonująca. Ale najbardziej i tak czekałem na utwory stare, zaliczając sentymentalne wzruszenie, wspomnienie gówniarskiego doła „Shame”, zamykając się w obskurnym świecie kruchego oniryzmu „Dear Darkness” i „White Chalk” – utworów pochodzących z albumu kontrowersyjnego, którego swoją drogą broniłem niegdyś. No i jeszcze akcent tak różny od okraszonych dęciakami utworów z pierwszej części występu, różny też od „White Chalk”, czyli pamiętający odległe czasy królowania w alt-rocku produkcji Albiniego wygrzew „50ft Queenie”. Były jeszcze dwa strzały z „To Bring You My Love” w postaci tytułowego i „Down By The Water” i to tyle z kategorii „best of”. Pewnie bardziej by mi się podobało, gdybym był na trasie „White Chalk”, ale tego się nigdy nie dowiem. Trzeba też przyznać, że ładnie się to wszystko prezentowało wizualnie. Polly Jean przystrojona (dosłownie) w kruczoczarne piórka, zespół dokładnie pod nią skrojony, ze lśniącymi w zachodzącym słońcu instrumentami (a grali na naprawdę różnych rzeczach). (Michał Weicher)

Royal Trux

Kilka lat temu nie przewidziałbym, że będę miał okazję zobaczyć na żywo w Polsce zespół na wiele lat zahibernowany, zespół niesławny ze względu na krucjatę kompletnej dekonstrukcji rock'n'rolla. Cóż, proszę państwa, postmodernizm i kapitalizm. Dziś Royal Trux i Pussy Galore to już zamierzchła przeszłość i pewnie siła oddziaływania jest już dużo mniejsza, niemniej okazji do zobaczenia Neila i Jennifer nie mogłem zaprzepaścić. Nie było podczas tego gigu jakiejś kompletnie unfocussed rzeźni w stylu legendarnego „Twin Infinitives”, ale i tak było bardzo dziwnie. Brzmiało to tak, jakby wszystkie szlagiery amerykańskiego rocka zagrane były w szafie grającej naraz, w nierównych tempach, z gitarą, w którą wpakowano orkiestrę grającą koncert sonorystyczny. Trochę obleśnej, spoconej rockerki i trochę też inteligentnego sowizdrzalsko-nihilistycznego performansu. Występ na pewno nie dla każdego, choć ładnie i nietuzinkowo została tu wyłożona tradycja korzennego grania. (Michał Weicher)

OFF Festival 2017 - OFF Festival 2017: sobota, 5 sierpnia 3

(Jessy Lanza, fot. Karolina Wojciechowska)

Jessy Lanza

Najlepszy koncert w kategorii expectations vs. reality, czy raczej: najlepiej wypadający w hipotetycznym pojedynku oczekiwań z rzeczywistością. Słuchacze zaznajomieni z albumami Lanzy otrzymali dokładnie to, po co przyjechali – czystą satysfakcję z obcowania z greenspanowymi, szkieletowymi, wysoce rytmicznymi piosenkami Lanzy o uczuciach i sytuacjach. Pozostali (próbuję się wczuć) spotkali się natomiast z czymś nowym, fantastycznie przyjemnym i pięknym. To niesamowite, iloma grywalnymi, „klikalnymi” kawałkami dysponuje już Lanza na tak wczesnym etapie kariery (dwa albumy, wciąż jest śpiewem przyszłości, prawda?). Te najlepsze: „Fuck Diamond”, „Kathy Lee” z debiutu, „Oh No”, „Vivica”, „It Mens I Love You” z sofomoru, brzmiały na żywo jak przenajczystsze złoto. Szkoda jedynie tego falstartu na samym początku w postaci efektu echo podkręconego na maksa – przez co może i piskliwe „no!”, zawieszone w eterze, brzmiało wybornie, ale już słowa śpiewanych zwrotek zlewały się brzydko w chaotyczną masę. To detal, zupełnie nieważny – zresztą tekst był najmniej istotny. Lanza kapitalnie panowała nad pozostałymi efektami, ubogacając albumowe piosenki czasem o jeden, czasem o dwa nowe szczegóły, które czyniły niewielką, ale znaczącą różnicę. Zdecydowanie moja para kaloszy ♥. Trzeba było dać se i tam być. (Michał Pudło)

Ach ta Jessy! Na jej koncercie wybawiłem się za wszystkie czasy, przypominając sobie jednocześnie świetny set Talabota sprzed czterech lat (nawet jeśli artystce momentami było bliżej do Grimes, niż do hiszpańskiego producenta). Mimo że na początku Lanza potrzebowała trochę czasu, aby się rozkręcić, to po pewnym czasie swoimi kompozycjami spod znaku Hyperdub spotyka PC Music świetnie udało jej się roztańczyć publikę: takie hity jak docenione przez nas w zeszłorocznym rankingu singli "It Means I Love You" czy "Oh No" w połączeniu z dobrze dobranymi wizualizacjami sprawiły, że pod sceną Leśną chyba nie było ani jednego malkontenta. (Marcin Małecki)

Janka Nabay and The Bubu Gang

Trochę szkoda, bo nastawiłem się na to, że posłucham sobie na noc fajnego afrobeatu, a tu bardzo przeciętne granie – zamiast polirytmii proste rytmy reggae, zamiast zniuansowania instrumentalnego proste patenty. Zaśpiewy chórków też jakby płaskie. Brakowało hipnozy i plemienności, jaka charakteryzuje tego typu muzykę. Nie chcę stawiać tez o wczesnej hamburgeryzacji muzyki Afrykanina, bo nie siedzę w głowie Nabaya, ale już sama konferansjerka pokazywała, że mamy do czynienia z kimś, kto aspiruje do nagrywania z Sean Paulem albo kimś równie ciekawym. Na Woodstocku byłoby to na pewno wielkie odkrycie, ale nie wiem, czy to dobra rekomendacja. Szkoda, że nie starczyło już sił na Phurpę, bo może tamta egzotyka wypadła dużo lepiej, choć wiadomo, że to tak, jakby porównywać tybetański klasztor z haremem. (Michał Weicher)

OFF Festival 2017 - OFF Festival 2017: sobota, 5 sierpnia 4

(Talib Kweli, fot. Karolina Wojciechowska)

Talib Kweli Live

Pytam się grzecznie: gdzie podział się ten wrażliwy szczupły młodzian z Brooklynu o charakterystycznej barwie głosu, operujący językiem i myślą wytrawnego obserwatora rzeczywistości. GDZIE. Gość bujający się z Mos Defem w srebrnym vanie po dzielnicy w ramach projektu Black Star, który był best alliance in hip hop; gdy jego refleksje były wieczne, a jego imię mogliśmy odnaleźć w samym środku równości. Ten, który kochał rozgrywać tracki jak Coltrane kochał Naimę, jak prorok Khadeję, jak stwórca wszystkie stworzenie. Cóż, z Talibem było tak, że – spójrzmy prawdzie w oczy – wystartował w branży z wysokiego C. Wspomniany Black Star czy „Train Of Thought” to monolity i soundtracki młodości wielu z nas. Nostalgia. Czy to zatem wielka zbrodnia mieć nadzieję, że będąc w 2017 roku zostaniemy z pomocą wehikułu czasu, przy sprzyjających odczytach z rojkometrów, przeniesieni do końcówki lat 90., gdzie ujrzymy na scenie Taliba wciąż szczupłego, filozoficznego, refleksyjnego? Może nie zbrodnia, ale jednak bezsensowne biadolenie, bo przecież latka lecą, żyćko płynie, a kariera ma swój przebieg.

Talib Kweli circa 2017 to sprawny showman, który z pomocą swego napakowanego charyzmatycznymi jednostkami bandu rozkręcił koncert życzeń o niespotykanym rozmachu. Pojawiły się nie tylko wspominki z pewnej ery hip hopu (J Dilla, Wu Tang, Tribe’y, wszystko, co trzeba), ale też żelazna klasyka popu, r’n’b. Im dalej w koncert, tym dziwniej się robiło – a tempo wcale nie pomagało w zrozumieniu, co jest grane. Ładnym momentem była interpretacja „I Want You Back” Jackson 5, absolutnie zaskakującym: rapowanie pod „Eleanor Rigby”. Pianista próbował przemycić „Down By The Riverside”, basista w trakcie solo grał „Be” Commona. Rapowanie Taliba było nieklarowne, chyba raczej nikt nie próbował nawet podążać za jego zwrotkami. I trochę nie mogliśmy się odnaleźć. Talib wciąż skłaniał tłum do podnoszenia rąk – put ya hands in the air!!! – robienia hałasu – MAKE SOME NOISE – do odpalania światełek w smartfonach, ale poczucie alienacji niestety nie mijało i rozkołysane dłonie, zawieszone na kilkanaście sekund w powietrzu tuż po Talibowym apelu, po chwili dyskretnie i nieśmiało opadały z powrotem do kieszonek lub przyklejały się posłusznie do boków. No, ale może byłem w niewłaściwym sektorze publiki, trudno ocenić. Ogółem w kategorii „fun”: fun. W kategorii „koncert, od którego się oczekuje”: troszkę meh. (Michał Pudło)

Nawiązując do opisu Michała Pudły o Jessy Lanzie i przywołując jeszcze raz kryterium expectations vs. reality, można by rzec, że koncert Taliba Kweli był w tej kategorii prawdopodobnie najbardziej zaskakującym. I ja – w przeciwieństwie do wyżej podpisanego autora – jestem z tego powodu rad. Bo czy rzeczywiście chcielibyśmy, aby 42-letni już raper z Brooklynu egzorcyzmował truskulowe duchy Blackstar i wczesnego Reflection Eternal, serwując nam na scenie żywą ekspozycję z hip-hopowego muzeum? Zamiast tego otrzymaliśmy show weterena – świetną imprezę będącą swoistym hołdem dla kulturowej spuścizny tzw. black community. Ciekawy przekrój jego najciekawszych dokonań z całej kariery (stąd takie perełki jak „Lonely People” z mikstejpu „The Beautiful Mix CD”, wykorzystujące fragment „Eleanor Rigby”, czy „Get Em High” z „The Collage Droput” Kanye Westa; ba, pojawiło się nawet świetne, choć mało znane „Raw Shit” z płyty projektu Jaylib) i tribute dla zmarłych legend (Prodigy z Mobb Deep, Phife z ATCQ). Po jakimś czasie Kweli, jakby symbolicznie nawiązując do swojej aktualnej pozycji na scenie, po prostu odsunął się w cień i dał się wyszaleć instrumentalistom i DJ-owi. Ci, choć momentami przesadzali z szarżą i popisami, zrealizowali fantastyczny spektakl, z którego mogła czerpać pełnymi garściami nawet publika niezaznajomiona z twórczością Taliba. Czy nie tego właśnie czasami oczekujemy od koncertów? (Rafał Krause)

Screenagers.pl (16 sierpnia 2017)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Gagaku
[17 sierpnia 2017]
Propsy za wyłapanie Brubecka w Kikagaku

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także