Colours of Ostrava 2014

Colours of Ostrava 2014, 17-20 lipca, Ostrawa

Colours of Ostrava 2014 - Colours of Ostrava 2014, 17-20 lipca, Ostrawa 1

Ogólne wrażenia

Była to moja pierwsza edycja Colours of Ostrava, choć przymiarki do podróży do Republiki Czeskiej robiłam już w 2008 roku, zachęcona głosami aprobaty dla bezproblemowej, płynnej organizacji i sympatycznej atmosfery. I mimo że doświadczenie Colours of Ostrava było dla mnie pod wieloma względami precedensem (jak dotąd jedynym festiwalem plenerowym, na jaki jeździłam, był Off), pozytywne opinie znalazły przełożenie na rzeczywistość.

Po pierwsze: wybór. A wręcz tyrania wyboru: między rozrywkami muzycznymi, filmowymi, tanecznymi, teatralnymi, plastycznymi, a warsztatami sztuk wszelakich. Między kuchnią narodową, wegańską, mączną i egzotyczną. Między piwem belgijskim a czeskim (które kosztowało niecałe pięć złotych polskich). Między koszulkami z logo zespołów a ubraniami spod igły lokalnych krawców.

Po drugie: liczne udogodnienia free of charge, takie jak dostęp do bezpłatnej wody pitnej zarówno na terenie festiwalu, jak i pola namiotowego; mnóstwo miejsc do siedzenia tak na zewnątrz, jak i w chłodnych wnętrzach; platformy, podjazdy i toalety dla niepełnosprawnych; dostęp do internetu, a nawet do komputera.

Po trzecie: teren, którego zwiedzanie stanowiło kolejną darmową atrakcję Colours of Ostrava (no, prawie – wjazd starym szybem na taras widokowy był odpłatny, a nawet wysoce odpłatny). A jednak sama przestrzeń festiwalu okazała się tak ogromna i pełna zakamarków, że poruszając się w niej bez mapy łatwo można by zabłądzić (jak piszą organizatorzy na oficjalnej stronie festiwalu, w Vitkovicach Dolnych mieściły się niegdyś huty i kopalnie). Większość scenerii stanowiły stare budowle z czerwonej cegły, rusztowania i zardzewiałe, metalowe rury. Metall auf Metall. Zdecydowana gratka dla miłośników martwego industrialu, nieco mniejsza dla tych, którzy obawiają się pyłu i sadzy.

Wskazówka dla przekonanych: na terenie festiwalu nawet z obsługą łatwiej jest dogadać się po polsku niż po angielsku. Zatem jeśli nie znacie czeskiego, a macie opory przed kalaniem czeszczyzny jakimś nieszczęsnym pidżynem, po prostu mówcie po polsku. W dziewięciu przypadkach na dziesięć uda Wam się z bratem Czechem doskonale porozumieć. (Ania Szudek)

Colours of Ostrava 2014 - Colours of Ostrava 2014, 17-20 lipca, Ostrawa 2

(foto: Matyas Theuer)

17 lipca

Orkiestra św. Mikołaja

Pierwszy dzień festiwalu rozpoczęłam polskim akcentem, czyli koncertem lubelskiego kwintetu występującego pod niepozorną nazwą Orkiestra św. Mikołaja. Wobec nielicznego składu, liczba instrumentów wybrzmiewających na scenie zaskakiwała i liczbą, i różnorodnością – utworom opartym na smyczkowych frazach przygrywała spora reprezentacja perkusjonaliów i instrumentów strunowych (mandolina, cymbały, koboz), a nad tym wszystkim czuwało prowadzenie fujarki. Kompozycje nie ograniczały się jedynie do odtwarzania motywów polskiej muzyki ludowej, były bowiem gęsto przeplatane pasażami improwizacji, która dała każdemu z muzyków szansę na wyprowadzenie swojego instrumentu na pierwszy plan. Koncertowi towarzyszyła interakcja z widownią w duchu teatrzyku objazdowego, co nadało występowi rodzinny nastrój. Naprawdę urokliwa przeplatanka standardów i swobody, mimo nieco naiwnej oprawy. (Ania Szudek)

Les Tambours du Bronx

Jak dla mnie to chyba najbardziej ludyczny koncert festiwalu: siedemnastu rosłych, wytatuowanych Francuzów w częściowym negliżu, rąbiących co sił w rękach w wielkie, metalowe beczki, a to wszystko na tle syntezatora. Odważnie jak na pierwszy występ na scenie głównej, w pełnym słońcu – być może dlatego wnet pod scenę przybiegło kilka rodzin z dziećmi, przyjrzeć się, cóż to za samiec alfa show. Byłoby konsekwentnie zabawnie, gdyby nie występy wokalne, które nadały całości nu-metalowy wydźwięk. Kobietom i dzieciom, na szczęście, nic się nie stało. Beczkom, o dziwo, też nie. (Ania Szudek)

Fanfarai

Nawet bez znajomości konkretnego zespołu, śmiało można było wpisać sobie do notesu koncerty z muzykami z Afryki na scenie (ten kontynent jest swoistą markę). Zaczęło się od Fanfarai, mosiężnego ansamblu stanowiącego frankofoński konglomerat kultur. Różnorodność stylistyczna kolektywu nie była jednak wielkim atutem. Wyśmienite, rytmiczne afrobeatowe fragmenty przeplatane były wolniejszymi kawałkami w rytmach reggae czy konwencjonalnego world jazzu. Aczkolwiek wystawienie negatywu byłoby wyrazem złej woli; muzycy potrafili zarazić dobrym vibem, widać było, że granie sprawia im ogromną radość. Bębniarz i perkusista rozumieli się znakomicie, suzafonista gibał jak szalony, a sekcja dęta prześciagała się w żywiołowych, chodzonych solówkach. Wystarczyło na najlepszy koncert dnia pierwszego. (Krzysztof Krześnicki)

Seasick Steve

Wizerunek Seasick Steve’a to żart z amerykańskiego self-made mana: samouk grający na własnoręcznie skonstruowanej gitarze, złożonej z dwóch kołpaków, szpatułki do grilla i puszki po piwie. Ot, Miroslav Tichý muzyki gitarowej (tak powołując się na realia czeskie). W wieku siedemdziesięciu trzech lat może z dumą powtarzać „you can’t teach an old dog new tricks” (taki tytuł nosi jedna z jego płyt) i uznawać swoją ocierającą się o plagiat mieszankę country i bluesa za jedyną słuszną propozycję w line upie (czemu dał wyraz, wymyślając na gremium pozostałych wykonawców). Kiedy koncert zaczął w moich uszach brzmieć jak niekończąca się wariacja na temat Williego Nelsona, a gdy Steve porwał na scenę dziewczynę z publiczności, postanowiłam się oddalić w kierunku strefy gastronomicznej. Tak coby odczarować wizerunek puszki po piwie i szpatułki do grilla. (Ania Szudek)

MGMT

MGMT poznałam w 2009 na fali wrzawy i ogólnej fascynacji świetnymi „Time To Pretend”, „Kids” i „Electric Feel”. Tych trzech hitów nie mogło zabraknąć na Colours of Ostrava, choć dwa ostatnie zespół zagrał w zmienionych wersjach. Punktem kulminacyjnym koncertu okazało się, rzecz jasna, „Kids”, z rozwiniętym do kilku minut, transowym mostkiem. Na setliście zdecydowanie przeważał debiut, „Oracular Spectacular”, co z jednej strony można uznać za gest wobec zgromadzonych tłumnie pod sceną fanów, z drugiej jednak – za dobitne świadectwo tego, że okres najwyższej kompozycyjnej formy zespół ma już dawno za sobą. Ponadto MGMT zagrali też trzy utwory z „Congratulations” („It’s Working”, „Flash Delirium” i „Congratulations” – a tak liczyłam na tribute song dla Briana Eno!) i tylko dwa z ostatniej płyty („Alien Days” i „Cool Song No. 2”). Siedząc na wysokości (tj. na trybunach) miałam doskonały widok tak na telebimy, jak i na publiczność, której radość i energia niestety nie udzieliły się grupie. Postacią centralną widowiska był – ma się rozumieć – Andrew VanWyngarden, którego charyzma i zaangażowanie pozostawiały wiele do życzenia. Po finałowym „Pieces Of What” zespół zniknął całkiem niepostrzeżenie, wysławszy publice tylko ukradkowe pozdrowienia. A szkoda, bo początkowe wizualizacje na tle robotycznego głosu lektora zapowiadały wciągające, psychodeliczne show. (Ania Szudek)

Colours of Ostrava 2014 - Colours of Ostrava 2014, 17-20 lipca, Ostrawa 3

(foto: Petr Piechowicz)

18 lipca

The Asteroids Galaxy Tour

Koncert duńskiej grupy The Asteroids Galaxy Tour wspominam jako jedno z pozytywnych zaskoczeń Colours of Ostrava. O oryginalności zespołu stanowi nie sam fakt, że za komponowanie soulu i funku wzięli się akurat Duńczycy, lecz raczej sposób, w jaki elementy pozornie się wykluczające tworzą przekonującą całość. Wszak trudno wyobrazić sobie p-funk z piskliwym, dziecięcym wokalem, a tak właśnie brzmi głos wokalistki grupy, Mette Lindberg, przez wielu porównywanej do Duffy. Mnie jednak wokal Lindberg skojarzył się z Cindy Wilson, członkinią grupy The B-52’s. Właśnie to – bardzo wyraźne – podobieństwo stanowi o tym, że połączenie pop-funk-soul w wykonaniu The Asteroids Galaxy Tour zyskuje dodatkowo nowofalowy koloryt, i to właśnie ten charakterystyczny dla twórczości amerykańskiej grupy z lat siedemdziesiątych. Było figlarnie, nietypowo i bez zadęcia – myślę, że nawet George’owi Clintonowi by się podobało. (Ania Szudek)

Charles Bradley & His Extraordinaires

Bradley należy do wykonawców, którzy wywołują skrajne emocje. Albo kupuje się go w całości, albo odchodzi z ironicznym uśmieszkiem. Po niesamowitym koncercie na Off Festivalu w 2012 roku dołączyłem do jego wyznawców, a po występie w Ostravie nic się nie zmieniło w temacie. Żaden aspekt koncertu nie został przez Charlesa i jego zespołu zaniedbany, zarówno jeśli chodzi o formę, jak i samą treść. Publika, z początku niemrawa, dała się całkowicie porwać scenicznemu żywiołowi, którym jest Amerykanin. Lata praktyki w podrzędnych spelunkach, rewiach i kabaretach uczyniły go mistrzem, jeśli chodzi o nawiązywanie kontaktu i panowanie nad emocjami tłumu. Ruchy sceniczne (taniec, zdejmowanie, odrzucanie i chwytanie marynarki) i kostiumy w stylu Las Vegas były dopracowane w każdym szczególe. Wszystko to jednak podporządkowane zostało przekazowi, więc w tym momencie dorzucę kolejną cegiełkę do dyskusji o autentyzmie w muzyce. Dla mnie Bradley jest kwintesencją muzyki soul. Jego doświadczenia i biografia są wystarczającą inspiracją do tworzenia (i materiałem nie tylko na piosenki, ale również na pełnometrażowy film). Odbiorca nie musi jednak w ogóle znać jego życiorysu. Wystarczy tylko, że posłucha jego śpiewu, by wiedzieć, że płynie prosto z trzewi, oraz jedno spojrzenie na jego twarz, by uświadomić sobie, że mówi prawdę. Wierzę mu nawet gdy wygłasza przemowę w stylu Bono. James Brown i Otis Redding na pewno byliby/są dumni z takiego kontynuatora ich dzieła. Więc jeśli Charles Bradley będzie gdzieś w okolicy, warto się wybrać, by przekonać się na własnej skórze, bo sam nie czuję się na siłach, by mówić co jest prawdą, a co nie. (Krzysztof Krześnicki)

Isaya

Francuski duet Isaya tworzą siostry bliźniaczki o bliźniaczo brzmiących, wysokich, załamujących się głosach, których barwa nadała ton całemu występowi, od wykonanego a capella wstępu aż po sam koniec. W bardziej dramatycznych momentach ich wokalizy brzmiały jak fragmenty „Dolmen Music”, w spokojniejszych natomiast jak Elizabeth Fraser. Większość koncertu bliźniaczki zagrały na dwóch gitarach, akustycznej i elektrycznej, w pozostałych, bardziej zrytmizowanych utworach na pierwszy plan wstępował bęben. Ze względu na dominację gitar muzyka duetu skojarzyła mi się z Nickiem Cavem, tu i ówdzie z twórczością wczesnej PJ Harvey oraz z gothic country w stylu Rykardy Parasol. Mówiąc krótko: nic nowego, a i patent prosty – bardzo minimalistyczny – ale dla tych wokali warto było schronić się od upału w namiocie i posłuchać. (Ania Szudek)

Monkey Business

Mimo wszystkich zalet organizacyjnych, Colour of Ostrava wydaje się podzielać problem polskich festiwali, mianowicie tu również traktuje się rodzimych wykonawców lekko po macoszemu. Na stronie i w książeczce festiwalowej o żadnym z czeskich zespołów ani słowa, trafienie na porywający koncert tamtejszego zespołu zależało więc w dużej mierze od przypadku. Trzeba było zahaczyć o kilka nieciekawych występów, zanim się trafiło na perłę w postaci Monkey Business, po prostu przechodząc obok głównej sceny. Wzrok przykuwały seledynowe stroje (warto wspomnieć o basiście we wdzianku Króliczka Playboya) i niesamowita charyzma lidera, Romana Holego. Tym razem eklektyzm okazał się paliwem dostarczającym energię – połączenie funkowego szaleństwa kosmicznych trup George’a Clintona z disco groovem spod znaku Chick okazało się strzałem w dziesiątkę (plus cytaty z Michaela Jacksona). Oglądanie popisów Monkey Business dawało ogromną frajdę, lokując grupę w kategorii zespołów, które dużo zyskują podczas występów na żywo. Szkoda, by tacy wykonawcy byli jedynie zajawką dla lokalsów, którzy ogarniają rodzimą scenę. (Krzysztof Krześnicki)

Abby

Według przewodnika festiwalowego niemiecka grupa Abby miała brzmieć jak kombinacja tanecznej elektroniki i art rocka z lat siedemdziesiątych. W Ostrawie zespół dał koncert raz post-, raz dance-punkowy w duchu brytyjskiej muzyki gitarowej. W pewnej chwili w jeden z utworów wplątał się gitarowy riff rodem z drugiej części „You Never Give Me Your Money” Beatlesów (w kontekście tego cytatu warto wspomnieć, że swoją debiutancką płytę, „Friends & Enemies”, Abby nagrali w studiu przy Abbey Road). Tym bardziej znamiennie brzmi zatem nazwa zespołu, któremu na żywo, mimo wyrazistych inspiracji, brakuje werwy oraz – no właśnie – wyrazistości. (Ania Szudek)

MO

Koncert MO był bez wątpienia jednym z najmocniejszych punktów line upu tegorocznego Colours of Ostrava, zarówno w kategorii show, jak i pod względem samej muzyki. Występ rozpoczął się dosadnym „No Mythologies To Follow”, któremu towarzyszyły wizualizacje złożone między innymi z kadrów z „Opętania” Andrzeja Żuławskiego (w przypadku innych utworów zapadły mi też w pamięć fragmenty z „Cry-Baby” i „Gnijącej Panny Młodej”). Wykorzystane w tle urywki filmów fabularnych i kronik filmowych w równym stopniu puentowały teksty, co akcentowały wartki rytm synth-popowego r’n’b duńskiej artystki. W międzyczasie charakterna MO uwiodła tłum pewnością siebie, charyzmą i sceniczną swobodą: biegała wzdłuż i wszerz po scenie, skakała w tłum, krzyczała, co sił w płucach. I chociaż trudno nazwać ją najlepszą wokalistką, to ta niewymuszona zadziorność jej wizerunku wystarczyła, aby zainteresować mnie jej osobą i muzyką na dłużej. (Ania Szudek)

Trentemoller

To był długi i bardzo jednorodny koncert, utrzymany w estetyce minimal techno. Zespół czerpał też jednak garściami z gotyckiego rocka i nowej fali, co znalazło wyraz w cytatach z „Disintegration” The Cure (a konkretnie z „Lullaby” i „Love Song”), choć nie zabrakło także fragmentów synth-popowych i industrialnych. Koncert rozpoczął się o pierwszej w nocy i trwał ponad godzinę, co – ze względu na porę – pozwoliło docenić nastrój różnorodnych gatunkowo kompozycji, niemniej w połowie poczułam nieuchronne znużenie. Nie zmienia to jednak faktu, że Anders Trentemoller tworzy niebanalne, niejednoznaczne gatunkowo kompozycje. (Ania Szudek)

Colours of Ostrava 2014 - Colours of Ostrava 2014, 17-20 lipca, Ostrawa 4

(foto: Ivan Prokop)

19 lipca

Iyeoka

Życiorys Iyeoki mógłby posłużyć za fabułę dobrego amerykańskiego komediodramatu; oto urodzona w Bostonie farmaceutka pewnego dnia – ni stąd, ni zowąd – stwierdziła, że dotychczasowa praca w sumie jej nie nęci i zaczęła szukać prawdziwego powołania. To ostatnie przyszło jej łatwo – odwołując się z jednej strony do tradycji ludowej (z pochodzenia Iyeoka jest bowiem Nigeryjką), a z drugiej do intelektualnej (oboje jej rodzice są doktorami Uniwersytetu w Bostonie) rozpoczęła karierę jako poetka i piosenkarka. Jej występy łączą w sobie melorecytację, śpiew i taniec, składając się na porywającą mieszankę smooth-jazzu, afrobeatu, soulu i r’n’b. Nie ulega wątpliwości, że Iyeoka ma dar zjednywania sobie ludzi (wszak udziela się także jako aktywistka i filantropka), czym oczarowała również mnie, nawet jeśli nie jest to muzyka, której słuchałabym w zaciszu swojego pokoju. (Ania Szudek)

Angélique Kidjo

Afrykańskich poszukiwań ciąg dalszy. Festiwal w Ostravie dawał tę możliwość, by wybrać się na koncerty wykonawców, po których raczej nie sięgnąłbym samodzielnie. Wokalistki/wokaliści wpisujący się w krąg world music to nie jest moje bezpośrednie poletko zainteresowań, ale na głównej scenie, w pełnym słońcu, muzyka Angélique Kidjo sprawdziła się znakomicie. Można znaleźć wiele podobieństw z muzyką Youssou N’Doura, z tym że na pierwszy plan zamiast religijnych uniesień wysuwała polityczna i genderowa samoświadomość pani Kidjo. Dla niektórych może to brzmieć groźnie, ale w muzyce Angélique nie było żadnego radykalizmu, wręcz przeciwnie, było to pogodne połączenie etnicznych melodii z lekkostrawnym jazzem i funkiem. Dobra zabawa bez wielkich oczekiwań. (Krzysztof Krześnicki)

John Grant

Dokładnie tak wyobrażałam sobie koncert Johna Granta – skromnego „faceta po przejściach”, podchodzącego do publiczności i z rezerwą, i z serdecznością; w przerwach między utworami zachowywał się powściągliwie, chwaląc głównie poprzemysłową scenerię Colours of Ostrava. A jednak wspomniana rezerwa niejednokrotnie ustępowała miejsca wkurzeniu i ironii, zwłaszcza w trakcie „GMF” czy „Blackbelt”. Setlista składała się na poły z „Pale Green Ghosts”, na poły z „Queen of Denmark”, i to właśnie tytułowy utwór z debiutu zamknął koncert szeregiem mocnych, bezpardonowych uderzeń w klawisze fortepianu, przy którym Grant spędził większość występu. Skromny, ubogi w środki pozamuzyczne koncert Amerykanina obronił się samą muzyką, idealnie zrównując się z moimi oczekiwaniami. (Ania Szudek)

Robert Plant And The Sensational Space Shifters

Z koncertami dinozaurów jest tak, że stanowią oni świetne marki, które można wpisać największą czcionką na plakacie promującym wydarzenie, ale niekoniecznie zawsze musi się to przekładać na równie wielkie emocje w trakcie samego występu. Fajnie jest zobaczyć tego typu legendę na żywo, by potem opowiadać wnukom „kogo to się nie widziało w swoim życiu”, ale daleki jestem od zachwytu tym koncertem. Może też dlatego, że nigdy nie należałem do die hard fanów Led Zeppelin, których było na festiwalu zatrzęsienie, po ilości koszulek sądząc. Przy żywszych numerach macierzystej kapeli Planta można było poczuć energię drzemiącą w tych kawałkach (między innymi „Black Dog”, „Rock & Roll”, „Whole Lotta Love”), ale atmosfera siadała w momentach, w których wjeżdżał gaelicki folk, który przywodził na myśl późniejszego Stinga. Na plus można wpisać formę wokalną Sir Roberta, ale mojego życia ten koncert nie zmienił. Solidne show, nic więcej, niż odhaczenie kolejnej legendy. (Krzysztof Krześnicki)

Darkside

Nie miałem zbytnich oczekiwań względem tego występu. Zeszłoroczna płyta „Psychic” kolaboracji Jaara i Harringtona zniknęła z mojej playlisty równie szybko, jak się na niej pojawiła. Natomiast koncertowe wcielenie duetu wypadło dużo lepiej, niż się spodziewałem. Ich próba połączenia żywych instrumentów z cyfrową maszynerią wypadła ciekawie, zyskując tam, gdzie do głosu dochodziły wygładzone, minimalistyczne pasaże ambient-house’u Jaara. Niestety, gra na gitarze Harringtona bardziej przypominała wspominane w książeczce Dire Straits niż Can. A szkoda, bo mam wrażenie, że psychodeliczny koloryt bardziej by się sprawdził z podkładami Nicolasa, niż z prog-rockowymi zapędami Dave’a. Można było wyciągnąć z tego koncertu pozytywne wrażenia pod warunkiem, że ignorowało się czasami przesadzony artyzm obu artystów. (Krzysztof Krześnicki)

Bastille

Żeby nie było, że wszystko mi się podoba, czas na łyżkę dziegciu w beczce miodu. Fenomen jednego z głównych headlinerów festiwalu jak dotąd szczęśliwie mnie omijał. Okazało się później, że znałem ich single z obiegu radiowego, ale kompletnie ich z niczym nie kojarzyłem. Niby na pierwszy rzut ucha wszystko się zgadza i jest na swoim miejscu, do umiejętności muzyków trudno jest się przyczepić, a koncert rozpoczął się cytatem muzycznym z „Twin Peaks”. Niestety, nic z tego nie wynikało i im dłużej koncert trwał, tym było gorzej. Wokalista brzmiał jak James Blake, który postanowił grać wesołą muzę, reszta zespołu się do niego dostosowała. Jak widać powyżej i poniżej, nie mam nic przeciwko pozytywnym wibracjom, byle tylko nie ocierały się banał w stylu muzycznej odsłony Paulo Coelho. Serio, dawno nie słyszałem bardziej miałkiej i nijakiej muzyki. Śmiesznie zaczęło się robić dopiero kiedy frontman zapowiedział najbardziej depresyjny utwór z repertuaru grupy, przy czym nie brzmiał on w ogóle inaczej niż reszta, tak samo wlatywał jednym uchem, by natychmiast wylecieć drugim. Apogeum zostało osiągnięte przy ostatnim utworze, który przypominał piosenkę z „Króla Lwa”, tak jakby David Guetta przestał brać narkotyki i zapragnął być wrażliwcem w okularach w rogowych oprawkach. To był najbardziej oblegany koncert festiwalu, więc „kilkadziesiąt tysięcy fanów Bastille nie może się mylić”. Ja jednak raczej pozostanę przy Grubsonie i Avicii, jeśli chodzi o tego typu klimaty. (Krzysztof Krześnicki)

Colours of Ostrava 2014 - Colours of Ostrava 2014, 17-20 lipca, Ostrawa 5

(foto: Petr Piechowicz)

20 lipca

Graveyard Train

Aranżacyjnie i kompozycyjnie koncert Graveyard Train przywołał u mnie skojarzenia z „Henry’s Dream” skrzyżowanym z Tomem Waitsem (tak od lat osiemdziesiątych wzwyż). Zespół odróżnia jednak wyjątkowe podejście do wokalu – septet śpiewających unisono głębokim barytonem muzyków nadaje utworom romantyczny nastrój i sprawia, że muzyka grupy nie brzmi wtórnie. Gotycką aurę tworzą również nietypowe instrumenty perkusyjne – młotki i łańcuchy. Mając na względzie te wszystkie smaczki, można by się spodziewać po Graveyard Train naprawdę niebanalnego występu. Niestety, typowe dla gotyckiej ballady melodie prędko zaczynają nużyć, a rezonujące wokalizy chóru ocalają jedynie resztki niepokojącego nastroju. (Ania Szudek)

Jupiter & Okwess International

Zdecydowanie najbardziej taneczny koncert festiwalu. Żar lejący się z nieba połączony z radosnymi pląsami sprawił, że po koncercie czułem się jak po przebiegnięciu maratonu. Kongijczycy zaprezentowali najbardziej żywiołowy afrobeat na całym festiwalu, czyli zwyczajnie zagrali tak, jak ta muzyka powinna być grana. Kompozycje była bardzo mocno rozciągnięte w czasie, co sprawiało, że zgromadzona publiczność wpadała w rodzaj tanecznego transu. Jakby tego było mało, kiedy już się wydawało, że szybciej już się po prostu nie da zagrać (a tym bardziej tańczyć do tego), następował breakdown i muzycy narzucali jeszcze bardziej wariackie tempo. Do tego utrzymywane niemal przez całą długość występu. Poważnie, footwork się przy tym chowa (w tym miejscu wielkie propsy dla perkusisty). Kupuję tego typu rytualną muzykę dużo bardziej niż późniejsze Goat. Po koncercie byłem wykończony, ale szczęśliwy i o to chyba chodzi w tym biznesie. (Krzysztof Krześnicki)

La Yegros

Krzesełka umieszczone przy scenie, na której występowało La Yegros, były idealnym miejscem na dojście do siebie po huraganie, którym był występ Jupiter & Okwess Int. Zespoły z Argentyny nie pojawiają się w moim odtwarzaczu tak często, jak wykonawcy z sąsiedniej Brazylii, była to więc idealna szansa do nadrobienia braków w tym zakresie. Niestety, grupa wyglądała dużo ciekawiej na papierze niż w rzeczywistości. Trudno powiedzieć na ile była to kwestia zmęczenia materiału i dalszego przeżywania poprzedniego koncertu, ale Argentyńczycy kompletnie mnie nie porwali ani nie wywołali we mnie nawet odrobiny entuzjazmu. Tradycyjna muzyka cumbia powinna wzbudzić chociaż odrobinę emocji, jednak połączenie jej z dźwiękami reggae i akordeonu całkowicie odbierało chęć na bliższe zapoznanie. (Krzysztof Krześnicki)

The National

Znajomych zazwyczaj dziwi moja słabość do zespołu The National; niemniej zakładam, że część z nich zrozumiałaby, na czym polega fenomen tej grupy, gdyby udali się na koncert. The National na żywo są bowiem pokazem solidnego muzycznego warsztatu, z wyjątkiem – być może – występów wokalisty, Matta Berningera, który ma swoje lepsze i gorsze dni. Raz jego głos brzmi dokładnie tak, jak w studiu, innym razem – płasko i nosowo. Niestety w Ostrawie dał o sobie znać ten drugi przypadek, a już zwłaszcza w pierwszej zwrotce „Mistaken For Strangers”, której Berninger prawie nie był w stanie wykonać (pamiętaj, Matt, whisky is a serious liquor…). W ramach swoistych przeprosin za tę wpadkę wokalista zszedł ze sceny i podarował pierwszemu rzędowi butelkę schłodzonego szampana, co narzuciło reszcie koncertu podobnie rokerską formę: gitarzyści unosili instrumenty na wysokość wyprostowanych ramion, demonstrując swoje umiejętności, zaciskając zęby, prężąc muskuły. Miły kontrast dla tego stanowiła wycofana sekcja dęta, która w zmienionej wersji „Squalor Victoria” i w „Fake Empire” zabrzmiała znakomicie. Mimo to wszyscy zdawali się czekać na „Mr. November”, a w szczególności na rutynę, która towarzyszy wykonaniu tego kawałka – na skok wokalisty w tłum i szaleńczy bieg za nim, a właściwie za ciągnącym się i oplatającym ludzi kablem od mikrofonu. Byłby to naprawdę pamiętny finał, gdyby nie fakt, że stał się po prostu – przepraszam za słowo – jedną z wielu procedur, które składają się na jeden z wielu występów The National. Matt Berninger, podobnie jak kiedyś Liam Gallagher, mógłby powiedzieć: you’ve seen one of our gigs, man, you’ve seen them all. (Ania Szudek)

Goat

Koncertów Goat nie trzeba zachwalać – przybierają one zawsze postać hipnotycznego, muzyczno-tanecznego widowiska, w którym oprawa wizualna pełni rolę równorzędną względem samej muzyki (nie bez powodu grupa nazywa swoje występy „rytuałami”). Koncert Goat w Ostrawie potwierdził tę regułę – psychodeliczne kompozycje w stylu „Phallus Dei” w wykonaniu zamaskowanego, ubranego w egzotyczne szaty zespołu stworzyły nastrój, któremu publiczność poddała się niemal bezwiednie. W tle przebiegały wizualizacje stada kóz (które czytelnicy mogą pamiętać z zeszłorocznego występu Goat na OFF Festivalu), a na pierwszym planie wokalistki dały pokaz plemiennego tańca. Grupa pojawiła się na scenie i zniknęła zupełnie niepostrzeżenie, sprawiając wrażenie, jakby ich kolejny koncert miał się już nigdy nie odbyć. Właśnie to złudzenie niepowtarzalności sprawia, że w rytuałach Goat można uczestniczyć bez końca. (Ania Szudek)

Krzysztof Krześnicki, Ania Szudek (1 sierpnia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: elo
[8 grudnia 2014]
Propsy za diss na bastille, co za mialkie gowno. Czego to teraz ludzie nie sluchaja

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także