Najlepsze single roku 2016

Miejsca 10-1

Obrazek pozycja 10. Danny Brown – When It Rain

10. Danny Brown – When It Rain

Długo oczekiwany powrót rapera z Detroit nie zawiódł pokładanych w nim oczekiwań. Pocztówka, jaką wysyła nam ze swojego rodzinnego miasta, nie nastraja zbyt optymistycznie. Rewizytacja Detroit przynosi nam wiele obrazków, których moglibyśmy się spodziewać po upadłym mieście – przemoc, narkotyki i strzelaniny. Flow Danny’ego leci równie szybko jak pociski, przed którymi raper radzi, by się chować. Brown pokazuje, że upadek rozpoczął się na długo przed właściwym wybuchem kryzysu – w wypadku wielu grup społecznych trudno w ogóle mówić o czasach prosperity (by wspomnieć tylko jeden wers - Nigga rob ya grandma for something to eat). Stagnację obrazują też nawiązania muzyczne do muzyki gett Detroit i Chicago – DJ Assaulta, Traxmena i Cajmere’a. O to zadbał również Paul White, którego minimalistyczny, posępny beat przywołuje na myśl zrodzony w Detroit gatunek ghettotech. Całości dystopijnego obrazu dopełnia utrzymany w halucynacyjnej estetyce niskobudżetowych nagrań VHS. Sekcja zwłok miasta w wykonaniu Browna to jednak przykład jak trudności zamienić w atuty. Nawet jeśli z jego nawijki bije pesymizm i brak nadziei na zmiany, to potrafi je obrócić w muzyczne złoto, bez nadętej publicystyki. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 9. Lower Dens - Real Thing

9. Lower Dens - Real Thing

Z pozoru brzmi to całkiem znajomo. Lower Dens zdają się podążać tą samą, marzycielską ścieżką, którą przez wiele sezonów tak udanie przemierzało Beach House. To szlachetny dream pop najwyższej próby, zbudowany na wyrazistej, syntezatorowej melodii, powściągliwych pociągnięciach gitary elektrycznej, którego romantyczno-nostalgiczny ciężar dźwiga na swoich barkach wokalistka Jana Hunter (w klipie do „Real Thing” przykuwająca uwagę swoim androginicznym wyglądem). Amerykanka zawsze miała dość zdecydowane poglądy, zwłaszcza jeśli chodzi o międzyludzkie relacje. Ona i Sharon van Etten są aktualnie jednymi z najciekawszych tekściarek z okolic niezależnych, amerykańskich, około folkowych brzmień – chwytające za serce swoim tęsknym romantyzmem i pochmurnym nastrojem „Real Thing” jest tego najlepszym dowodem. Jednak największą wartością tego cudnego utworu jest to, jak wspaniale i subtelnie przemyca się tu ten retro klimat lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Słychać zarówno ten feeryczny vibe Cocteau Twins, uwodzącą melancholię niektórych kompozycji Boya George'a („The Crying Games”!) oraz oczywiście dream popowych klasyków z Galaxie 500 na czele. Żadna z inspiracji nie została jednak przeciągnięta, zbyt dosłowna i oczywista. Inna sprawa, że bez żadnych większych rozkmin, „Real Thing” to tak po ludzku, po prostu piękna piosenka. (Kasia Wolanin)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 8. Car Seat Headrest – Drunk Drivers/Killer Whales

8. Car Seat Headrest – Drunk Drivers/Killer Whales

Will Toledo jest kolejnym po Chazie Bundicku, Arielu Pinku oraz Dylanie Baldim sypialnianym twórcą, który ostatecznie zebrał zespół, aby grać swoje melodyjne numery na żywo. I nawet jeśli trzynaście albumów wydanych w ciągu sześciu lat to dla was za dużo, to warto dać szansę jego ostatniej płycie, „Teens of Denial”. Chociaż całościowo krążek może zlewać się w indiegitarową pulpę, to zdarzył się tam przebłysk geniuszu w postaci „Drunk Drivers/Killer Whales”. Ten ponadsześciominutowy singiel zaczyna się niepozornie: lekko rozdygotanym wokalem, do którego przyłącza się melodyjna współpraca gitar i perkusji, przywodząca na myśl połączenie britpopowej melodyjności z ekspresją rodem ze spokojniejszych momentów Cloud Nothings. Skojarzenia te nasilają się w przypadku wejścia drugiej, bardziej energetycznej części utworu, która z jednej strony jest zaskoczeniem uderzającym znienacka jak samochód pijanego kierowcy, z drugiej idealnie uzupełnia pierwszą połowę piosenki, będąc ujściem kumulujących się emocji. No i do tego fraza tytułowa wyśpiewana na tyle niewyraźnie, aby słuchacz nie miał do końca pojęcia, czy naprawdę chodzi o „whales”, czy może jednak o „wheels”. Nie słuchałem w minionym roku za wiele gitar z Pitchforka, ale w tej kategorii Will Toledo nie miał sobie równych. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 7. Jessy Lanza – It Means I Love You

7. Jessy Lanza – It Means I Love You

Trudno się nie zatracić w dzikim tańcu, słuchając tego utworu. Trudno napisać coś więcej o „It Means I Love You”, bo i części składowych jest niewiele, za to wszystkie razem wzięte tworzą przepis na przebój: prosty, a mimo to wręcz szamański beat, fraza tytułowa powtarzana na tyle długo, aby nie móc jej wyrzucić z głowy, ale nie na tyle, aby jej mieć dosyć. Podobnie jak tego pitch shifting wokalu, który – mimo że w sporej dawce – nie irytuje. Mamy tu jeszcze ciągłą zabawę w start/stop oraz nieustanne dokładanie drobnych elementów do kompozycji, opierającej się głównie na ścieżce perkusji i wokalu. „1 Thing” drugiej dekady drugiego tysiąclecia? Bardzo chciałbym, żeby tak było i mam nadzieję, że popowy ranking kolejnych pokoleń Screenagersów uwzględni Jessy Lanzę w swojej finałowej puli – mimo footworkowego tempa i wokali wziętych żywcem z PC Music, jest to pop, jakiego nam trzeba. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 6. David Bowie – Lazarus

6. David Bowie – Lazarus

Pisząc o „Blackstar” i „Lazarusie”, nie da się uciec od eschatologii; gdzie nie spojrzeć, w perymetrze śmierć, koniec, artystyczna spuścizna polana obficie rzewną łzą. Jak cały rok 2016 dla nadwrażliwych fanów. To prawda – sporo pożegnań na koncie, ale bodaj tylko Bowiemu udało się odejść w sposób *konceptualny*, na miarę oczekiwań, tworząc cały nowy wątek w dziedzinie quasi-profetycznej nekromitologii. I właśnie ten leniwy, jazz-rockowy kawałek z ostatniego albumu Bowiego (dość nużącego albumu, rozpoczynającego się przecież egipską muzyczką rodem z drugiego aktu „Diablo II”, pamiętajmy), stanowi serce, punktum całego mitu, jaki zaplanował sobie David Jones tuż przed nadchodzącą śmiercią. Mamy tu wizje wyzwolenia z padołu łez, wolność właściwą niebieskim ptakom, ale też chwalebne wspominki o nowojorskim życiu wiecznie spłukanego Króla Świata. A zwierzenia w zwrotkach i końcowe solo saksofonu – przywodzące na myśl Johna Luriego lub Johna Payne’a w „Slim Slow Slider” – pozostaną chyba najbardziej sugestywnymi momentami w muzyce „powszechnie słuchanej” minionego roku.

Bowie żegna się z klasą, choć nieco chmurnie, lamentem raczej niż dziką balangą u kresu nocy. Z tęsknotą za zmartwychwstaniem, które przecież go nie czeka. Ale kto wie? Może Bowie jest Łazarzem XXI wieku, choćby metaforycznie. Zostanie wskrzeszony nie przez Nazarejczyka, lecz przez mistyczny kosmiczny szkielet w skafandrze, zdobiony klejnotami, upiorną deifikację Majora Toma. Być może tak? Naaaah. (Choć byłby to początek naprawdę ekscytującej nowej religii.) (Michał Pudło)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 5. Blood Orange – Best To You

5. Blood Orange – Best To You

Dev Hynes jest jednym z moich ulubionych producentów popu i R&B ostatnich lat, choć zupełnie nie po drodze mi z opiniami Pitchforka, który wynosi go na piedestał współczesnej muzyki. Gdzie Blood Orange, a gdzie D’Angelo, no ludzie kochani. Zresztą Dev Hynes – czy to pod autorskim szyldem, czy jako producent innych – najlepiej wypada w skromnej i melancholijnej odsłonie, a nie jako rozbuchany wieszcz czy sumienie czarnej muzyki, od tego mamy Kendricka Lamara. „Best To You“ idealnie wpisuje się w tradycję Hynesowskiego brzmienia, tworząc z „Everything Is Embarassing“ Sky Ferreiry i „Losing You“ Solange coś w rodzaju nieformalnej trylogii. O ile dwa pierwsze – każdy na swój sposób – eksplorowały pop lat osiemdziesiątych, o tyle „Best To You“ sięga po bardziej taneczne i tropikalne rozwiązania, wciąż jednak wpisując się w to specyficzne brzmienie stworzone przez Hynesa. Podoba mi się ta demokracja jakości, którą Blood Orange stosuje wobec swoich piosenkarek: bo choć Sky Ferreira raczej nie posiada wielkich możliwości wokalnych, to już Solange i Empress Of mogłyby się popisać zarówno skalą głosu, jak i swoim własnym stylem. Ale nie u Deva Hynesa – tu wokalistki nie mogą zaburzyć uniwersalności jego kawałków, mają brzmieć fajnie, ale przezroczyście – jak z jakiegoś superstocka przyszłości. I ja to szanuję. (Marta Słomka)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 4. Young Thug – Kanye West

4. Young Thug – Kanye West

W życiu bym się nie spodziewał, że będę opisywał swój numer jeden w podsumowaniu piosenek i będzie to kawałek, w którym uczestniczył Wyclef Jean. Ale to nie on, ani też nie pojawiający się w tytule Kanye West, jest tu głównym bohaterem. Nie byłoby tego utworu gdyby nie świrnięty geniusz rapera, którego wciąż bezskutecznie próbuję ogarnąć. Część utworów, z lawinowo się pojawiających mikstejpów Thuga, bardzo sobie cenię, głównie za elastyczność rapera, umiejętność pobicia powykręcanych podkładów jeszcze bardziej zaskakującą nawijką (eh przypomina się „Boy In Da Corner”), ale całościowo te materiały mnie męczą brakiem selektywności, co było już problemem wielu. O pełnej twórczości tego pana regularnie piszą osoby o wiele lepiej ode mnie rozeznane w temacie, więc przejdę od razu do tego, co jest dla mnie absolutnym peakiem w jego dotychczasowej karierze. „Kanye West” jest oparty na prostym, repetytywnym motywie z giętkim basem wwiercającym się w mózg, z kompletnie bełkotliwym, rozbujanym i wykolejającym się z głównego nurtu podkładu głosem mistrza ceremonii, ale też z Wyclefem dorzucającym powolne „Jeffery” w tle. Ten refren to najciekawszy schizoidalny hook tego sezonu. Świetne jest też to magiczne zwolnienie w pre-horusie, dziura w przebiegu, statyczna, z pojedynczymi nutami pianina, tak jakby mało tu było odrealnionego klimatu. Hip-hop z równoległego wszechświata. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 3. Kanye West - Ultralight Beam

3. Kanye West - Ultralight Beam

Trudno wymarzyć sobie lepszy kawałek otwierający ostatni album Kanyego Westa, mając na myśli jego nowe, uduchowione i eklektyczne wcielenie (kolejna już wolta w karierze). Gdyby nie fakt, że jest tweeterowym błaznem i megalomanem, można by posądzić go o uzależnienie od maskenfreiheit – tak wiele razy zmieniał oblicze. Na szczęście ponadto jest również piekielnie utalentowanym producentem, wizjonerem i poniekąd też znośnym raperem, dlatego wejście w EGZALTOWANY GOSPEL rodem z niedzielnego nabożeństwa zboru baptystów uchodzi mu na sucho, a nawet wzbudza olśnienia. Co my tu mamy? Przede wszystkim natchnionego dzieciaka we wstępie. Mocną gospelową zwrotkę Kelly Price. Uduchowioną miniaturową preacherkę. Gościnny występ Chancelora – jego najważniejsze osiągnięcie w 2016 roku. Oraz tę nieletnią żarliwą kaznodziejkę, o której jeszcze nie wspominałem, ale też monumentalny aranż na syntezatory i perkusję. To wszystko eksces niby, zbytek, ale przecież nie. Jak to nie? Tak to – przecież to jasne. „Ultralight Beam” jest ultralekkim hymnem o niespotykanym ciężarze emocjonalnym. Na tyle przekonującym i poruszającym, że pozwala na chwilę zapomnieć o kontekście walki o hajs, fejm i atencję medialnego muzycznego świata – co wydaje się ulubioną ambicją wielu, wielu raperów i artystów – i objąć nieco szerzej rozumem intymną stronę osobowości tych wrażliwych facetów i kobiet, którzy produkują takie kawałki nie jedynie dla zysku, ale też z potrzeb głębszych, podpowierzchniowych. Gdy słuchamy „Ultralight Beam” i dopóki nie wybrzmi ostatni chór, wierzymy w te ideały jakby nieco mocniej, prawda? (Michał Pudło)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 2. Rae Sremmurd feat. Gucci Mane – Black Beatles

2. Rae Sremmurd feat. Gucci Mane – Black Beatles

Gdy 2016 był kolejnym rokiem triumfu afroamerykańskiej muzyki pod postacią albumów-instytucji jak „The Life Of Pablo” czy „Lemonade”, zaprojektowanych na bycie ważnymi, Rae Sremmurd z pomocą Gucciego Mane’a kładą na to łacha i reprezentują wszystko to, czego nie chcą czarne autorytety. I to zarówno konserwatywne - „młode byki” (ja tylko dosłownie tłumaczę!) nie za bardzo się kwapią do zostania głowami rodziny; jak i te (centro-) lewicowe - chłopcy chwalą się tym, że rozwalają hajs na lewo i prawo w strip clubach. Ta strategia nie dała im może zaproszenia do Białego Domu na jeden z wieczorków muzycznych małżeństwa Obamów, za to zagwarantowała „jedynkę” Billboardu i chyba najbardziej charakterystyczny singiel 2016 roku. Plus wypromowała coś równie absurdalnego jak Mannequin Challenge.

Jest w tym oczywiście wielka zasługa produkcji Mike Will Made It, bo zrobił beat z dużą przestrzenią dla nawijki i trapowymi cykaczami, też niby minimalistyczny w duchu The Neptunes, ale przede wszystkim przykrywa go gruba kołdra melancholijnego przestrzennego basu, podbita pojedynczymi molowymi akordami klawiszy. I te zmulone odzywki o „binge drinkin’”, wypowiedziane tak jakby każdy ich dzień wyglądał dokładnie tak samo - co zapewne jest zgodne z rzeczywistością. Bo dzisiejsi „czarni beatlesi” nie mają paktu z Jezusem jak w utworze Public Enemy. To, co melorecytuje Swae Lee, brzmi bardziej jak telefon do matki wykonany w kiblu, by kumple nie słyszeli szlochania. Choć jednocześnie, gdy Gucci Mane w kilku linijkach orientuje nas w przestrzeni klubu, okazuje się, że właśnie w tych okolicznościach spotykają się i „yellow bitch with green hair, a real weirdo”, i gringos, i samotne matki, a i czarne gwiazdy rapu. Bardzo paradoksalny to obrazek i chyba tutaj właśnie tkwi siła fenomenu „Black Beatles” - to nie jest niby w ogóle „obliczone” na muzykę zaangażowaną, a jednak coś mówi nam o roku 2016 w Ameryce. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 1. Solange – Cranes in the Sky

1. Solange – Cranes in the Sky

W historii Screenagers było kilku zaskakujących zwycięzców, choćby „Play By Play” Autre Ne Veut czy „Tęczowy most” VOX-u, ale Solange zaskoczyła mnie chyba najmocniej. Ten wybór teoretycznie nie powinien dziwić, bo album i singiel Amerykanki znajdują sie przecież w ścisłych czołówkach rankingów, w cuglach wygrywając choćby z płytą jej starszej siostry – Beyonce. A jednak trochę sobie w kuluarach redakcyjnych narzekaliśmy na „A Seat At The Table”: że krążek nudzi, choć przecież sporo się na nim dzieje – i w detalu, i w ogóle; że brakuje odrobiny przebojowości; że znów pojawiły się te nieszczęsne, napuszone (tym razem politycznie) interludia, które sprawiają, że zaczyna się wręcz ciepło myśleć o tak „genialnych” odkryciach w historii ludzkości jak ukryte tracki czy melodeklamowane intra.

I chyba jeszcze dwa tygodnie temu dałabym się wciągnąć w myślenie o „A Seat At The Table” jako amerykańskim odpowiedniku muzycznych wydawnictw Agory: wygładzonych, uśrednionych pod mieszczańskiego odbiorcę, który chce poczuć, że obcuje z czymś ambitnym, ale jednocześnie oczekuje muzyki będącej idealnym, nierozpraszającym tłem do czytania, dajmy na to, magazynu „Książki”. A jednak intensywne obcowanie z redakcyjną pula singli z ubiegłego roku i przesłuchiwanie podsumowań z całego świata sprawiło, że za każdym razem, gdy z głośników wydobywało się „Cranes In The Sky” Solange, czułam spokój i ulgę. Choć to przecież dziwne, bo mamy do czynienia z piosenką o bezgranicznym smutku, którego nie da się niczym zagłuszyć, który możemy tylko przepracować.

Możliwe, że „muzyczny comfort food” nie brzmi jak komplement, ale przypomnijcie sobie smak pomidorówki, mielonego z mizerią, a ci osobliwi słodkolubni czytelnicy niech wyobrażą sobie aromat rozgotowanego makaronu z truskawkami i śmietaną. Macie to? Okej, to jest właśnie „Cranes In The Sky” Solange – być może nie znajdziemy tu footworku, mathrockowej interpretacji muzyki świata, nie znajdziemy tu fajnych sampli dzieci z Youtube’a, szumów, przesterów i połączenia R&B z brytyjskim podziemiem tanecznym. Słuchając Solange, pomyślimy sobie za to ciepło o Minnie Riperton. Kiedy ostatnio o niej myśleliście? No właśnie, mam nadzieję, że jest wam teraz głupio i niezręcznie. To zwycięstwo Solange w rankingu może wynikać – jak zauważył nasz redaktor naczelny Piotr Szwed – ze zmęczenia takim bardzo „pojechanym” R&B: prowokacyjnym, ekspresyjnym, poszerzającym granice gatunku. Choć mam wrażenie, że wcale nie chodzi tu tylko o R&B, ale o kombinującą muzykę w ogóle. Pojawia się jakaś tęsknota za naturalnością, choć przecież wiemy, że i u Solange jest ona wystudiowana jak fotki na Instagramie Elementu Żeńskiego. Nie oznacza to oczywiście, że nagle odwrócimy się od muzyki eksperymentującej i podgryzającej nasze przyzwyczajenia, bez przesady, ale znów chyba zrobimy odrobinę miejsca dla muzyki „zwykłej”, takiej „po prostu”. Oczywiście w cudzysłowie. (Marta Słomka)

Posłuchaj >>

Screenagers.pl (24 stycznia 2017)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także