Najlepsze albumy roku 2016

Miejsca 20-11

Obrazek pozycja 20. Huerco S. - For Those of You Who Have Never (And Also Those Who Have)

20. Huerco S. - For Those of You Who Have Never (And Also Those Who Have)

Pochodzącego z Kansas producenta na szczęście nie dotknął syndrom drugiego albumu. Cykl życia internetowych podgatunków trwa średnio dwa sezony. Dystansowanie się od recenzenckich etykietek typu „outsider house” jest raczej normą, ale mimo wszystko warto docenić lekką zmianę estetyki.

„Huerco S. likes making music best when he’s stoned” – pierwsze zdanie z artykułu The Fader o nim najlepiej opisuje atmosferę, jaka osnuwa jego najnowszy album. Chociaż po tym wywiadzie można wnioskować, że Huerco S. znacznie lepiej przemawia za pomocą swojej muzyki niż słów, lecz między słowami tego coming outu zjaranego ziomka można wydobyć ciekawe spostrzeżenia na temat terapeutycznej mocy ambientu. Na „For Those” Amerykanin sięga delikatnym pulsem beatu po kojące dźwięki rozmytych tekstur, inspirowane Gas, Deepchord i Basic Channel.

Do tego momentu wszystko wygląda prosto, jednak tworzenie ambientu wygląda prosto tylko na papierze. Mówię to tylko z perspektywy słuchacza, który podświadomie unika nowych wydawnictw ambientowych. Z prostej przyczyny - zazwyczaj wieje z nich nudą i brakiem pomysłów. Kluczowe wydaje mi się złapanie proporcji między kreowaniem atmosfery a wywoływaniem u słuchacza chęci do zanurzenia się w niej. Dlatego, gdyby wszystkie ambientowe kołysanki brzmiały np. jak „Promises Of Fertility”, to słuchałbym tylko ambientu. (Krzysztof Krześnicki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 19. Babyfather - BBF Hosted by DJ Escrow

19. Babyfather - BBF Hosted by DJ Escrow

Dean Blunt osiągnął mistrzostwo w nabijaniu w butelkę słuchaczy i wodzeniu ich za nos (Drop another lyric / Cause every nigga needs a gimmick, jak rapuje w „Motivation”). Przez cały czas trwania albumu tworzy zasłony dymne, zaciera ślady i wytrąca z równowagi za pomocą syren, dzwonków telefonów komórkowych lub hałasu.

Jedną z opcji jest branie go w podwójny nawias, w nadziei, że w równaniu dwa minusy dadzą plus. Być może jednak Blunt jest zagadką nie tylko dla innych, ale i dla samego siebie. Nieuchwytność wydaje się kluczem do zrozumienia artysty, skoro album rozpoczynają i kończą utwory ze słowem „stealth”. W tym miejscu przecinają się i korespondują ze sobą dwie ważne myśli XX. wieku – „visibility is a trap” jak pisał filozof Michel Foucault oraz koncepcja „Niewidzialnego człowieka” wyłożona w powieści o tym samym tytule autorstwa Ralpha Ellisona. Idąc za myślą Foucaulta, Blunt jest narażony na niebezpieczeństwo zarówno ze strony władzy, jak i przybierającego na sile problemu niechęci do „obcych” w Wielkiej Brytanii. Otwierające album słowa „This makes me proud to be British”, które zapętlają się jak mantra, brzmią niczym ponury żart w czasie powrotu do mocarstwowej retoryki „global Britain” Theresy May. Natomiast w „Niewidzialnym człowieku” narrator walczy o własną tożsamość, w pełnej rasizmu i przesądów Ameryce. Skoro z ich powodu ludzie są zaślepieni i nie widzą jego samego, tylko swoje uprzedzenia, to wtedy taka osoba staje się niewidzialna. Może to być przyczyną alienacji, ale też gwarantuje możliwość przetrwania niebezpiecznego czasu, a nawet czasem wolność.

„BBF Hosted by DJ Escrow” wyciąga punkty wspólne obu koncepcji - jest wyrazem indywidualnej strategii przetrwania w czasach, gdy kapitał kolonizuje prawie każdą sferę życia. Blunt nie podaje masowej recepty na globalne problemy, ale jego taktyka jest już jakimś zalążkiem oporu przed kolonizacją tożsamości. Tak jakby wysyłał gryps do prawilnych – każdy kto go odszyfruje, jest git-człowiekiem. (Krzysztof Krześnicki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 18. Rihanna – Anti

18. Rihanna – Anti

Po co jej to było? Wydaje się, że Rihanna potrzebowała nagrania albumu mniej więcej w takim stopniu, w jakim powiedzmy taka Jenny Hval potrzebuje przesyconych erotyzmem, nakręconych za miliony dolarów teledysków, nastawionych na nakręcanie facetów i singli z refrenami nakręcającymi nastoletnie serduszka, by biły zgodnie z rytmem piosenkowych superprodukcji. A jednak, zapewne nie opłacało się, choć na pewno było warto. Oczywiście okoliczności wydania tego albumu mogą się wydawać mocno pretensjonalne, odsłonięcie okładki w MAMA Gallery, przyjmowanie postawy buntowniczki, która odrzuca scenariusze, jakie ma dla niej społeczeństwo jest bardzo infantylne, ale może właśnie o to chodzi i jest w tym jest cała wartość tej płyty, a nawet jej (uwaga leci wielkie słowo!) prawda. Gdy bierzemy album do ręki lub wyświetlamy sobie gdzieś graficzną reprezentację „Anti”, widzimy dziecko z balonem, dziecko, któremu korona zasłania oczy, jest czymś mocno nieprzyjemnym, przytłaczającym. W sumie, jak się zastanowić, to naprawdę powinniśmy tej dziewczynie współczuć.

Evan Rogers wspominał, że gdy podczas organizowanego przez niego castingu do pokoju weszła 15-letnia Rihanna „dwie poprzednie dziewczyny przestały istnieć”. Wtedy też przestało istnieć coś innego, bardzo cennego – możliwość bycia rozwijającym się nastolatkiem. Czytanie wierszy, które odkrywają zupełnie nowe światy, robienie rzeczy dziwnych, trochę śmiesznych, trochę niebezpiecznych, a przede wszystkim potrzebnych, by stać się sobą. Robyn Rihanna Fenty nie mogła przecież stawać się sobą, bo musiała zająć się tworzeniem Rihanny, a raczej stała się trybikiem w zajmującej się tym maszynerii. Zamiast eksperymentować z ludźmi, sytuacjami, emocjami sama stała się eksperymentem, który zakończył się stworzeniem hipergwiazdy. Co się jednak stało z tą dziewczynką i jej balonikiem? Ona chyba dopiero teraz nieśmiało chce zamanifestować, że w ogóle kiedyś istniała i dlatego sięga po poezję Chloe Mitchell (jest ona częścią artworku), nie chce przede wszystkim bawić ludzi muzyką, ale zaczyna sama sie nią pomysłowo bawić, korzystając z tradycji bluesowych („Love On The Brain”), power popowych („Kiss It Better”) czy po prostu tworząc wyraziste covery swoich ulubionych kapel („Same Ol’ Mistakes”). Jest już trochę za duża, by powiedzieć „odczep się ode mnie” mamie czy tacie, wiec mówi to całemu światu, który przecież był dla niej matką i ojcem, wciąż komentując i oceniając każdy najdrobniejszy krok. (Piotr Szwed)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 17. Average Rap Band - El Sol

17. Average Rap Band - El Sol

Złodzieje, dyslektycy, entuzjaści, bezsensowni rymopisarze – tak określają siebie raperzy z ARB w bandcampowej notce. Ironia całkiem trafna w pewnym sensie, bo właśnie z użyciem oczywistych zapożyczeń z klasyki wczesnego hip-hopu, z raczkującym west coast rapem i boom-bapem na czele – które słuchane dziś wzbudzają fale nostalgii, ale też ukłucia zażenowania – dokonali czegoś na wskroś świeżego w poprzednim roku. Tak jak Grimes eksploatowała popowe klisze, by zamieniać je w wyjątkowe piosenki, tak Average Rap Band korzystają ze staroci hip-hopu, prostych podkładów klejonych na archaicznych samplerach, by poironizować na swój temat i utonąć w pozytywnym przegrywie, puścić oko do słuchacza. Posłuchajcie „Purple Mink Suit Rap” – mamy tu klimat z Ice Cube’owego „It Was A Good Day”, więc kalifornijski street-wise’owy sunshine, lecz w wykonaniu ARB z pełną świadomością komizmu, jaki wywołuje w 2016 roku kanciasta gangsterska nawijka i natchniony loop. Albo włączcie „Pool Side” i porównajcie z dowolnym produktem raperskiej braggi traplordów. Chodzi o to, że w większości jesteśmy loserami bez forsy i o własnym basenie skąpanym w słońcu możemy jedynie pofantazjować, dlatego marzenie szybko zmienia się w rzeczywistość, podłą sypialnię i świadomość, że czynsz trzeba opłacić, bo już środa, ale mimo wszystko coś utrzymuje nas w pionie, no bo hej, może mamy dzieciaczka w drodze?, ogrzewa nas słońce, which is nice, codzienność jest znośna, ech. Dlatego „El Sol” to album z nieco innej ligi, wyrazisty właśnie za sprawą trzeźwego spojrzenia i przeciętnych, a więc realistycznych aspiracji życiowych. Pogodnie depresyjny, a jednocześnie lekki i słoneczny. (Michał Pudło)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 16. Anohni – Hopelessness

16. Anohni – Hopelessness

Już nie Antony, a Anohni. Zmiana pseudonimu zwiastuje zazwyczaj pewną woltę w poczynaniach artysty. Nie inaczej jest na tej płycie. Co prawda kompozycje z „Hopelessness" nadal posiadają popowy sznyt, ale całość skąpana jest w elektronicznym sosie, a i tematyka tekstów zupełnie odmienna od tego, z czym mieliśmy do czynienia na albumach Antony and The Johnsons. W aranżacjach artystkę wsparli dwaj producenci – Hudson Mohawke oraz Oneohtrix Point Never. Ich wpływy słychać na każdym kroku – w nad wyraz rytmicznym „Drone Bomb Me”, przestrzennym „Watch Me”, bardziej eksperymentalnym i chropowatym „Obama” czy mocno syntezatorowym „Why Did You Separate Me From The Earth?”. Gdzieniegdzie słychać echa poprzednich dokonań Anohni – głównie za sprawą partii orkiestrowych, takich jak w „4 Degrees” bądź „Watch Me”. Niewielkiej zmianie uległ wokal, który miejscami został nieznacznie przetworzony, przybrudzony, ale nadal pozostał tak samo emocjonalny, pełen pasji i niezwykle melodyjny. Same teksty to już inna sprawa. Dla jednych mogą stanowić o dodatkowej sile tego albumu, dla innych będzie to jeden z jego słabszych punktów. Osobiście nie potrafię ukryć lekkiego uśmiechu zażenowania słuchając pretensji wyśpiewywanych do (byłego już) prezydenta w „Obama” i to pomimo interesującej, nietypowej partii wokalnej cechującej ten utwór. Nie utożsamiam się też i nie potrafię przepraszać za postępowanie całego świata wobec środowiska naturalnego, tak jak robi to artystka w kończącym płytę „Marrow”. Muszę jednak przyznać, że na swój sposób czyni to ten album w pewien sposób wyjątkowym – Anohni nie można odmówić pasji oraz zaangażowania i nawet jeśli w swoich przemyśleniach bywa naiwna, to jest to szczera i pozytywna naiwność. I w tym też tkwi siła tego albumu, który pomimo swojej tematyki w ostatecznym rozrachunku pozostaje na swój sposób optymistyczny. (Jędrzej Sołtysiak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 15. Young Thug – JEFFERY

15. Young Thug – JEFFERY

Nowy rozdział w historii rapu zrodził się w Atlancie. Atlanta sound? Może, o ile wyłonił się z kanalizacji miejskiej pod postacią charyzmatycznego Slimeballa, który wszystko czego się tknie, zamienia w szczerozłoty mikstejp. Kładąc swe zachłanne łapki na wciąż nowych muzycznych polach, Jeffery Williams totalnie zdominował trapowy krajobraz minionego roku z pomocą „Slimeball Season 3”, a przede wszystkim wydawnictwa niniejszego. Szlamowa kula nabiera rozpędu, przeistoczyła się w prominentne brzmienie i świetnie rokuje na przyszłość. Fenomen Young Thuga może zawierać się w wielu różnych aspektach, lecz dla mnie najważniejsza jest persona, jaką tworzy/ jaką jest. Mowa o ekstrawagancji pomieszanej z brudem, lubieżności z klasą, nonszalancji z godną pozazdroszczenia konsekwencją artystyczną. W głosie Thuggera króluje luz i rozchełstanie, emocjonalna brawura, która niby nijak się ma do dźwiękowej precyzji podkładów, wycyzelowanych trapowych drumrolli i przejść na „JEFFERY”. Zgrywa się to jednak wyjątkowo i tworzy nowy standard. Więc gdy w kawałku „RiRi” nasz sympatyczny Thug śpiewa „If you want it bae you gotta earn it”, a potem z foczą manierą „earn-earn-earn-earn-earn-earn-earn it”, to można rozumieć to szerzej. Na swój status i dominację Młody Zbir zapracował sobie w zeszłym roku jak nikt inny. (Michał Pudło)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 14. Anderson .Paak – Malibu

14. Anderson .Paak – Malibu

To album długi, ale nie bez powodu – Anderson .Paak czerpie garściami z tradycji czarnej muzyki, a tradycja dwupłytowych albumów jest bogata, by wymienić tylko „There’s A Riot Goin‘ On” Sly And The Family Stone, „Songs In The Key Of Life“ Steviego Wondera, „Black Moses” Isaaca Hayesa czy „Sign O’ The Times” Prince’a. Paak raczej nie ma takiego tupetu, aby mierzyć się z tak monumentalnymi dziełami, ale niewątpliwie puszcza oko do konwencji. „Malibu“ stoi w kontrze do minimalistycznych podkładów i oszczędnych aranżacji współczesnego soulu i R&B: jest bogate i co dzisiaj coraz rzadsze – organiczne, nawiązujące do brzmienia Motown, zawieszone gdzieś pomiędzy soulem a hip-hopem. Sam Anderson .Paak w końcu przestał się miotać między śpiewaniem a rapowaniem – postawił na to pierwsze i jest w tym świetny: chropowaty, przydymiony, zaangażowany, z mocnymi i osobistymi historiami do opowiedzenia. (Marta Słomka)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 13. Swans – The Glowing Man

13. Swans – The Glowing Man

Nie ma Boga prócz transcendentalnego rocka, a Gira jest jego prorokiem - jeśli powtórzycie to trzy razy, to otrzymacie trzy potężne, dwupłytowe albumy wydane przez Swans między 2012 a 2016 rokiem, albumy które stanowiły swoisty fenomen. Swans stali się w ciągu kilku lat cholernie popularnym zespołem, nieporównywalnie bardziej znanym, niż w poprzednich dekadach, i nie ma się co dziwić. Byli bowiem zespołem płodnym wydawniczo, jeżdżącym regularnie na ogromne trasy po całym świecie, grającym po trzy godziny, wyciskającym ile tylko się da z formuły muzyki rockowej, która wielu wydawała się truchłem nie do ożywienia. Kiedy grupy z trzydziestoletnim stażem, jeśli już się reaktywują, to grają wspominkowe trasy bez większego znaczenia, Gira zebrał strasznie twardych fizycznie i psychicznie ludzi, i postawił sobie za cel uczynienie łabędziego (nomen omen) śpiewu ukochanej kapeli NAPRAWDĘ DONOŚNYM. „The Glowing Man” rozciąga obraną na „The Seer” formułę już do ostatecznych granic. Granie live tytułowego utworu (znanego wcześniej jako „Black Hole/Black Eyed Man”) opartego wtedy na katartycznym fragmencie „Bring The Sun”, przyniosło kolejny 30-minutowy utwór, sinusoidalną noise'ową podróż do nirwany. „To Be Kind” jako organizm albumowy było na pewno dużo bardziej zróżnicowane dynamicznie, zawierało więcej skrajności, oniryczno-złowieszcze „Kirsten Supine” sąsiadowało tam z dysonansowym, wściekle się nakręcającym „Oxygen”. „The Glowing Man” jest zdecydowanie mniej spektakularne pod tym względem. Jest poświęcone prawie w całości powolniejszym, bardziej ociężałym i mantrycznym utworom. Highlightem może być tu „Cloud Of Unknowing”, które w krytycznym momencie znika w gitarowej mgle, wprowadza atmosferę sekciarską, a potem bardzo powoli zanika, tracąc kolejne warstwy, aż zostaje sam ogołocony ze Swansowej machiny wojennej Gira. I to jest moment magiczny, bo tych kilka lat pokazało, że zespół potrafi grać głośno i jeszcze głośniej, ale też wie, jak celebrować ciszę. Finally, peace. (Michał Weicher)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 12. Lotto – Elite Feline

12. Lotto – Elite Feline

Już na wstępie powiem, że mógłbym próbować opisywać „Elite Feline” przez długie godziny, a i tak nie napiszę lepszej recenzji tego albumu od tej, którą dla podsumowania roku 2016 portalu Beehype napisał Jan Błaszczak. Mimo wszystko spróbuję. Trzech muzyków, dwie dwudziestominutowe kompozycje, jedna płyta. Słowa-klucze: repetycja, improwizacja, motoryczność, współpraca. Gatunki: jazz, post-rock, post-minimalizm, drone. Uczucia towarzyszące: cierpliwość, zdziwienie, zaangażowanie, przejęcie. Stany: trans, mantra, hipnoza, trip. Skojarzenia: ocean, otwarta przestrzeń, ruch, drgania. Zalecenia: słuchać w skupieniu. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 11. Złota Jesień – Czyściec [EP]

11. Złota Jesień – Czyściec [EP]

Już w momencie wydania „Czyściec” był nieaktualnym obrazem Złotej Jesieni: zespół zmienił i powiększył swój skład, uciekając na koncertach w bardziej nieoczywiste dźwiękowe strony. Nie zmienia to faktu, że wydana w zeszłym roku EPka ukazywała grupę w ruchu, dokonującą pewnych zmian w obrębie swojej działalności muzycznej. Krautowy bas, jazzowy sax, wokalne wyjebanie, gitarowa dekadencja – to wszystko to mniej lub bardziej trafne slogany, próby ubrania ostatniego wydawnictwa Złotej w jakieś uproszczone hasła. Trzeba jednak pamiętać, że siłą tego muzycznego kolektywu zawsze były koncerty, podczas gdy nagrania studyjne pokazywały wyłącznie jakiś wycinek ich działalności. Z „Czyśćcem” jest tak samo – pojawiają się tutaj naprawdę hałaśliwe momenty, jak chociażby „W marcepanie”, ale nijak nie umywa się to do doświadczenia tego gitarowego nojzu rozciągniętego do maksimum i osiągającego swoje ekstremum (jednocześnie w trakcie ich występów potrafią się przeplatać performatywne wstawki Miłosza czy slintowy rytm perkusji, ale też sample z twórczości Rycha Peji). A mimo to, mając pełną świadomość wyżej wspomnianych rzeczy, „Czyściec” ląduje w tym miejscu naszego rocznego podsumowania. Jeśli to nie jest dowodem na to, że o Złotej Jesieni będzie się pamiętać dłużej, niż przez kolejne dwa sezony, to nie wiem, co może nim być. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (26 stycznia 2017)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Pablo
[15 lutego 2017]
Ale to chyba dobrze, po się przecież czyta różne zestawienia, żeby sprawdzać to co się przegapiło? Ja mam zupełnie odmienne odczucia, za dużo oczywistości Radiohead, Cave, Swans, West, JB,ale może w sumie taki był ten rok.
Gość: Piotr Skarga
[29 stycznia 2017]
Czy moglibyście łaskawie kasować spam na waszej stronie? Naprawdę lubicie, jak ktoś wam zaśmieca komentarze?
Gość: Stinky
[28 stycznia 2017]
Czekacie az wszystkie Wasze ulubione serwisy z Zachodu opublikuja swoje podsumowania - a potem przepisujecie je, podpisujac jako wlasne. To sie nazywapolskie dziennikarstwo muzyczne w wykonaniu 20-30-latkow. Brawo!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także