OFF Festival 2014

OFF Festival 2014: niedziela, 3 sierpnia

Die Flöte

Laureaci słynnego już konkursu dla debiutantów, pomimo żenujących warunków kontraktujących ich występ na OFFie i minimalnego wsparcia organizatorów, starali się dać publiczności jak najwięcej przysłowiowego fanu, o co nie było im ciężko, zważywszy na dominację skali durowej w ich muzyce. Ale nie trudno było dostrzec też nutę lekkiej ironii, której duch unosił się nad występem grupy. Objawiała się ona w komentarzach Mateusza Tondery tj. (luźno parafrazuję) „na potrzeby festiwalowej rozpiski zmieniliśmy nazwę na TBA (To be announced – przyp. red.)” albo „fajnie by było jakby te kilkadziesiąt osób, które się tam przechadza, podeszło tutaj pod scenę”. No tak, godzina 15.00 na festiwalach rządzi się swoimi prawami, ale trzeba przyznać, że nie było tak źle z frekwnecją – może i na tle głównej sceny nie prezentowała się ona zbyt okazale, jednak na pewno wystarczyłaby do wypełniania klubu. Co do samego grania, warto pochwalić luzacką postawę członków zespołu, która sprzyjała zwłaszcza wykonywaniu takich utworów jak „Body Song” - wyraźne inspiracje Pavement zostały przywołane także i na żywo, trącąc kalifornijską indie-aurą radosnego nieskrępowania. Delikatna niedbałość w śpiewaniu fraz dodawała w tym wypadku występowi uroku, choć pozostawiała lekki niedosyt w bardziej melodyjnych fragmentach. Szkoda tylko, że nie było mi dane usłyszeć ulubionego „Civil War”, które miało być wisienką na torcie, a zostało pożarte przez bezwględny i restrykcyjny czas dany przez organizatorów. Niemniej jednak, Die Flöte było radosnym rozpoczęciem trzeciego dnia festiwalu. (Rafał Krause)

Mój znajomy, z którym stałem pod sceną, rzucił „No i koncert festiwalu, totalnie to kupuję”. Kumam, ale ja tam wolałbym, żeby mojego popu nie pisał Xenakis. Fajne to kminienie, akordziki, zmiany tempa i takie różne, ale w temacie tak zwanego (yghhhhh) sophisti-popu przyświeca mi zdanie wypowiedziane przez Jima O’Rourke’a, które leciało mniej więcej tak: „Lubię pisać skomplikowane utwory tak, żeby brzmiały jak najprościej”. Jak na moje widzimisię, ten slot powinny zająć Totemy/Unrobe. (Miłosz Cirocki)

Hatti Vatti

Ostatniego dnia festiwalu reprezentanci Trójmiasta zostali rozstawieni w line-up’ie praktycznie na przestrzeni dwóch-trzech godzin, co mogło wprowadzić w konfuzję wszelkich lokalnych patriotów z tego regionu, zwłaszcza, że występ Piotra Kalińskiego pokrył się z ciekawym projektem Ebola Ape + Boolz (jak się okazało, raper mający wystąpić z naszym „gorylem”, nie pojawił się na festiwalu, gdyż nie wypuszczono go z ojczystego kraju, tj. RPA). Wybrałem namiot ze Sceną Eksperymentalną, bynajmniej nie tylko z pobudek patriotycznych, ale przede wszystkim z powodu ciekawości tego, jak wypada Hatti Vatti z utworami „Worship Nothing” na żywo. To właśnie w estetyce nowego albumu utrzymany był występ gdańszczanina, co uczyniło gig przystępnym szerszemu audytorium. Na scenie towarzyszyła mu wokalistka Lady Katee, wzbogacająca brzmienie każdego bitu swoim ciepłym, soulowym głosem. Firmowa oniryczność projektu nabrała na żywo nieco więcej dynamizmu, zwracając się częściej rytmicznie ku utworom 2-step’owym czy nawet juke’owym. Przeszywające partie syntezatorowych klawiszy dobrze kontrastowały z ciepłem laptopowych faktur. No to czekamy na tę współpracę z Noonem. (Rafał Krause)

Evan Ziporyn

Gdy na Scenie Leśnej Andrew W.K traktował publiczność kiczowatymi, ale niesłychanie przebojowymi nieco kabaretowymi kawałkami, Evan Ziporyn zaprosił zgromadzonych pod namiotem Sceny Eksperymentalnej na muzyczną kontemplację. Nie było chyba na tym festiwalu tak radykalnego przeciwieństwa – głośne – ciche, poważne – kpiarskie, osobiste – ironiczne. Ziporyn zagrał na klarnecie koncert będący misterną, minimalistyczną konstrukcją stworzoną z delikatnych jazzowych akcentów i podkładów nawiązujących do muzyki etnicznej. Imponujące, jak różnorodne dźwięki uzyskiwał, posługując się instrumentem z niesłychaną delikatnością. To był chyba najcichszy koncert na OFF Festivalu i być może najbardziej off, cokolwiek to znaczy. (Piotr Szwed)

Król

Błażej Król od kilku lat nie jest już „młodym, zdolnym”, nadzieją, kimś, kto się zapowiada. Po albumach Kawałka Kulki i UL/KR przyszedł czas na jego autorską propozycję, która na żywo wywołała mieszane, ale generalnie raczej pozytywne uczucia. Współtwórca sukcesu sceny gorzowskiej sprzed kilku lat to świetny wokalista, który potrafi wyrażać złożone emocje i, co wcale nie jest standardem, śpiewa z bardzo dobrą dykcją, pozwalającą słuchaczowi zaangażować się w teksty piosenek. Jakby zawstydzony dziękował publiczności zanim ta zdążyła nagrodzić go brawami, sprawiał wrażenie stremowanego, ale stworzył atmosferę przykuwającą uwagę, jego piosenki mają w sobie coś nienachalnie osobistego, są jak rozmowa prowadzona ściszonym głosem na tematy, których nie porusza się codziennie. Dlaczego więc ten koncert był tylko poprawny? Solowy materiał Króla zdaje się mieć dwie wady – nierówność kompozycyjną i momentami przesadną tekstową egzaltację – za dużo słów gigantów w rodzaju „tajemnicy” czy też refrenów dążących do sentencjonalności. Ale to może takie moje filologiczne marudzenie? (Piotr Szwed)

Artur Rojek

Recepcja koncertów ojca dyrektora polega na ciągłym konfrontowaniu pełnego tekściarskiego negliżu z sidemańską perfekcją wykonania. Krótko mówiąc: totalny pretensjonalizm. Osobiście nad manierą Rojka przeszedłem do porządku dziennego dawno temu. Co więcej, autentycznie lubię utwór „Beksa”. W rozedgranej narracji zwrotek kryje się jedna z najbardziej chwytliwych i wyrazistych piosenek po polsku ostatnich lat. Frapuje mnie też przypadek „Syren” – zupełnie konwencjonalnej piosenki bez refrenu, która stała się największym radiowym hitem Rojka od czasów… być może „Miłości w czasach popkultury”. Z nie do końca zrozumiałych dla mnie powodów. Podczas festiwalowego występu te dwa momenty zostały podkreślone – „Beksa” sympatycznym wprowadzeniem chórku dziecięcego; „Syreny” – efektownym wystrzałem kilku kilogramów srebrnego confetti. Na moment zrobiło się odświętnie, karnawałowo wręcz, choć tak naprawdę Artur Rojek solo to typowo introwertyczna historia: neurotyczne pozy, zamknięte oczy i stuprocentowe skupienie. Podejrzewam zresztą, że podczas niedzielnego koncertu na wszystko to nakładała się podwójna porcja tremy, ale niepotrzebnie: serdeczność tego tłumu wobec artysty musiała robić wrażenie. (Kuba Ambrożewski)

Nisennenmondai

Zastanawiające są te wszystkie historie o Battles będących zawstydzonymi geniuszem swojego niegdysiejszego supportu. Stainer i spółka to w końcu techniczne wariaty, ludzie dbający o matematyczność swojego kalejdoskopowego popu nawet bardziej niż o jego sens. Nissenenmondai robią z kolei niewiele; powtarzają jeden krótki motyw przez kilka minut; bas gra częściej jedną nutę niźli dwie; oczekiwany gitarowy wybuch nie następuje. Przecież to zaprzeczenie Battles. Na papierze czy ekranie wygląda to podejrzanie prosto, ale w istocie jest mocno szokujące. Wychodząc z namiotu sceny eksperymentalnej zarzekałem się, że nigdy w życiu nie słyszałem niczego podobnego i zdanie swoje podtrzymuję. Po pierwsze, trans. Moje ulubione piosenki to takie, które z każdą zwrotką i refrenem są coraz lepsze. To samo tyczy się długich form; cudownym uczuciem jest napięcie, które sugeruje, że utwór gdzieś prowadzi. Nawet, gdy koniec końców wiedzie donikąd, to nie jest aż tak ważne; wartościowe było jedynie owe napięcie. Trzy Japonki opanowały tę sztukę do perfekcji. Kreślenie kompozycji rozwijających się niespiesznie, ale wciąż „zmierzających”, budzi skojarzenia z - jak najbardziej - Swans. Ale od ekipy Giry różni je powściągliwość i narzucanie sobie ekstremalnych ograniczeń (czy też wyznaczników). Werbel, który pojawił się (i to nie na długo) jedynie w połowie koncertu. Jedno (!) przełamanie rytmu w całych trzech kwadransach występu. Absolutny brak melodii, czyniący muzykę monochromatyczną. A już zupełnie hardkorowa, przynajmniej jak na moje gusta, była zauważalna cichość koncertu. W chyba najbardziej hałaśliwych czasach dla muzyki tanecznej (to nie jest negatywny czynnik - wystarczy przypomnieć występ Jahiliyya Fields) to odważne posunięcie. Za intensywność odpowiadało tempo i świszczący hi-hat, natomiast gitara ledwo przebijała się przez sekcję rytmiczną, dając w rezultacie iluzję koncertu operującego graniem na detalach dźwięku, podczas gdy liczyło się continuum, następujące po sobie wydarzenia. Oczekiwanie na nie, wyłapywanie zmian i oczywiście tupanie nóżką - i mamy to, dla mnie najlepszy koncert festiwalu. Poza tym. Skills. Jeśli wydaje wam się, że granie tego samego prostego rytmu - nawet szybkiego - przez kilka minut jest proste, to zalecam zweryfikowanie wtórne. Dodajmy do tego trzymanie się w identycznym tempie razem z basem i otrzymujemy konkretną ścieżkę zdrowia. Nie imponują wam aspekty fizyczne? To rozkmińcie jak dotrzeć do ultraminimalistycznego brzmienia z rockowym instrumentarium nie brzmiąc ani jak krautrock, ani jak post-punk. Wow. Japonia żyje w paranoi dokładności; nawet dźwiękowy bunt przeciw niej, czyli japanoise, burząc porządki różnego rodzaju wciąż jest podporządkowany idei bycia najbardziej głośnym, najbardziej pojebanym i tak dalej. Występ Nissenenmondai był takoż bezbłędny. Aż strach. To jednocześnie piękne i straszne uczucie, gdy zastanawiasz się, czy muzyce uda się kiedykolwiek być jeszcze bardziej ekstremalną. (Miłosz Cirocki)

Slowdive

Nie śmiałbym narzekać na ani jedną sekundę tego koncertu, ale dla mnie katowicki występ Slowdive rozpoczął się na dobre w momencie, w którym Neil Halstead uruchomił delay przed odpaleniem riffu do „Souvlaki Space Station”. Majestatyczna parada czterech przebojów aż po „Alison” była najbardziej namacalnym i żywym spotkaniem z dziedzictwem shoegaze’u, z jakim miałem okazję obcować. Bohaterem wieczoru był oczywiście Halstead – kieszonkowy Kevin Shields, który odlatywał coraz dalej z każdym kolejnym numerem, co znalazło puentę w szalonym finale „Golden Hair”. Zabrakło tylko dwóch rzeczy: „Dagger” i bardziej żywiołowych reakcji publiki. Ejże, termin shoegaze odnosi się do muzyków na scenie, nie do ich widowni. To był przecież całkiem taneczny koncert! (Kuba Ambrożewski)

Przeczuwając co nastąpi wyszedłem po jakichś trzydziestu minutach świetnych Nisennenmondai, by koczowaniem pod sceną nadać wydarzeniu większej rangi i oddać swoim ulubieńcom prywatny hołd. Całe szczęście, że jeden z najważniejszych dla mnie, jak i pewnie dla większości czytelników Screenagers zespołów poradził sobie… (ależ by bolało, jakby zawalili, co?) znakomicie. Były więc – eureka! - momenty dziesiątkowe, jak choćby niesamowicie jazgotliwa kulminacja rozkosznego noise’u na zakończenie „When The Sun Hits” czy też właściwie całe „40 Days”, które na żywo, ze zgrzytliwą gitarą ozdabiającą znaną z wersji studyjnej melancholijną melodykę, nabrało zupełnie nowego życia. Były też okazjonalne przestoje, w trakcie których myślałem sobie: „no, dowalcie czymś teraz, dalej!”, jednak nie dowalali. Ale co z tego, skoro przepięknie zagrali prawie wszystko, na czym mi zależało: od „Souvlaki Space Station” i „Machine Gun”, przez „Alison” po „Crazy For You”. Rozpatrywanie ich w kategorii lepiej/gorzej od kogoś zupełnie mija się z celem, stanowiąc raczej diagnozę tożsamościowego zagubienia w i tak już postawionym na głowie świecie realiów Web 2.0. Kojąco, melancholijnie, katarktycznie. Dokładnie tak, jak miało być. (Wojciech Michalski)

Artur Rojek zaraz po tym jak zakończył swój występ, zachęcał publiczność do wybrania się na główną scenę, gdzie miał wystąpić najważniejszy dla niego zespół. Rekomendacja od samego Dyrektora to już wystarczający powód, żeby traktować koncert Slowdive mega poważnie. Poza tym bądźmy szczerzy – wielu z nas ma wspaniałe wspomnienia związane z tym właśnie zespołem, którego rozmarzone, pełne pogłosu gitarowe piosenki w pewnym momencie dorastania najlepiej wyrażają buzujące emocje. Zespół nie grał ładnych parę lat. Nie był to może występ tego samego kalibru co masakrujące zmysły show My Bloody Valentine sprzed roku, jednak momentami miałem wrażenie, że rozgrywają się tu podobnie dziesiątkowe sprawy. Przede wszystkim okazuje się, że Slowdive potrafią też zagrać naprawdę głośno, a rozwibrowane gitary przy dużej ilości decybeli idealnie się nawzajem uzupełniają, wypełniają całą przestrzeń. Dzięki temu sound jest bardzo szeroki, tak jak lubią wszyscy miłośnicy gitarowych chmur. Dzięki tak dobrej koncertowej formie brytyjskiej grupy utwory takie jak „Machine Gun” czy „40 Days” zabrzmiały dużo lepiej niż na płycie. Dużo surowsze niż w wersji studyjnej było zaś „Crazy For You” z sennego i hipnotycznego albumu „Pygmalion”. Pojawiły się też przyjęte żywiołowo przez publiczność hity „Catch The Breeze”, „Alison”, ożywcze jak zawsze „When The Sun Hits” i mój osobisty ulubieniec czyli „Souvlaki Space Station”, gdzie piętrowo układające się gitary stanowią esencję shoegaze'u. (Michał Weicher)

To było to. Koncert zespołu z Reading był wprost oszałamiającą mieszanką zachwytu, radości i wzruszenia. To ostatnie wolę zachować dla siebie, skupię się więc na dwóch pierwszych aspektach. Przy dźwiękach otwierającego „Slowdive” wszystkie obawy związane z ich powrotem na scenę zostały rozwiane w sekundę. Nie pamiętam kiedy ostatni raz słyszałem równie dobrze nagłośniony koncert na scenie głównej. Kiedy wreszcie niepokój minął, można było się w spokoju skupić na doznawaniu. Muzyka Slowdive ma to do siebie, że przy dużym ładunku melancholii, który wypełnia te utwory, uwalnia się także w momentach kulminacyjnych niesamowicie ekstatyczną radość. Nie ma więc znaczenia w jakim nastroju podchodzi się do tej muzyki, bowiem zawsze pasuje ona idealnie (przynajmniej dla mnie). Emocje narastały z każdym kolejnym utworem i już na wysokości trzeciego w kolejności „Catch The Breeze” wiedziałem, że oto jestem na koncercie życia (w artykule przed OFFem wspominałem o moim nabożnym stosunku do tej grupy). Potem było już tylko lepiej, bowiem lepszej tracklisty nie można sobie wymarzyć. Podczas gdy zwrotki wzruszały i kołysały, to refreny i końcowe ściany dźwięku po prostu przeszywały na wylot i z powrotem („When The Sun Hits”, „Golden Hair”). Dość powiedzieć, że dochodzenie do stanu względnej równowagi zajęło mi prawie całe Fuck Buttons. Dostałem to, czego chciałem, mimo niebotycznych oczekiwań i w sumie nie do końca jeszcze wiem czy będę w dalszym ciągu w ogóle słuchał tego zespołu. Miało być bez egzaltacji, ale wyszło jak zwykle. Cóż, skoro już wszedłem w ten temat, to może wystarczy powiedzieć na koniec, że czuję się chociaż trochę spełnionym człowiekiem. (Krzysztof Krześnicki)

Mam taki problem z koncertami ulubieńców grających piosenki, że podczas tego konkretnego dnia, tego konkretnego slotu wcale nie muszę być w humorze na słuchanie tracków, które cudownie kojarzą mi się chociażby z jazdą rowerem nad morze. Ale ja miałem nawet znośny nastrój, a Slowdive zagrali bardzo dobrze. Problem? Ledwo startuje „Slowdive", obok mnie jakiś szalony rzutki kuc rozmiaru dwóch metrów (czyli ze dwa razy więcej ode mnie) rozpycha się łokciami nie zważając na innych (to muzyka o oddaniu dla drugiej osoby a nie o autoekstazie, buraku, nie kumasz nic). Uciekłem trochę w prawo, a tam kolejny koszmar. Z powodów, które mogły mieć różne składy chemiczne, jakiś młodzian wyśpiewywał ohydnym falsetem „Machine Gun". Zwiałem bardziej do tyłu. Pogo na „When The Sun Hits". Jako człowiek, który urodził się w sobotnią noc, pragnę zapytać - wy kurwy, gdzieście były na Kaseciarzu i za jakie grzechy wrażliwi szugejzowcy mają cierpieć wasze istnienie? Ale sami wrażliwi szugejzowcy wyciągają komórki i robią po piętnaście zdjęć na insta, wybierając filtry jeszcze podczas najładniejszego tego wieczoru popisu uroczej Rachel Goswell, czyli barrettowskiego „Golden Hair". Smartfony zamiast słuchania muzyki. To nie to, że to był zły koncert - został zagrany z sercem i werwą, bez zarzutów co do techniki czy nagłośnienia. Ja po prostu nienawidzę ludzi. (Miłosz Cirocki)

Gary Wilson And The Blind Dates

Szkoda, że koncert Gary’ego Wilsona i The Blind Dates kolidował ze Slowdive, był to bowiem jeden z najzabawniejszych i najbardziej oryginalnych występów tegorocznego OFFa. Błazenada? Owszem. Chała? Też. Ale chała tak przejaskrawiona, że grymas szybko przemienił się w szczery uśmiech. W synth funku Gary’ego Wilsona jest miejsce i na wynaturzony soft rock, i na psychodelię, w której słyszy się zapowiedź „Before Today”, choć tak naprawdę nie o muzykę w tym wszystkim chodzi, lecz o zwierzenia klauna, które stanowią sedno płyt Gary’ego Wilsona. Słynny outsider uczynił zadość tej konwencji, nosząc na scenie maskę, rozmawiając z głową manekina, owijając swojego bębniarza (ubranego w mundur orkiestry) czarną taśmą, a na koniec zrzucając go ze sceny, z czego chłopak szczęśliwie – i migiem – się wykaraskał. W tytule swojej drugiej płyty Wilson pytał retorycznie, czy sądzę, że naprawdę go znam – po tym koncercie wiem już, że nie. I wiem, że wcale nie chcę. A jednak podobało mi się w tym gabinecie osobliwości. (Ania Szudek)

Sporym plusem tegorocznego OFFa był fakt, że mimo iż zestaw tegorocznych headlinerów średnio wpasowywał się w mój gust to program był tak skonstruowany by w czasie ich występów na drugiej scenie odbywał się koncert, który mocno odstawał od dość przewidywalnego kanonu indie rocka i nowości z Pitchforka. Tak to się miało w przypadku par TJ&MC i Le1f, Neutral Milk Hotel i John Wizards. Stąd po dziesięciu minutach Slowdive stwierdziłam, że jeśli w grę nie wchodzą wielkie emocje, takie jak w moim przypadku rok temu związane z My Bloody Valentine, to nie będę w stanie „przeżyć” tego koncertu jak inni i zamiast potem marudzić lepiej udać się do namiotu Trójki. Była to najlepsza możliwa decyzja, bo Gary Wilson dostarczył mi tylu wrażeń, że stał się moim osobistym bohaterem tego festiwalu. W sumie można się tego było spodziewać, bo w końcu to on był głównym odniesieniem dla Becka, jakiego chcę pamiętać (słynny cytat z „Where It’s All”: „Passin' the dutchie from coast to coast/like my man Gary Wilson rocks the most.”, powoływał się na tego muzyka w licznych wypowiedziach i właściwie cały genialny album „Midnite Vultures” wiele zawdzięcza autorowi „You Think…”) i Ariela Pinka (współprojektował nawet okładkę „Lisa Wants To Talk To You”). Ale gdy Hansen kojarzy mi się obecnie z mizernym wykonaniem jego “Song Readera” przez Warszawską Orkiestrę Rozrywkową, tak Gary Wilson pozostał wierny outsiderskiemu sznytowi. Na scenie zaserwował prawdziwe widowisko - jego cały zespół był wystrojony w… taśmę izolacyjną i prostokątne, futurystyczne okulary, a sam lider śpiewał swoje utwory do głowy manekina. W tym freak show była metoda, bo wykonanie klasycznych piosenek z „You Think You Really Know Me”, jak i tych z płyt po spektakularnym odkryciu na nowo jego twórczości na początku 00s hipnotyzowało charyzmą i technicznym kunsztem. Kompozycje na żywo wydawały się o wiele bardziej rozbudowane niż wersje albumowe, The Blind Dates pozwalali sobie jamować. Pamiętnym momentem było, gdy ktoś z roztańczonej publiczności spontanicznie wykrzyknął „ten koleś to wariat, ale jaki zaje***!”. Nie pozostaje nic innego jak się zgodzić... (Andżelika Kaczorowska)

Fuck Buttons

No, i w końcu dotarliśmy do mojego koncertu festiwalu. Coś niesamowitego. Od razu zaznaczam, że miałem przyjemność zobaczyć Fuck Buttons po raz pierwszy, a zachęcony rekomendacjami z godnych zaufania źródeł ulokowałem się blisko sceny z kołaczącą się po głowie myślą: „Nie no, tak po pół godzinie idę na Brancę”. A takiego wała! O ile zagrane na rozgrzewkę „Brainfreeze”, z dominantą w postaci stukoczących, trybalnych bębnów, okazało się być jeszcze tylko bardzo dobre, o tyle późniejsze dłubanie w warstwach i masakrowanie nas dzikim rytmem, sprzężeniami, warkotliwymi melodiami i kapitalnymi wizualizacjami („The Red Wing”, no ludzie!) to absolutny audiowizualny majstersztyk. Od czasu gdyńskiego występu The Chemical Brothers w 2008 roku, będącego dla mnie swoistym muzycznym punktem granicznym, jeśli chodzi o koncertowe oczekiwania (o czym skrobnę nieco więcej w najbliższej, drugiej części cyklu Sunset Mission), żaden inny zespół, bardzo upraszczając – elektroniczny, aż tak mnie nie zmiażdżył. Po prostu brak słów. Gdyby robić listę stu zespołów, na których koncerty powinieneś wybrać się przed śmiercią, Fuck Buttons już teraz powinni figurować gdzieś w czołówce. (Wojciech Michalski)

Najlepsze koncerty z muzyką elektroniczną charakteryzują się tym, że kolejne warstwy dźwięków dodawanych przez wykonawcę płyną w jednym zwartym strumieniu, dzięki czemu ani na moment nie można się oderwać z obezwładniającego transu. Podczas setu Fuck Buttons nie dało się wcisnąć szpilki w monumentalną ścianę elektronicznego noise'u. Poszczególne motywy wchodziły z mocą porównywalną do ruchów płyt tektonicznych. Było przy tym też coś zaskakująco naturalnego, jakby dudniące okrutnie basy i rozedrgane synthy przemieszczały się przez podkłady z lekkością i gracją, jakby wszystko w tym dźwiękowym środowisku oddychało w jednym rytmie. Pasjonująca, intensywna muzyka, ale też idące z nią w parze wizualizacje. Podobnie jak muzyka wizuale rozkręcały się z każdym kolejnym kawałkiem. Przy monotonnym, powoli kroczącym „Brainfreeze”, który rozpoczynał występ, były to tylko skromne sylwetki muzyków, poddawane lekkim modyfikacjom. Psychodeliczne szaleństwa zaczęły się potem, wraz z najlepszymi w zestawie „The Red Wing”, „Sentients” i „Surf Solar”. Doświadczenie niezapomniane, bo człowiek całkowicie odpływa, gdy wszystkie zmysły ma przesłonięte tak dobrze utkaną audiowizualną siecią. (Michał Weicher)

Belle & Sebastian

Po olśniewającym występie Slowdive trudno było zawojować scenę główną, ale wystąpić miała przecież inna kultowa grupa, która łapie zresztą dość zbliżony target. Z tą różnicą jednak, że zamiast ekstatycznych gitar Belle & Sebastian oferują melancholijną muzykę w wydaniu spokojniejszym i zachęcającym dodatkowo do tańca. Wyluzowanej atmosferze sprzyjała też konferansjerka Stuarta Murdocha, który z dużym wdziękiem zagadywał publiczność. Ta zaś mimo trzech festiwalowych dni w nogach podrygiwała żwawo do każdej piosenki. Nic w tym dziwnego, bowiem doświadczony zespół pokazał wykonawczą klasę, idealnie łącząc bezpretensjonalny klimat z wypełnionym licznymi drobnymi akcentami brzmieniem, co nie pozwalało się nudzić. Materiałowo był to koncert niewyróżniający żadnego konkretnego okresu w karierze grupy. Pojawiły się rzeczy z lat dziewięćdziesiątych i utwory z późniejszych „Dear Catastrophe Waitress” i „The Life Pursuit”. Po najbardziej znany album „If You're Feeling Sinister” zespół sięgał tylko trzykrotnie, ale były to najpewniejsze strzały: „Like Dylan In The Movies”, tytułowy i moje ulubione „Get Me Away From Here, I'm Dying”, które zostawiono na sam koniec. (Michał Weicher)

Glenn Branca

„Some things will never change”, jak intonował Tupac Shakur. Na przykład ludzie są wciąż straszni. Jeżeli cokolwiek mnie w ostatnich czasach zirytowało, to były to komentarze odnośnie tego koncertu. Chyba wszystkie, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Rojek próbuje zrobić z niego mesjasza kompozycji współczesnej, dzieciaki w koszulkach Sonic Youth wychodzą z „niee, co za bezsensowne rzępolenie” na ustach (nie chwalcie się tak tym noisem - ten zespół ma dobre piosenki i tyle)... Tymczasem Branca wyglądał na gościa nieprzejmującego się zupełnie niczym, a już na pewno nie komentarzami na temat zasadności jego muzyki. Kronikarsko: spóźniłem się na pierwszy utwór, dwa kawałki akustyczne brzmiały jakby jakiemuś wirtuozowi instrumentu nastroić gitarę do drop-jandek i było to fenomenalne, bliskie temu, co robi Bill Orcutt, jedynie bardziej wrażliwe na kształt kompozycyjny. Ostatni utwór na słynną już podwójną gitarę był pierwszorzędnym, zróżnicowanym noisem do słuchania. Uzyskany przez gitarzystę szklisto-metaliczny sound co chwilę zaskakiwał poszerzaniem spektrum możliwości brzmieniowych - o ile się nie mylę, odpowiadały za to jedynie wzmacniacz i gitara, a nie kostki; tym większy szacun. Dobry występ, o dziwo nie przeszkadzała mi atmosfera miejsca, w którym nie do końca łatwo było się skupić.

PS. Branca grał tyłem do publiczności. Taki to już z niego niepokorny staruszek. Uśmiechnąłem się.

PPS. O występie krasza Branki, The Paranoid Critical Revolution, mogę rzec, że był on bardzo dziwny. Pomiędzy Fushitsushą a Dillinger Escape Plan, solo na gitarę. Do dziś nie wiem, czy mi się podobał, ale z pewnością nic mi tak nie przetrzepało mózgu od czasów, gdy miałem pięć lat i otworzyło się na mnie okno wąskotorówki relacji Trzebiatów-Niechorze. (Miłosz Cirocki)

65daysofstatic

Wciąż nieco oszołomiony dotychczasową dawką festiwalowego dobra, po kilku utworach naprawdę fajnego Belle & Sebastian (m.in. pięknie zagrane moje ulubione „Like Dylan In The Movies”) uznałem, że „A, chrzanić to, idziemy się bawić” i popędziłem czym prędzej na scenę trójki. Było warto! Kapela z Sheffield, choć grała interwałami (stopniowe rozbudowywanie kompozycji, by w ich ostatniej fazie uderzać „tym co natura dała”) i ocierała się momentami o pretensjonalność, zaspokoiła chyba oczekiwania wszystkich sympatyków melodyjnych, dynamicznych odcieni post-rocka. Tak podekscytowanej widowni, wykrzykującej nawet dziękczynnie nazwę zespołu, nie było chyba w tym roku nigdzie. A o wykonaniach „Radio Protector” i „Taipei” mam do powiedzenia tylko jedno: palce lizać! (Wojciech Michalski)

The Range

Przed festiwalem w hipotetycznym korespondencyjnym pojedynku Jamesa Hintona z Pionalem postawiłbym raczej na tego drugiego, a tymczasem to właśnie Hinton dość niespodziewanie wyszedł ze zwarcia z tarczą. I choć nie dokonał może na zamknięcie sceny leśnej niczego spektakularnego, dzięki skoncentrowaniu się na dostarczaniu frajdy publiczności, a nie odstawianiu autopromocyjnych popisów, przy pomocy takich tracków jak choćby „Metal Swing” udało mu się rozbujać pokaźny procent festiwalowiczów. I świetnie, bo właśnie o wyzbytą głębszej refleksji zabawę wszystkim już w tym momencie chodziło. A właśnie, a propos wyzbytej głębszej refleksji zabawy… (Wojciech Michalski)

Svengalisghost

Takie koncerty jak ten to esencja muzycznych festiwali. Zmęczony wleczesz się na kolejny koncert do odhaczenia, a otrzymujesz w najmniej spodziewanym momencie jedno z największych olśnień. Było już wpół do trzeciej w nocy, trzeci dzień, teren festiwalu zaczynał się wyludniać, a z namiotu Trójki zaczęły nagle docierać piekielne basy. Svengalisghost stworzył prawdziwie brutalne, undergroundowe przedstawienie, grając mroczne, transowe, industrialne dźwięki w ciemności, którą przerywały jedynie epileptyczne światła. Można było dostać białej gorączki od rozwijających się wściekle podkładów, które wydawały się wciąż i wciąż nabierać na natężeniu. Genialne było właśnie to podbijanie i tak już napiętego jak struna rytmu. Kiedy zdawało się, że to już kulminacja, następowało jeszcze potężniejsze uderzenie. Na dość przewidywalnym i lajtowym The Range nie czułem takiej tanecznej intensywności, jaką wprowadził Svengalisghost swoim dzikim i bezkompromisowym setem. Zimna i nieludzko ciężka muzyka, a taka gorąca, taneczna atmosfera – przeciwieństwa się jednak przyciągają. (Michał Weicher)

Za przeproszeniem, ale co to ***** było? Być może nie zrobiłem przed koncertem wystarczającego researchu – po odsłuchu kilku utworów byłem przekonany, że wybieram się na, owszem, dionizyjski, ale jednak akceptowalnie acid house – ale gdy rąbnęło perkusją i światłami wszyscy w zasięgu wzroku – w tym i ja – powpadali w taneczny amok. Jeśli komuś po Fuck Buttons było mało to dostał wymarzone afterparty; aż dziw bierze, jak wiele można wycisnąć z odgrywanej w kółko pętli urozmaicanej soczystymi, często wręcz niezauważalnymi w wytworzonym zgiełku przejściami. Po tym koncercie zrozumiałem chyba wreszcie wewnętrzne motywacje, jakie mogły kierować ludźmi pokroju Wayne’a Anthony’ego, którzy ryzykowali zdrowie i życie, by tego typu dzikie eventy niegdyś organizować. Chapeau bas, drugie miejsce na moim festiwalowym podium, za Fuck Buttons a przed Slowdive i żałuję tylko, że nie dotarłem na sobotni koncert Rona Morellego, gdzie pewnie mordownia była podobna. (Wojciech Michalski)

Etienne Jaumet

Ostatkiem sił doczłapałem jeszcze na scenę eksperymentalną, co okazało się heroicznym wyczynem, z którego jestem teraz bardzo dumny. Francuz rozkręcił bowiem, zresztą zgodnie z oczekiwaniami, kosmiczną potańcówkę, implementując w taneczne, repetytywne struktury szereg rozmytych audialnych plam. Zabawa była przednia, a że załapałem się do tego na „Entropy”, to już tym bardziej narzekać na wszelkie bóle nie mam zamiaru. Niestety, ze względu na wyczerpanie intensywnym dniem, detale pamiętam jak przez mgłę, więc zamiast was zanudzać pozwolę sobie pozdrowić wszystkich, którzy do tego hipnotycznego występu również - w lepszym lub gorszym stanie - dotrwali. Do zobaczenia za rok! (Wojciech Michalski)

Screenagers.pl (8 sierpnia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Harecki
[10 sierpnia 2014]
Dużo słów, za dużo słów...

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także