OFF Festival 2016

OFF Festival 2016: piątek, 5 sierpnia

Rosa Vertov

Pierwszy koncert jedenastego OFF-a zaczął się nie najlepiej. Dziewczyny z Rosy Vertov mają w zanadrzu masę świetnych kawałków, ale co po tym, skoro ich występ rozbiły problemy techniczne. Pół godziny to zdecydowanie za krótko jak na warszawski skład, zwłaszcza gdy dodamy do tego kilkunastominutową przerwę związaną z brakiem prądu na scenie. W efekcie „polski Warpaint” (jak to ktoś w namiocie Trójki stwierdził, chociaż ja jestem zdania, że to porównanie działa na niekorzyść Rosy) zamiast intensywnego, eterycznego setu zagrał set poszarpany i pełen niepotrzebnej nerwówki. Szkoda, tym bardziej, że debiut na tak dużej scenie, zdecydowanie większej niż warszawskie Chmury, mógł być okazją do tego, aby o zespole zrobiło się znacznie głośniej niż dotychczas. Panie Rojek, to nie tak miało być. (Marcin Małecki)

Niemoc

W ostatnich miesiącach polska scena elektroniczna, która gra rzeczy kampopodobne, rozwijała się bardzo intensywnie. Wystarczy rzucić paroma nazwami – The Dumplings, Oxford Drama, We Draw A, Rysy – i wszyscy wiemy, o co chodzi. Modne kluby w większych miastach, publika w wieku okołolicealnym, przeciętne kompozycje, miałkie jak cukier puder. Tym większym zaskoczeniem był dla mnie koncert Niemocy, której członkowie dopiero co zdali maturę. Na ich korzyść działało nie tylko to, że sensownie wykorzystali połączone siły żywego basu, gitary i synthów (czy tylko ja wyczuwałem lekkie naleciałości wczesnego New Order?), ale też całkiem niezłe wizualizacje oraz fakt, że bardzo dobrze dopasowali się do okoliczności, w których przyszło im występować: wczesna godzina, umiarkowane słońce, dawna Scena Leśna. Można było się pogibać, ale ich kompozycje równie dobrze pasowały do wylegiwania się na trawie. Dobra robota, chłopaki, będę miał na was oko. (Marcin Małecki)

Zimpel/Ziołek

Wacław Zimpel i Kuba Ziołek zagrali progresywny, elektroakustyczny set, który przypominał mi Amon Düül II gdzieś na wysokości „Phallus Dei”. To jednak tylko częściowo trafione porównanie, gdyż ich wspólny koncert był tak naprawdę występem dwóch solistów. I obaj postawili przede wszystkim na swój własny, indywidualny styl. Dlatego też nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że gitara Ziołka i wykonywane przez Zimpla partie klarnetu pozostają od siebie odrębne. Jakby grali nie tyle razem, ile na przemian. Zabrakło mi w tym secie spójności, fuzji dwóch wyrazistych sposobów ekspresji w jedną całość. (Ania Szudek)

Komety grają „Partię”

Jako urodzony we wczesnych latach 90. poznaniak nigdy nie miałem okazji, aby zobaczyć legendarny skład Lesława na żywo, zatem na katowickim występie Komet przyjąłem strategiczną pozycję tuż przy samych barierkach. Nie przeglądałem jeszcze wszystkich zdjęć, jakie zrobiła nasza redakcyjna fotografka Karolina, ale istnieje duża szansa, że na którymś z nich widać, jak drę się do „Nieprzytomnej z bólu” czy innych „Świateł miasta”. Sam Lesław był cudownie przegięty, jak to on (w końcu to nasz Morrissey, tylko lepszy, bo polski, no i nie przerywa ani nie odwołuje koncertów), wszystkie największe hity Partii się pojawiły, na dodatek okraszone trąbką – czego chcieć więcej? Może tylko tego, by zdjąć nieco niskich tonów, bo z tym zawsze jest problem na Scenie Trójki. No i skoro mieli trąbkę, to mogli zagrać cover Kryzysu, zwłaszcza że, jak to mówił lider Komet, „nie powinniśmy tego znać, bo nie było nas jeszcze wtedy na świecie”. A jednak wszyscy znali teksty do „Kobiet”, „Kieszonkowca Darka” i „Kim jesteś?”, co tylko udowadnia, że kawałki Partii nadal pozostają zawieszone poza czasem i w dalszym ciągu brzmią, jakby zostały napisane 20 dni temu, 20 lat temu i 50 lat temu jednocześnie. (Marcin Małecki)

OFF Festival 2016 - OFF Festival 2016: piątek, 5 sierpnia 5

(Jenny Hval, fot. Karolina Wojciechowska)

Jenny Hval

Jenny wyszła na scenę w dużej białej peruce i długiej po same kostki, połyskliwej szacie. Wyglądała w tym stroju trochę jak Father Yod, a trochę Juliane Moore w końcowych scenach „Safe”. Tak dla przybliżenia kontekstu: w tym stosunkowo mało znanym filmie Todda Haynesa główna bohaterka – perfekcyjna amerykańska pani domu – ni stąd, ni zowąd dostaje alergii na wszystko, co ją otacza. Ostatecznie musi w zasadzie całkowicie odciąć się od dawnego trybu życia. A jak bardzo będzie musiała odizolować się od świata zewnętrznego? O tym przekonacie się oglądając „Safe”. Na pewno natomiast warto wiedzieć, że to właśnie ten film służył Hval za punkt odniesienia w czasie sesji nagraniowych do „Apocalypse, girl”. Nic zatem dziwnego, że postanowiła nawiązać do niego również na scenie.

Występ Norweżki nie był jednak tylko jednym z wielu takich samych koncertów w trasie. Nawet jeśli artystka przemyślała go w najmniejszym szczególe i dokładnie przećwiczyła, to zadbała również o to, by sprawiał wrażenie improwizowanego na żywo. W trakcie utworów i pomiędzy nimi swobodnie przechadzała się po scenie i recytowała zaangażowany poemat przeciwko przemocy na tle seksualnym. „Jeżeli gdzieś na tym festiwalu zobaczycie osobę, która nastręcza się komuś innemu, każcie jej się odpierdolić” – mówiła Hval, układając wezwania w wersy. Nie zabrakło najbardziej wyrazistych kawałków z ostatniej, antykapitalistycznej płyty („That Battle Is Over”, „Take Care Of Yourself”) ani singla zapowiadającego nadchodzący album „Blood Bitch” („Conceptual Romance”). Jenny Hval występująca przed publicznością miała w sobie zarówno coś z natchnionego guru, jak i ze zwyczajnej dziewczyny, która rozumie może nieco więcej niż inni i chciałaby się swoimi przemyśleniami z kimś podzielić. Komuś innemu ten koncert mógłby się wydać chaotyczny, a sama Jenny – zamknięta w swoim własnym świecie. Mnie jednak przekonała. (Ania Szudek)

OFF Festival 2016 - OFF Festival 2016: piątek, 5 sierpnia 2

(Clutch, fot. Karolina Wojciechowska)

Clutch

Działo się. Jak zresztą przystało na płytę zatytułowaną „Psychic Warfare”, którą Clutch zagrali w Katowicach niemal w całości. Osobiście ucieszyło mnie „The Mob Goes Wild” gdzieś w drugiej połowie setu. Jednak nawet gdybym nie orientowała się w poszczególnych kawałkach, trudno by mi było ustać na tym koncercie spokojnie. Clutch raz po raz zmieniali tempo z szybkiego na spowolnione, a że robili to zręcznie i z humorem, ich występ oglądało się jak najlepszy koncert punkowy. Brzmieli mniej więcej jak skrzyżowanie The Stooges ze stonerem i cięższymi riffami, plus tu i ówdzie z solówką. Nie był to może najlepszy koncert OFF-a, jednak na pewno zasłużył na miejsce w mojej osobistej czołówce tegorocznej edycji. (Ania Szudek)

Minor Victories

Pod scenę Trójki poszedłem z ciekawości, zostałem z braku laku, wyszedłem zmęczony. Znając dwa single zapowiadające debiutancki album Minor Victories, „Breaking My Light” oraz „A Hundred Ropes”, chciałem sprawdzić, jak brzmi reszta ich materiału. Efektów można było się domyślić po samych członkach zespołu – najlepsze momenty dorównywały najsłabszym kompozycjom z debiutu Slowdive, najgorsze zanurzały się w niepotrzebnym patosie i przypominały mielizny większości dokonań Editors i Mogwai. Dodajmy do tego znak rozpoznawczy trójkowego namiotu, czyli problemy z nagłośnieniem: w pierwszej połowie koncertu nie słychać było nic oprócz basu, w drugiej słychać było wszystko poza basem. Jeśli Rachel Goswell bez żadnego wstydu firmuje sobą takie rzeczy, zaczynam się dosyć mocno obawiać nadchodzącego albumu jej macierzystej grupy. (Marcin Małecki)

OFF Festival 2016 - OFF Festival 2016: piątek, 5 sierpnia 4

(Sleaford Mods, fot. Karolina Wojciechowska)

Sleaford Mods

Oglądanie Sleaford Mods na żywo daje wyobrażenie o tym, jak mogłaby wyglądać kariera muzyczna Beavisa i Buttheada, gdyby wreszcie przestali uskuteczniać heheszki przed telewizorem i wyruszyli w trasę. Na scenie (jak i poza nią) Jason Williamson i Andrew Fearn zgrywają dwóch ordynusów: gdy pierwszy z nich gibie się w rytm banalnych bitów puszczanych z laptopa, drugi z szorstkim brytyjskim akcentem wygłasza swoje stanowcze opinie na każdy temat („mówi, jak jest”). Sleaford Mods nawet nie udają, że ich miejsce jest przy Speakers’ Corner w Hyde Parku. Typów takich jak oni łatwiej byłoby zobaczyć pod supermarketem, jak spluwają ludziom pod kółka wózków mieszczących zakupy dla całej rodziny.

Było zabawnie i obrazoburczo. Jak na dobrym stand-upie. Jason Williamson wyglądał jak skrzyżowanie Liama Gallaghera z typowym brytyjskim Johnem Smithem i odrobiną George’a Carlina. Najciekawiej zrobiło się pod koniec, gdy ogłosił, że wraz z Andrew Fearnem pragną przeprosić za Wielką Brytanię. I przeprosili. Choć zrobili to w takim stylu („fuck England” powtarzane jak refren), że teraz w zasadzie powinni pokajać się ponownie, tyle że przed inną publicznością. Ale wiem, że tego nie zrobią, podobnie jak stand-upowiec nie przeprosi za żartowanie z prezydenta USA. I za to między innymi tak lubię Sleaford Mods. (Ania Szudek)

Trop ze stand-uperami jest bardzo ciekawy, o ile tylko mówimy tu o postaciach pokroju Douga Stanhope'a czy Billa Hicksa, czyli o gościach, którzy w zabawny sposób grzmieli o rzeczach zdecydowanie niezabawnych, balansując na granicy nieposkromionego, ale i bezradnego śmiechu, oraz intelektualno-etycznego wyzwania. Ben Wallers, dawny frontman Country Teasers i undergroundowy mistrz prowokacyjnego, ale bardzo błyskotliwego humoru z drugim dnem, w jednym z wywiadów zdjął kapelusz i uchylił czoła przed tekstami Sleaford Mods. Warto to chyba podkreślić i uważać z wrzucaniem ich w luźne portki niesfornych lujków, bo oni prowokują do śmiechu głównie po to, by gładko zapukała do nas refleksja. A że wszyscy świetnie się przy tym bawią – właśnie za tę sztukę również jestem ich wiernym szalikowcem.

W kwestii samego koncertu, według Modsowych standardów to poza wtrętami o Anglii i faunie Trzech Stawów dostaliśmy raczej standardowy występ: w oczywisty sposób nadal promujący „Key Markets”, zawierający jedną nową piosenkę i dość sztywno trzymający się zgranej od jakiegoś czasu setlisty. Co nie zmienia faktu, że był fantastyczny i mógłbym go słuchać i oglądać bez końca, tym bardziej, że Williamson jest coraz bardziej kreatywny jeśli chodzi o „japaizmy” i “małpogesty” wszelkiego rodzaju i gatunku. Jeśli jednak ktoś oglądał ich wcześniejsze live'y, choćby ten z Glastonbury, mógł pewnie spodziewać się oryignalniej rozegranego koncertu. No ale właśnie w tym rzecz – gdyby duet grał koncerty życzeń i w każdej przerwie łechtał gapiów falami jakiegoś festynowego wkurwu, to doszłoby do autoupupienia. Tak się nie stało, dlatego też w kwestii opryskliwej, buńczucznej, ale i niesfabrykowanej energii scenicznej Sleaford Mods w tej chwili nie mają sobie równych. Może wszyscy powinni zaczynać karierę muzyczną dopiero w okolicach 40-tki? (Karol Paczkowski)

Brodka

Po przesłuchaniu „Clashes” wiedziałam, czego mniej więcej mogę oczekiwać od koncertu Brodki: dopracowanej oprawy wizualnej i dźwiękowej, gęstego brzmienia i teatralnego nastroju. No i jeszcze tego, że jeśli usłyszę w trakcie setu jakieś utwory z „Grandy” (którą bardzo cenię za lekkość i freak-folkowy urok takiego choćby „W pięciu smakach”), to – wykonane w nowych aranżacjach – na pewno okażą się zupełnie inne niż sześć lat temu. Tak było z „K.O.”, przemienionym w utwór poważniejszy i bardziej powolny. Inaczej rzecz się miała z piosenką tytułową z „Grandy”, która w odświeżonej wersji zabrzmiała jeszcze bardziej frywolnie niż w oryginale. Zespół raz bardzo przyśpieszał i brzmiał nawet punkowo, zaraz potem grał całkiem powoli, jak gdyby improwizował na oczach publiczności (i to chyba w tym momencie bawiłam się na tym koncercie najlepiej). (Ania Szudek)

Napalm Death

To będzie jedna z tych notek pisanych przez kogoś, kto nie ma bladego pojęcia, o czym mówi. Fani Napalm Death niech dla swojego zdrowia ją przeskoczą, bo ja serio nie wiem o grupie prawie nic, może poza mglistym kojarzeniem ich wczesnego okresu, kiedy grali hardcore punk, plus to, że od dłuższego czasu grają już grindcore. Wcale jednak nie traktuję grupy protekcjonalnie czy stereotypowo, wręcz przeciwnie – poszedłem tak samo bez uprzedzeń, jak i bez oczekiwań, a podobało mi się na tyle, że klepię te linijki. Parafrazując klasyka dezynwoltury czystej jak łza: I was there just for violence. I mogę dodać już zupełnie od siebie: And damn, that was some great piece of violence.

Bardzo skromny research podpowiedział mi, że koncert wypełniało sporo kompozycji z zeszłorocznego, dobrze przyjętego albumu „Apex Predator – Easy Meat”, zdobionego przez okładkę wywołującą mdłości. Kawałków w secie zmieścili z kolei aż 19. Na papierze mamy więc konkretny wpierdol i tak też było w rzeczywistości. Dla fanów grupy był to pewnie intensywny, ale też zniuansowany i przekrojowy koncert kultowej formacji. Dla mnie – raczej słabo rozróżnialne błyski i zwarcia elektrycznej maszyny do ekspresowego mielenia mięsa, co absolutnie mi wystarczyło. Dodatkową bronią była jeszcze konferansjerka, w której przemoc dźwiękowa na chwilę ustępowała tekstom traktującym o tym, że realne formy przemocy, np. polityczna, ssą na całej linii. Zbyt gęste rzucanie takich haseł ze sceny trąci zwykle zniechęcającym łowieniem aprobaty, ale postawa Marka Greenwaya wydała mi się szczera i bezpretensjonalna, a w swojej prostocie odświeżająco staroświecka. Na tle przykrych wydarzeń ze świata szerzona była trudna miłość, a już całkiem na poważnie dostał po łbie faszyzm – pod koniec zagrano „Nazi Punks Fuck Off” Dead Kennedys, czyli numer, który powrócił ostatnio do łask za sprawą filmu „Green Room”. A że nazi-temat jest również i naszym, cuchnącym chlebem powszednim, można się było w Katowicach porozumiewawczo pouśmiechać i wyładować gardło. (Karol Paczkowski)

OFF Festival 2016 - OFF Festival 2016: piątek, 5 sierpnia 3

(Addison Groove, fot. Karolina Wojciechowska)

Addison Groove

DJ z Bristolu zastąpił w line-upie Zomby’ego, zagospodarowując jeden z wieczornych slotów na Scenie Eksperymentalnej. I chyba nic straconego, bo Addison Groove dał koncert na miarę innych wykonawców wywodzących się z brytyjskiej stolicy mrocznej elektroniki. Bodźców było mnóstwo: ścieżki i sample nakładały się gęsto na siebie, a wszystko w ryzach trzymały mocne, dubstepowe bity. (Ania Szudek)

Devendra Banhart

Na początek przyznam szczerze, że słabo znam twórczość Devendry Banharta. Koncert na OFF-ie nie wzbudził więc we mnie większych emocji, choć na koniec dnia słuchało się go przyjemnie. Było spokojnie, folk rockowo, chwilami pachniało też tropicalią i muzyką latynoską. Nie zabrakło choćby „Mi Negrita”, które wniosło do setu nutę bossa novy. Sam Banhart natomiast – w marynarce i z dużą czupryną – prezentował się i brzmiał trochę jak Bob Dylan, z tym że bez nosowego zaciągania. Duży plus za nonszalanckie pląsy po scenie ze stojakiem na mikrofon i częsty kontakt z publicznością. Zrobiło się ciepło pomimo nocnego chłodu i deszczu. (Ania Szudek)

Yung Lean

Im więcej czasu mija, tym bardziej zabawny wydaje się ten koncert w kontekście całego festiwalu. Utrzymany w #swagger #hiper #urban klimacie #tumblrrap z permanentnym auto-tunem (nawet w gadkach między utworami) był przecież kompletnie odklejony od i tak bardzo już zróżnicowanego line-upu (w którym to w dodatku królowała przecież muzyka elektroniczna). Czyniło to nocną wycieczkę pod namiot Trójki (!) bardzo fajnym, cudownie absurdalnym doświadczeniem. #wtf #lel (Jędrzej Szymanowski)

Machinedrum

Po kwadransie znużenia sympatycznym, acz nieco niemrawym setem DJ Koze, trafiłem na Eksperymentalną, a tam – inny świat. Serio, kosmos. Machinedrum na żywo wyraźnie postawił na znany z jego ostatnich płyt kierunek footworkowy, jednak w odsłonie dużo mniej relaksacyjnej, czym nie zawiódł sporego grona imprezowiczów spragnionych porządniejszej dobitki na koniec pierwszego dnia. Tempo nie zwalniało, segment gonił segment, a sam Travis Stewart też nie stał jak kołek. Co rusz raczył gości konferansjerką godną setów didżejskich Marka Sierockiego, wyskakiwał zza konsolety, by pohasać po scenie przy dźwiękach wystukiwanych z tabletu drumrolli bądź składał piękne hołdy ś.p. Rashadowi. Tak się wita sobotę. (Jędrzej Szymanowski)

Screenagers.pl (15 sierpnia 2016)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: gruw is in de hart
[17 sierpnia 2016]
addison groove nie dał żadnego koncertu i żadne sample się nie nakładały (wtf), tylko grał słabiutki dj set, którego nawet nie chciało mu się za bardzo miksować. zabawne były oklaski i krzyki w pauzach "na drop".
Gość: pszemcio
[17 sierpnia 2016]
Jenny Hval - najlepsza tego dnia i jedna z najlepszych na festiwalu
Gość: m
[16 sierpnia 2016]
"there was no big science" wspominała ze sceny jenny hval swoją wizytę w usa, a ja myślałem jak dużo lepiej bawiłbym się na koncercie laurie anderson

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także