OFF Festival 2015

OFF Festival 2015: piątek, 7 sierpnia

The Stubs

Tomek Szkiela to chyba najbardziej przekonujący rock'n'rollowiec w kraju. Styl gry, wizerunek, ruchy, konferansjerka – wszystko na swoim miejscu. Występ był fantastyczny, r'n'r bez zbędnych dodatków i zaprzeczający wszelkim bzdurom na temat dziadowatości takich postaw w drugiej dekadzie XXI wieku. Jak na godzinę siedemnastą pod sceną zebrało się zaskakująco dużo osób i chyba nie było możliwości, by ktokolwiek czuł się zawiedziony. Kiedy chłopaki grali takie sztosy jak „Nation Of Losers” czy „Timmy”, to można się było poczuć jak rasowy fanboy na koncercie jakiegoś Motörhead – tak nośne, chwytliwe i siarczyste są te numery. Koncert The Stubs był dla mnie właściwym otwarciem festiwalu i lepiej wybrać nie mogłem. (Karol Paczkowski)

Kwadrofonik i Adam Strug: "Requiem ludowe"

„Requiem ludowe” jako jedna z propozycji niemal otwierająca, jak pisał Wychowany na Trójce, „festiwal dla młodzieży OFF” to w pewnym sensie prowokacja. Nie chcę przesadzać z patosem, ale nietrudno się doszukać symboliki czasu i miejsca. Oto hiperaktywne pokolenie smartfonów, wyposażone w książeczki z mnóstwem artystycznych atrakcji, przechadzające się po wypasionej strefie gastro i przeglądające stosy wydawniczych nowinek zostało skonfrontowane z bardzo oszczędną, wymagającą wejścia w kontemplacyjny nastrój opowieścią o nieuchronności przemijania. Śmierć na dzień dobry, do tego na Scenie Leśnej. Rewelacyjny, mocny głos Struga, wyczucie muzyków tkających skrupulatnie coraz gęstszą sieć nieoczywistych dźwięków, wprowadzenie, tak charakterystycznej dla motywu danse macabre, groteski (granie na powietrzu wypuszczanym z balonów)… Zalety koncertu można by wymieniać długo. Podobno uświadomienie sobie własnej śmiertelności pomaga docenić wagę upływających, niepowtarzalnych chwil. Dlatego właśnie występ Kwadrofonik pierwszego dnia festiwalu był, nie wiem na ile intencjonalnym, ale doskonałym konceptem. (Piotr Szwed)

Kristen

Dziwna sprawa, ale słyszałam ich koncert nie tak dawno temu w Placu Zabaw i jakoś mnie nie porwał. Tzn. nie miałam żadnych zarzutów do wykonania, ani do materiału – oprócz tego, że tak bardzo wiedziałam, czego się spodziewać, że aż się nudziłam. Stąd występ Kristen, mimo że trudno przeliczyć ich wpływ na niezależną scenę gitarową w Polsce, nie należał do moich priorytetów na tegorocznym Offie. Jednak wchodząc jakiś czas po rozpoczęciu występu byłam co najmniej zdziwiona – słyszalny był syntezator, a między piosenkami pojawiały się bardziej transowe utwory. Nie jest to może odkrycie grać w ten sposób, ale pokazało, że ten działający od wielu lat zespół nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Jednocześnie ich ogranie, wrażliwość, a zarazem luz z jakim występują, sprawił, że długo przez pierwszy dzień nie było równie frapującego koncertu, choć wcale nie były na złym poziomie. (Andżelika Kaczorowska)

Lata lecą i ławeczki przy barze „Pod Strzechą” mają coraz większą siłę przyciągania, którą coraz trudniej przezwyciężyć. Na szczęście nie posłuchałem głosów mówiących „meh, widziałem Kristen dwa dni temu” i za namową redaktora Cirockiego wybrałem się pod Eksperymentalną. Była to typowa droga przez mękę, bardziej jednak od upału doskwierał Pablopavo zawodzący ze swoimi Ludzikami ze Sceny Głównej. Wszystkie te niedogodności odeszły w niepamięć wraz z rozpoczęciem koncertu szczecinian (którzy wielokrotnie pozdrawiali ze sceny ziomków z zachodniopomorskiego). Z jednego prostego powodu – to był najlepszy koncert Kristen jaki widziałem. Kierunek, w którym podąża zespół, osiągnął wyżyny pierwszego dnia Offa. Muzycy wydawali się być w najwyższej formie, rozciągając struktury utworów znanych z poprzednich trzech wydawnictw do granic możliwości. Dzięki temu, nawet te mniej lubiane przeze mnie kompozycje zyskiwały nową jakość, przez dodanie elementów noise’owej improwizacji. Lecz nie tylko gitarowy jazgot i improwizacja były na pierwszym planie, muzycy świetnie wydobyli też ze swoich kompozycji pierwiastek transowości. Atmosferze hipnozy tworzonej przez Kristen bliżej zdecydowanie do The Necks niż psychodelicznych jam-bandów czy post-rockowych snujów. Do sukcesu przyczyniło się też świetne nagłośnienie na Scenie Eksperymentalnej, z odpowiednią ilością przesteru i pogłosu. (Krzysztof Krześnicki)

Young Fathers

Przed przyjazdem do Katowic uświadomiłem sobie, że wiedzy na temat koncertowych umiejętności Young Fathers nie muszę czerpać z relacji zaprawionych w bojach bywalców festiwali. Dzięki fantastycznemu występowi zespołu w studiu rozgłośni KEXP posiadłem ją za pośrednictwem Youtube’a. Bogaty w te doświadczenia ruszyłem do namiotu Trójki z wielkim entuzjazmem. Faktycznie – nie zgasł on nie tylko przez kolejną godzinę od rozpoczęcia koncertu, ale aż do końca trwania pierwszego dnia festiwalu. Ekipa z Edynburga po raz kolejny potwierdziła, że esencją ich działalności jest aktywność sceniczna. I chociaż utwory tria (na żywo wspieranego przez perkusistę) to kawał dobrej muzyki, trzeba przyznać, że pełnię barw osiągają dopiero w połączeniu z nieposkromioną energią uwalnianą podczas kontaktu z publiką.

Żeby nie było tak kolorowo, przyznam, że spodziewałem się trochę bardziej ryzykownych zagrań ze strony grupy (chociażby zabaw syntezatorem). Śmieszyć mogły też wystudiowane pozy artystów w przerwach utworów i zbytnie popadanie w egzaltację sceniczną (choć od pamiętnego występu Autre Ne Veut w tym samym miejscu dzieliła ich szczęśliwie bezpieczna odległość). Nie zmienia to faktu, że nawet niesprzyjająca takiej ekspresji, zazwyczaj powściągliwa publika offowa zaczęła się gibać do rytmu już na wysokości trzeciego kawałka. W tym samym momencie dowodem włożonej pracy zespołu w występ mogła być też czerwona koszula Kayusa Bankole – gdyby ją wówczas wyżymać, napełniłaby potem kilka sporej pojemności wiader. Pokłady bogactwa, jakie Young Fathers są w stanie wykrzesać na żywo ze swoich płyt, objawiają się w plemiennej aurze, roztaczanej przez zespół, która przekuwana jest w iście popową chwytliwość, niezależnie od tego jaką akurat techniką posługują się wokaliści (od rapu przez wokalizy aż po chórki). Cała trójka imponowała nie tylko możliwościami wokalnymi (duże wrażenie zrobił na mnie zwłaszcza ‘G’ Hastings o równie czarnym głosie jak jego kompani, który w słynnym „Shame” szarżował, dodając sobie chrypki na modłę ragga zaśpiewów), ale i tanecznymi (zwłaszcza Bankole). Także poza tym, że warto było koncertu wysłuchać, ciekawie się go też oglądało. Mocny punkt festiwalu. (Rafał Krause)

Ought

Na koncert jednej z zeszłorocznych gitarowych rewelacji wybrałem się bardziej z ciekawości niż szczerej podjarki. Tym milsze było moje zaskoczenie, że występ zespołu grającego rocka indyjskiego może mnie jeszcze poruszyć, a cały buzz wokół nich jest jak najbardziej uzasadniony. Wokalista manierą mocno przypominał Davida Byrne’a, można też zaryzykować stwierdzenie, że duch Talking Heads unosił się nad tymi kompozycjami. Trzeba przyznać, że, jak na debiutantów, Ought dysponują naprawdę eklektycznym repertuarem, w którym odnaleźć coś dla siebie mogą fani różnych odmian muzyki gitarowej. Mnie najbardziej przypominali The Feelies i Life Without Buildings, z melodyjnymi acz lekko pokomplikowanymi utworami. Dobrą robotę znowu wykonali nagłośnieniowcy, duża dawka reverbu dodała muzyce Kanadyjczyków dużo przestrzeni i głębi. Może i mojego życia ten koncert nie zmienił, ale dobrze wiedzieć, że jeszcze coś da się wycisnąć z tego stale powielanego zestawu inspiracji.(Krzysztof Krześnicki)

Peaking Lights Acid Test

To był jeden z moich czarnych koni na tym festiwalu – wyobrażałam sobie, że Peaking Lights bez wokalistki to większe pole do eksperymentów z dubem i elementami współczesnej muzyki basowej, co było słychać na ich nowej płycie. Niestety, sam Aaron Coyes bez żony Indry Dunis skupiał się na przyjemnych, ale też niezbyt zapadającym w pamięć plumkaniu ładnymi, ale ogranymi jeszcze w latach zerowych brzmieniami. Idealne na gorący festiwalowy dzień, tyle że jako tło do rozmowy z dawno niewidzianymi znajomymi, z którymi trzeba wiele nadrobić. (Andżelika Kaczorowska)

Sunn O)))

W kontekście koncertu Sunn O))) wiele się pisze o intensywnym doświadczeniu, o doznawaniu niełatwej, a jednak bardzo satysfakcjonującej muzyki, o hipnotyzującym, druidzkim misterium. Ale czy naprawdę nie znalazł się nikt, kogo ten koncert nie zbił trochę z tropu? Nie chcę brzmieć cynicznie, ale było w tym występie coś zabawnego, „mhrocznego”. Może to kwestia warunków – za dużo słońca na Sunn O))) – ale zupełnie nie kupiłem wokalu, raczej nudnej monotonii w miejscu obezwładniającego monolitu i wcale nie tak głośnych gitar, jak to sobie wyobrażałem (byliście na Złotej Jesieni?). Twarz zamiast się gniewnie zmarszczyć, złożyła mi się w bezradny uśmiech. Wiadomo jednak, jak zaskakująco odmienne bywają „set and setting” odbiorców, więc nie ma co się wykłócać. Może następnym razem się przekonam. (Karol Paczkowski)

The Residents

Nie wiedziałem za bardzo, czego oczekiwać po tym koncercie i ta konsternacja nie uległa zmianie również po jego obejrzeniu (bo o samym słuchaniu w tym wypadku nie mogło być mowy). W pewną refleksję przed festiwalem wprawił mnie wywiad z tą legendą surrealistycznej muzyki, który przeprowadziła dla Onetu Katarzyna Gawęska. Padła tam bowiem sugestia, że pieczołowicie strzeżona anonimowość członków grupy, mogłaby pomóc uczynić ją nieśmiertelną. Taką możliwość zapewniłoby potajemne zastępowanie starzejących się muzyków młodszymi artystami z ich kolejnych pokoleń. Aż dziwne, że żaden zespół jeszcze nie zastosował tego patentu – ciągle się zastanawiałem (notabene: drugiego dnia na Offie zagrała orkiestra nieżyjącego od przeszło dwudziestu lat Sun Ra). Na początku koncertu opisywanych weteranów żałowałem, że sugerowany wyżej scenariusz nie miał jednak miejsca. Wszystko bowiem u Residents trąciło myszką – począwszy od kostiumów po czerstwe dialogi i ekspresję. Z drugiej strony nad tym wydarzeniem unosiła się jakaś tajemnicza magia, przez co czułem się, jakbym trafił do artystycznego skansenu. I tę atmosferę grupa momentami wzmacniała, choćby za pomocą onirycznej wizji programu kulinarnego. Było trochę żenująco, trochę intrygująco. Na pewno zjawisko godne odnotowania. (Rafał Krause)

Najwyraźniej wszyscy mają problem z występem Residentsów, mam i ja. Niby wszystko grało – balans na granicy realnej grozy i rozbrajającego kampu, dynamiczniejsze wykonanie starych kompozycji, zaangażowanie sceniczne, wykonanie przemyślane i konsekwentne. A jednak, jak pisze Rafał, trąciło myszką, to było trochę jak oglądanie starego skeczu, na którym śmiejemy się raczej z szacunku, a nie z powodu rzeczywistego rozbawienia. Koszmar w koszmarze. Zawsze miałem problem z The Residents, chłonięcie fantastycznie odjechanego konceptu zwykle zostało zabijane przez zwykłe poczucie znużenia. Dziwny, ale też i za mało dziwny, by go pamiętać przez lata, koncert na Offie tego nie zmieni i mimo naprawdę szczerych chęci chyba kończę próby wgryzania się w ten fenomen. (Karol Paczkowski)

Dean Blunt

Niespodziewanie dla mnie na najważniejszego headlinera festiwalu wyrósł w ciągu ostatnich miesięcy Dean Blunt. Co ciekawsze, udało mu się te oczekiwania unieść. Ale od początku – Blunt od lat konsekwentnie podąża wytyczoną przez siebie ścieżką. Trudno mi powiedzieć jak to jest możliwe, że dotychczas nie widziałem jeszcze Mr. Blunta w jego solowym wcieleniu (nie licząc szczególnego koncertu z Jamesem Ferraro w ramach projektu „Watch The Thrones II”). Nie chciałem też psuć sobie zabawy przez oglądanie fragmentów koncertów na Youtubie, więc nie wiedziałem, czego do końca się spodziewać.

Blunt okazał się mistrzem w kreowaniu atmosfery niepokoju i niedopowiedzenia nie tylko na nagraniach, ale i na żywo. Enigmatyczny songwriter zdołał przez lata dopracować swój sceniczny performance w każdym detalu. Wystawia słuchaczy na próbę przez zapętlanie jednego motywu i wielominutowe atakowanie stroboskopami. Po wyjściu z koncertu ma się wrażenie odurzenia – organizm stara się wrócić do równowagi po takiej dawce bodźców audiowizualnych. (Krzysztof Krześnicki)

Dodam jeszcze od siebie, że w stosunku do występu na Unsoundzie Blunt zmienił intro – wtedy przez bite dziesięć minut publiczność była raczona nagraniem deszczu. Teraz stroboskopowe światła towarzyszyły zapętlonemu samplowi „I say to you white man”.  A wszystko, co napisał Krzychu, to prawda. (Andżelika Kaczorowska)

Screenagers.pl (14 sierpnia 2015)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kuba
[14 sierpnia 2015]
1. Mam bardzo podobne odczucia w stosunku do Sunn O))). Nigdy nie był to dla mnie ważny zespół, koncertu słuchałem z ciekawości i szacunku (choć po 25min na szczęście wybrałem Sienkiewicza), ale wywołał we mnie rozbawienie i zażenowanie. Totalny przerost formy i teatrzyk, którego nie dam rady potraktować poważnie. Pogłoski o głośności i intensywności basu też mocno przesadzone.
2. Dean Blunt to dla mnie koncert festiwalu. Po "Black Metal" i tym gigu to spokojnie czołówka muzyków tej dekady. A sampel miał jeszcze słowa "... over and over again", co jeszcze dodaje smaku, biorąc pod uwagę że trwało to niemiłosiernie długo.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także