Najlepsze single roku 2014
Miejsca 30-11
20. Iceage – Against The Moon
O ile Iceage są kapelą, która w ostatnim czasie regularnie intrygowała zmodyfikowaną na skandynawską modłę punkową zadziornością, tak, paradoksalnie, naszym bezdyskusyjnym highlightem z zeszłorocznego „Plowing Into The Field Of Love” okazał się utwór najspokojniejszy. Myliłby się jednak ten, kto stwierdziłby: „A tam, to skipuję, na pewno straszne smęty”. Zaangażowanie, z jakim zainspirowany tym oto obrazem Pietera Bruegla Starszego Elias Bender Ronnenfelt daje w „Against The Moon” upust swojej rozpaczy, konfesyjną bezpośredniością w żadnym stopniu nie odstaje bowiem od wzruszających songów Nicka Cave’a, jak choćby nie tak jeszcze dawne „Mermaids” czy „Push The Sky Away”.
Z kompozycji promieniuje także małomiasteczkowa aura, pomagająca ujrzeć oczami wyobraźni rozlokowanego w jakiejś spelunie zapłakanego twardziela, mocującego się z lękami, marzeniami, brakiem miłości i zawiedzionymi nadziejami. Gorzkiej atmosfery dodaje również pianino, a wybijane na nim dźwięki E-A-E brzmią zupełnie tak, jakby przy każdym bezlitośnie powtarzalnym naciśnięciu klawisza miały oddawać kolejne retrospekcje głównego bohatera, wspominającego ważnych dla niego ludzi. Ludzi, których oczywiście już przy nim nie ma.
Gdyby jakiś genialny minister edukacji wpadł w przyszłości na pomysł urządzenia w szkołach lekcji z nabywania wrażliwości, powinny się one odbywać przy akompaniamencie właśnie takich utworów. Podejrzewam, że wtedy świat szybko stałby się dużo lepszym miejscem. (Wojciech Michalski)
19. Future Islands – Seasons (Waiting On You)
„Seasons” uosabia wszystkie moje lęki związane z tzw. nieogarnianiem nowej muzyki. To kawałek, który równie dobrze mógł powstać rok temu, w 2007 roku lub – po drobnej manipulacji przy brzmieniu – kokosić się na jakiejś płycie Bruce’a Springsteena z lat 80. Innymi słowy, to numer, który nie jest „tu i teraz” tak bardzo, jak to tylko możliwe. Typek o manierze dziada śpiewa truizmy o nieszczęśliwej miłości w rytm klawiszowego rocka. Wielkie mi rzeczy, „ludzie się zmieniają, dajmy im odejść”. O tym samym opowiadało „Her”, ale przynajmniej miało dystopijny system operacyjny mówiący głosem Scarlett Johansson! A jednak słucham tego singla na okrągło i przestać nie mogę. I nie wiem, czy jest on po prostu uniwersalnie dobry, czy to magia występu Samuela Herringa u Davida Lettermana, podczas którego czułam jego pełen bólu taniec świętego Wita każdym centymetrem kwadratowym własnego ciała. Tym sposobem ta pozornie pozbawiona historii piosenka stała się dla mnie jednym z najjaśniejszych momentów definiujących 2014 rok. (Marta Słomka)
18. Taylor Swift – Shake It Off
Pomysł na singiel był prosty – to kolejny kawałek z cyklu „Odwalcie się, hejterzy, mogę robić, co chcę”. Tego typu utwory pojawiają się w repertuarze każdego artysty, którego popularność przekracza wszelkie granice. Robili takie rzeczy wszyscy najwięksi idole Ameryki, jak Michael Jackson i Britney, zrobiła więc i Taylor. Niezależnie od tego, czy album „1989” potwierdził pozycję młodej Amerykanki jako „największej nadziei białych” w popie, jej pozycja w szołbizie jest kosmiczna. Nie ukrywajmy więc, że sukces komercyjny był łatwy do przewidzenia i jakiejkolwiek piosenki by Swift nie wypuściła na singlu, stałaby się ona globalnym hitem. Padło na dość zachowawczy utwór, który oprócz wspomnianej manifestacji dystansu do medialnej wrzawy, jest po prostu kolejnym pozytywnym tune’em w stylu „We Are Never Ever Getting Back Together”. Podobnie jak w tamtym break-up songu Taylor nie dramatyzuje, tylko tworzy podnoszącą na duchu melodię – prostą i sprytnie modyfikowaną, by ekstatyczność wzrastała. Jest coś w „Shake It Off”, co sprawia, że mimo że maksymalnie zajechałem tę piosenkę, jestem jej w stanie dalej słuchać z radością, czego nie mogę powiedzieć o takim „Happy” czy „Get Lucky” (sorry, Pharrell, to nic osobistego). Na miano najlepszego ultrakomercyjnego popu 2014 na pewno więc „Shake It Off” zasługuje. (Michał Weicher)
17. Kitty – Marijuana
Wiele plotek przewinęło się podczas dyskusji o internetowym sukcesie Kitty Pryde, ale sama zainteresowana z rozbrajającą szczerością stwierdza w wywiadach – na przekór analizom socjologicznym – że jej najsłynniejsze „Okay Cupid” to efekt frustracji po zerwaniu z chłopakiem, utwór napisany w 30 minut i nagrany na laptopie w domu. Zatem nie powinniśmy wiązać jej popularności i fenomenu ze starannie przygotowaną strategią marketingową. Młodziutka raperka, fanka Nicki Minaj i Danny’ego Browna, w utworze „Marijuana” delikatnie zrywa z konwencją znaną z poprzednich kawałków, która sytuowała ją gdzieś na pograniczu estetyki memów i alternatywnego hip-hopu. Wszystko za sprawą brooklyńskiego zespołu producentów Chrome Sparks. Bit „Marijuany” to prawdziwy majstersztyk. Ambientalne funkowe disco najeżone subtelnymi smaczkami – dyskretną gitarą w refrenie, arpeggiami, wytłumionymi wokalnymi samplami czy nieinwazyjnie brzęczącymi syntezatorami – wynosi twórczość Kitty na wyżyny wysmakowanego popu. Wszystko jest podszyte leniwym basem i dźwiękami Rolanda TR-808. Sam sposób frazowania raperki w tym utworze przypomina refren „My Love” Justina Timberlake’a, ale artystka stawia na pogłos, co sprawia, że jej wokal nabiera eteryczności. Kitty rapuje o swojej karierze, wyczekując upragnionego kontraktu. Dzięki takim utworom powinien nadejść szybko. (Rafał Krause)
16. Rycerzyki – Hounds
Chciałabym, żeby „Hounds” stało się przebojem studenckich imprez. Serio. Właśnie na takie piosenki się czeka. „Hounds” to błyskotliwe, wyważone połączenie synth popu z afrobeatem i funkującą gitarą, które zapamiętuje się błyskawicznie i na długo. To naprawdę godne podziwu, że Rycerzykom udało się tak zgrabnie połączyć ciężar niby-melotronowych fragmentów z lekkością innych partii instrumentalnych i jedwabistym wokalem. Przez „Hounds” się przepływa, choć równie dobrze można się w ten utwór wgryźć, wsłuchiwać się w każdy element aranżacji z osobna. Tym samym Rycerzyki wyrastają na naprawdę ciekawą i – trochę wbrew nazwie – dojrzałą grupę, trudną do zaszufladkowania, ale jednocześnie świadomą hitowego potencjału swoich kawałków. Szczerze im kibicuję. (Ania Szudek)
15. Séculos Apaixonados – Refletir É Inútil
O ile zeszłoroczną Dorgasomanią udało nam się zarazić jakąś tam część środowiska, o tyle nowy projekt Gabriela Guerry (zainicjowany niedługo po zakończeniu krótkiej, acz treściwej kariery poprzedniego zespołu) w Polsce zdaje się już zajawką wyłącznie garstki redaktorów Screenagers. Smutne to, acz wcale nie takie niepojęte. Szczególnie, gdy wziąć pod uwagę coraz jawniejszy odwrót od piosenkowości postępujący wśród statystycznych słuchaczy niezalu (pod nieoficjalnym patronatem grupy Swans). Dorgas, choć flirtowali z piosenką, robili to w sposób dekonstrukcyjny i nierzadko – jak sami przyznawali – kpiący. Podejście Séculos Apaixonados do tej materii jest już jakby bardziej standardowe, stąd może mniejsza skala recepcyjnej fascynacji. Czy można jednak mówić o jakichkolwiek standardach w przypadku tak wyjątkowych artystów? Choć nieco poskromiony i wtłoczony w mniej elastyczną formę, to w gruncie rzeczy ciągle ten sam, stary dobry Dorgas, z dewiacyjnie podduszonym wokalem i paradoksalnie wykwintnym dysonansem w tle. Pierwszy krok na drodze do sell outu (gdyby kiedykolwiek zdążyło do niego dojść) twórców naszej zeszłorocznej wicepłyty brzmiałby zapewne właśnie tak jak wydany w listopadzie album „Roupa Linda, Figura Fantasmagórica”. Wewnętrzny spór o kobietę przyspieszył jednak historię, by Guerra już w 2014 mógł stanąć na jednoznacznej pozycji lidera i bez skrępowania odstawiać na pierwszym planie swoją estradową krzyżówkę Cedrica Bixlera-Zavali i tego kolesia z Future Islands. Główną aspiracją Gabriela od początku było wszak zostanie memem. (Jędrzej Szymanowski)
14. J. Cole – Wet Dreamz
Podobno „Wet Dreamz” Cole nagrał już w 2010 roku, gdy gromadził materiał na „The Sideline Story”. Zastanawiające, że czekał aż cztery lata z wydaniem tego kawałka, bo jest to singiel doskonały – już po pierwszym odsłuchu wbija się w pamięć, szczególnie za sprawą idealnego do podśpiewywania refrenu: „and I ain’t never did this before, no”. Słuchacz zachęcony ciepłym bitem i chwytliwą melodią zaczyna wsłuchiwać się w tekst. Ja to zrobiłam, wracając z pracy tramwajem i nie mogłam opanować nagłych napadów śmiechu, ku przerażeniu współpasażerów, którzy nie wiedzieli, co się ze mną dzieje. Gdyby polskie kabarety choć w 1/4 miały poczucie humoru J. Cole’a, może nie byłoby trzeba za każdym razem z odrazą i zażenowaniem przełączać kanału, gdy przez przypadek trafi się na jakiś skecz w telewizji. Bo chyba nigdy nikt nie napisał podobnie prawdziwej i jednocześnie zabawnej opowieści o pierwszym razie i innych licealnych fantazjach, towarzyszących temu wyczekiwanemu przez wszystkich nastolatków wydarzeniu. Wszyscy wracający z sentymentem do coming-of-age films, młodziutkiej Molly Ringwald i uroczego Andrew McCarthy’ego, zakochają się w tym kawałku, gwarantuję. (Katarzyna Walas)
13. Ariel Pink – Black Ballerina
Totalnie nie rozumiem Ariela Pinka. Nie wiem, czy on się z nas wszystkich trochę nabija, łącząc kiczowatą teatralność wczesnego Genesis i wygląd niejakiego Sosa Sosowskiego z creepy tekstami zogniskowanymi – akurat w przypadku „pom pom” – na wszystkim, czego nie wiemy o seksie i o co nie chcielibyśmy nawet pytać. Może faktycznie Rosenberg jest mocno ekscentrycznym geniuszem, który w zdumiewający sposób łączy ten cały muzyczny śmietnik w spójną całość i w jego mniemaniu wcale nie jest ona dziwaczna. Czasem jednak mam wrażenie, że gość jest po prostu bardzo zdolnym trollem, ale i tak z każdym kolejnym odsłuchem wszystkie wątpliwości znikają i tracą na znaczeniu. Nie chcę padać ofiarą wysublimowanego żartu, ale te pokraczne kompozycje są na tyle wyjątkowe, że katowałem je kompromitująco często i mogę tylko machnąć ręką, myśląc: „...a niech gadają”. (Mateusz Błaszczyk)
12. Todd Terje feat. Bryan Ferry – Johnny And Mary
„Johnny And Mary”, cover słynnej piosenki Roberta Palmera, to nowy klasyk new romantic: w sam raz dla osób, które wzruszają się przy The Blue Nile, a „Blue Velvet” i „Twin Peaks” Lyncha oglądają nie tyle dla zawiłości fabularnych, co dla klimatycznych scen z muzyką Angelo Badalamentiego i wokalem Julee Cruise. Już od pierwszych taktów „Johnny And Mary” staje się jasne, że mamy do czynienia z najbardziej romantycznym kawałkiem 2014 roku w ściśle popkulturowym tego słowa znaczeniu. Delikatnej, choć żwawej linii basu towarzyszy powolne pstrykanie palcami, które wyznacza tempo zgodne z rytmem serca, a to wszystko na tle subtelnego, syntezatorowego ambientu. Najpierw jest szykownie, a gdy w okolicach połowy utwór nabiera tempa, gdy pojawiają się omnichord, klawisze i krótkie westchnienia kobiecych wokali, robi się wręcz rozczulająco. I do tej wersji „Johnny And Mary” musi powstać teledysk, nawet gdyby miał trwać tyle, co film pełnometrażowy – nie mam nic przeciwko. (Ania Szudek)
11. TOPS – Change Of Heart
Jeśli żadnego nie przeoczyłem, wszystkie dotychczasowe teledyski TOPS, kanadyjskiego zespołu z sąsiedztwa, utrzymane są w estetyce kolażu amatorskich nagrań VHS. Można by uznać, że to wybór artystyczny równie świeży i bezpretensjonalny, co moda vintage albo lumpeksy dla hipsterów, w których przepocony słomkowy kapelusz kosztuje więcej niż nowy kaszkiet w sklepie sieciowym. Więc, żeby zarysować mój stosunek do TOPS, muszę przyznać, że ten przepocony, słomkowy kapelusz, który latem przywiozłem z Budapesztu, znaczyłby dla mnie mniej, gdyby jego poprzednim właścicielem nie był jakiś rolnik spod Miszkolca czy Debreczynu. Oczywiście TOPS nie są z pokolenia VHS-ów, a ja nigdy nie nosiłem wąsów, nie chodzi jednak o autentyzm, ale o to, jak autentyczne coś się wydaje. Nie przypadkiem więc tytuł pierwszego singla Kanadyjczyków, „Rings Of Saturn”, odsyła do kultowej powieści W. G. Sebalda, autora, który o ulotnej naturze pamięci pisał chyba najwspanialej. Kiedy się czyta tę dygresyjną prozę Sebalda – notatnik z wędrówki po wybrzeżu niszczejącej wschodniej Anglii – trudno ocenić, kiedy autor trzyma się faktów, a kiedy zmyśla. Być może nie zmyśla wcale, ale w mistrzowski sposób fabrykuje aurę zmyślenia, bo czy pamięć nie powinna być zawodna? I być może TOPS nie nakręcili swoich teledysków, przy użyciu starej analogowej kamery, a jedynie skorzystali z odpowiedniego filtra podczas obróbki, ale efekt, zwłaszcza w przypadku „Change Of Heart”, nie wydaje się stylistycznym ćwiczeniem, jakich indie rock ostatnio dostarczył wiele, lecz zapisem prawdziwego życia, które znalazłszy się zbyt blisko stylizowanej muzyki, zostało zniszczone przez jej siły pływowe. (Paweł Sajewicz)
Komentarze
[6 lutego 2015]
[15 stycznia 2015]
wow, szukałem tego w wykonie live, a Tobie chodzi o to, co zostało zarejestrowane w wersji studyjnej. fakt, coś jakby się tam omsknęło. co za piękni niechluje.
P.S. na idealnej playliście zaraz po ostatnim akordzie "Refletir" powinno polecieć "One Day" Crab Invasion.
[15 stycznia 2015]
i przedziwnym wyłożeniem się (?) perkusisty na 3:41