Najlepsze płyty roku 2013

Miejsca 30–21

Obrazek pozycja 30. inc. – no world

30. inc. – no world

Długogrający debiut braci Aged okazał się chyba ostatecznie pewnym rozczarowaniem, szczególnie biorąc pod uwagę ogromne, długo potęgowane oczekiwania z nim związane. W momencie wydania prowokował wyważone, poważne rozkminy dotykające rejonów jakowejś świętości, zbierając przy tym przede wszystkim pochwały. Patrząc nawet po notach pod recenzją Mikołaja, to jeden z najlepiej ocenianych przez redakcję albumów roku. A jednak, w ostatecznym rozrachunku, „no world” ledwo załapało się do naszej finałowej trzydziestki. To rzeczywiście album do bólu jednostajny, a więc pod wieloma względami – było, nie było – nudny. Wszystkie utwory utrzymują tu właściwie jedno tempo i spójny klimat. Jak sugeruje otwierające płytę, napędzające „The Place”, bicie metronomu (puszczenie oka w stronę wiernych fanów, pamiętających podszyte duchem lo-fi nastoletnie nagrywki braci?), mogłoby to sprawiać wrażenie jednego wielkiego szkicu. Mogłoby, gdyby tylko nie był to w istocie zestaw dopracowanych z diabelną skrupulatnością, obudowanych w galerię aranżacyjnych smaczków, subtelnie, acz w sposób często niesamowity rozwijających się studyjnych majstersztyków. Odkrywanie tych cnót wymaga – owszem – dużej dozy cierpliwości i skupienia, ale przecież „no world”, w związku ze wskazaną koherencją, równie dobrze sprawdza się na gruncie słuchania atmosferycznego. Wprawdzie Paweł ponad dwa lata temu przestrzegał chłopaków przed pójściem w stronę Muzyki użytkowej (nowa płyta Pezeta), ale ja jakoś nie mam żadnego problemu z jakże różnorodną twórczością określaną przez niektórych mianem muzyki dla (smutnych) supermarketów. Z tego, co zdążyłem się zorientować, to dziś wręcz mój ulubiony gatunek. (Jędrzej Szymanowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 29. Grumbling Fur – Glynnaestra

29. Grumbling Fur – Glynnaestra

Autorów tej płyty różni pięć lat, ale cała reszta wydaje się dokładnie taka sama: począwszy od członkostwa w kościelnym chórze, poprzez fascynację estetyką sci-fi, po zamiłowanie do najróżniejszych odcieni muzyki psychodelicznej. „Glynnaestra”, cokolwiek znaczy to słowo, to przede wszystkim studium idealnej artystycznej symbiozy Alexandra Tuckera i Daniela O’Sullivana, którzy bez medialnego rozgłosu stworzyli album elektryzujący międzyplanetarnym eklektyzmem i wymykający się przyporządkowaniu do jakiejkolwiek muzycznej epoki. Korzystając zarówno z osiągnięć klasyków brytyjskiego psyche popu i folku przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jak i barwnego kolażu oldschoolowej elektroniki, wreszcie doprawiając to wszystko eksperymentalnymi technikami nagraniowymi, elementami field recordings czy enigmatycznymi samplami, Grumbling Fur tworzą całkiem unikalną syntezę swoich inspiracji, która ma szansę przyspieszyć tętno u zwolenników Beta Band (i ich późniejszej mutacji The Aliens), Briana Eno, Becka, Mercury Rev, a nawet późnego Blur. „Glynnaestra” to rejestracja zupełnie nieprzypadkowej wizji, w której kluczową rolę odgrywają niebiańskie, chóralne wokale i wciągające repetycje melodyjnych motywów, ale przede wszystkim mistyczno-fantastyczny klimat. A już kiedy „Eyoreseye” ustępuje miejsca hymnicznemu „The Ballad Of Roy Batty”, mało tegorocznej muzyki może podskoczyć. (Kuba Ambrożewski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 28. Matmos – Marriage Of True Minds

28. Matmos – Marriage Of True Minds

Drew Daniel i Martin Schmidt nie są normalni, ale to wie każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z ich dotychczasową twórczością. Dziwnym nie jest więc, że tym razem postanowili być paranormalni. (Wybaczcie ten suchar, nie mogłem się powstrzymać). „The Marriage Of True Minds” to muzyczna relacja z prób telepatycznego przekazywania myśli Daniela zaproszonym gościom. Pewnie da się wymyślić jeszcze głupszy koncept dla albumu, ale na szczęście para z Baltimore ratuje to wszystko dobrą zabawą, jakiej zawsze było sporo w ich muzyce, a która ma tu swoją kulminację w postaci gładko przechodzącego od doom metalu do surf rocka coveru „E.S.P.” Buzzcocks. W dodatku, dzięki sporej ilości zaprzęgniętych do eksperymentu muzyków, Matmos nagrali być może najbardziej organicznie brzmiącą płytę w swoim dorobku – momentami praktycznie nie czuć elektroniki. Nie jest to szczytowe osiągnięcie duetu, ale całkiem przyjemny powrót po pięciu latach od rozczarowującego „Supreme Balloon”. (Paweł Gajda)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 27. Nick Cave & The Bad Seeds – Push The Sky Away

27. Nick Cave & The Bad Seeds – Push The Sky Away

O ile powroty MBV, Boardsów, Daftów i Bowiego wywoływały ogromne emocje i przynosiły równie wielkie oczekiwania, o tyle Cave nagrywający regularnie i nieprzerwanie od lat nikogo aż tak nie grzał, a tu proszę! Kuchennymi drzwiami wszedł jeden z lepszych albumów roku, a także najlepszy (naprawdę) krążek Australijczyka w nowym wieku.

Powrót Cave'a do stonowanych ballad jest bowiem równie spektakularny, jak wtedy, gdy nagrywał „Boatman's Call”. Kryzys wieku średniego, za jaki należałoby uznać brudne i groźne „grindermany” oraz ostatni studyjny album jego priorytetowego Bad Seeds odszedł w niepamięć, choć może po prostu autor zmienił perspektywę? Na „Push The Sky Away” nie ma natchnionych hymnów, wampirycznej atmosfery ani duchowego oczyszczenia. To, co charakterystyczne dla brzmienia tej płyty, to jej szarość, surowa melancholia.

Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że w Bad Seeds zrobiło się dużo miejsca dla Warrena Ellisa, który pod nieobecność Harveya i Bargelda przemyca tu swój minimalistyczny, skupiony na szczególe sound . Muzyka zyskuje w ten sposób przestrzeń, którą zagospodarować może świetny jak zawsze storytelling Cave'a. Szarość i spleen nie czynią zresztą tej płyty monotonną, bo to niezwykle przemyślana całość, w której znajdzie się miejsce na utwór będący meta-komentarzem do „Jubilee Street”, czy czarną dziurę w postaci „We Real Cool”. Jeżeli dodać do tego wszystkiego fakt, że Nick jest tu w świetnej formie poetyckiej, a tekst do najdłuższego w zestawie „Higgs Bozon Blues” jest jego błyskotliwą cegiełką do techniki cut-up w epoce internetu, to mamy naprawdę mocno rażącą muzycznie i lirycznie całość. A to jest po prostu esencja Cave'a. (Michał Weicher)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 26.The Knife – Shaking The Habitual

26.The Knife – Shaking The Habitual

a) Byłem kiedyś na koncercie jazzowym, który straszliwie mnie irytował, bo był naprawdę dziwnie ustruktyryzowany. Kontrabasista ciągnął smyczkiem drona przez bite pół godziny nie zmieniając w nim nic, a reszta składu zagrała w tym czasie ze trzy oddzielne tematy. Gdy koncert się skończył, stwierdziłem całkiem zdumiony, że był on bardzo dobry.

b) Powiedziałem sobie kiedyś, że nie będę słuchał muzyki, która coś udowadnia, albo takiej, która stawia pytania, bo będę słuchał jedynie dźwięków. Minęło trochę czasu; rozkmina okazała się być dla mnie równie ważna, co fonia. Nastąpiło to po usilnych staraniach wyłączenia wszelkich zmysłów poza słuchem, które jawią mi się dziś mistrzostwami przesady. John Cage pewnie grozi mi palcem za porzucenie idei czystego słuchania, ale chyba trzeba być wariatem, by ją posiąść.

c) „Shaking The Habitual” to ważny album, który świadczy o odwadze i konsekwencji Dreijerów w kwestionowaniu zasad muzyki pop. Z początku wydaje się być hucpą i jednostronnym femihardkorem; gdy zrzucisz z siebie oczekiwania względem zespołu, fuzja muzyki i przekazu staje się wciągającą układanką. To z pewnością działanie bardziej artystyczne, niż tylko dźwiękowe. Narzekałbym na takie rozłożenie akcentów, gdyby nie to, że pod względami stricte sonicznymi mamy tu śmiałe dobijanie się do następnego levelu; jak dla mnie nawet „Chrome Country” OPN nie ma startu do cudownej przestrzeni stworzonej przez zmodyfikowane pseudo-koto (?) w „A Cherry On Top”. Zrobiliście to, zuchy. (Miłosz Cirocki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 25. kIRk – Zła krew

25. kIRk – Zła krew

„Zła krew” to płyta zbudowana ze skrawków, sprawiająca wrażenie bardziej improwizowanej i bardziej minimalistycznej niż „Msza święta w Brąswałdzie”. O ile bowiem na debiutanckiej płycie różnorodne środki elektroniczne (drony, glitche, pętle, sample, szumy) wchodziły w związek rządu z ludowym obrządkiem, o tyle „Zła krew” to czysty strumień świadomości. Niemiarowe tętno drugiej płyty kIRk determinują przeskoki rytmiczne, „zwarcia”. Jeszcze bardziej pierwszoplanowym instrumentem staje się trąbka, stanowiąc niekiedy punkt wyjścia dla całego utworu („Poza zasięgiem”, „Zła krew”) lub wyznaczając jego linię melodyczną („Dzieci Boga”). Na „Złej krwi” nie uświadczy się już momentów tak podniosłych, jak fragmenty „Uroczystego obiadu w Dywitach” czy tytułowego utworu z „Mszy świętej...”; także użycie (tym razem anglojęzycznych) sampli stało się o wiele bardziej powściągliwe, przez co jeszcze trudniej porównywać obie płyty. W przypadku pierwszej o klimacie rodem z dreszczowca stanowiły mistycyzm i folklor. Na „Złej krwi” natomiast grozę budzi oszczędność środków kompozycyjnych, ten mroczny minimalizm, który skłania słuchacza ku wyobrażeniu sobie tego, co niedopowiedziane – jak we wzorcowym dreszczowcu. (Ania Szudek)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 24. Stara Rzeka – Cień chmury nad ukrytym polem

24. Stara Rzeka – Cień chmury nad ukrytym polem

Można by w tym miejscu polecieć ustępem z Hölderlina, Haupta, Pounda czy Nietzschego, prowokując tępicieli muzycznej grafomanii i pustodźwięku, których zgromadziło się wokół Kuby Ziołka niemniej od czcicieli. Ale choć nie zawsze absorbować nas muszą literacko-filozoficzne konteksty, jakimi upiększa i uwzniośla Ziołek swoje dzieła (sam często się cieszę, że tak słabo przebija się tu poezja), to w żadnym razie nie przeszkadza to łamać się pod naporem ekstatycznej brutalności i malowniczego piękna tej muzyki. Ze smutkiem zauważam, że w czasach już nie tyle potrzeby, co po prostu mody na tajemnicę, sprzedać można całe kontenery nieodróżnialnych wydawnictw. Naturalnie multigatunkowe, mieszczańskie, ale pokorne i tęskniące za ludowością misteria Starej Rzeki są jednak doznaniami najwyższej jakości, co słusznie docenia się już na całym globie. I choć osobiście uważam „Cień...” za wprawkę do tego, co Ziołek wycisnął z fascynacji majestatem natury na ostatnich projektach, to swojej pozycji na liście zdecydowanie nie zawdzięcza uldze „Teraz Polska”. (Karol Paczkowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 23. Jensen Sportag – Stealth Of Days

23. Jensen Sportag – Stealth Of Days

Ktoś mógłby (podobnie jak ja przy pierwszym odsłuchu) żachnąć się „gdzie są przeboje?”. Bo nie da się ukryć – nie ma tu niczego w stylu „Jackie” czy „Jareaux”. Ktoś inny (jak niektórzy szanowni koledzy z redakcji) może kręcić nosem, że to jakaś muzyka do wind. Tego już nie rozumiem, bo to zdecydowanie muzyka do mieszkań, apartamentów wręcz. W każdym razie oba podejścia trącą powierzchownością. Wystarczy bowiem poświęcić więcej uwagi tym wycofanym dźwiękom, żeby odkryć, jak misternie poskładana została ta płyta. „Stealth Of Days” to popis muzycznego patchworku, klejenia skrawków fraz, łączenia pozornie przypadkowo dobranych barw oraz czasem pokrętnie konstruowanych melodii. Spróbujcie ogarnąć „Hidden, Hunted” – czy wydarzyło się w 2013 roku coś bardziej ślicznego? Duetowi udało się to, na czym nieco polegli, moim skromnym, bracia Aged z ich „no world”. Mamy tu gruby kawał mocno słodzonego r&b dla białasów, które z każdym odtworzeniem rośnie w uszach. Warto odstawić na bok ewentualne początkowe uprzedzenia, a może znajdzie się tu również jakiś niewielki przebój w postaci „Bellz”. (Paweł Gajda)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 22. Ducktails – The Flower Lane

22. Ducktails – The Flower Lane

Kiedy Nick Jones-Kershaw z serwisu fleetjam.nd napisał „Matt Mondanile is a thinking man’s Chaz Bundick” pomyślałem: hej, to jednak wybitnie rockistowskie stanowisko. Czyżby Mondanile, w swoich projektach – Real Estate i Ducktails – był lepszym artystą, niż Chaz, dlatego że klubowy sznyt zastępuje organiczną instrumentacją? Bo jeśli chodzi o wrażliwość, to obaj – Bundick i Mondanile – mają wiele wspólnego: sięgają do pokładów nostalgii, przywołują ducha dziecięcej beztroski, a „The Flower Lane” jest tym szczególnym albumem w karierze artysty, który można porównać do „młodzieżowych” filmów Barry’ego Levinsona (choćby do takiego „Diner”), których bohaterowie już dorośli – więc nie mówimy o coming-of-age – ale wciąż nie potrafią rozstać się z atrybutami młodości.

A jednak nie. Mondanile, przynajmniej w tym roku, nagrał materiał lepszy, niż ten Bundicka, przede wszystkim dlatego, że umieścił na płycie piosenkę o jakiej napisaniu popularny Toro wciąż tylko marzy – „Under Cover”. Czy ona coś znaczy w szerokim krajobrazie 2013 roku? Czy zaznacza się w niej zeitgeist? Nie, „poza prywatnym zeitgeistem twórcy i słuchacza” -- (c) Ł. Błaszczyk. (Paweł Sajewicz)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 21. Arrington de Dionyso's Malaikat dan Singa – Open The Crown

21. Arrington de Dionyso's Malaikat dan Singa – Open The Crown

Dostanie się do głównej stawki Arringtona de Dionyso i jego zespołu Malaikat dan Singa cieszy mnie niezmiernie. Nagrana w słynnym studiu Dub Narcotic (którego właścicielem jest znany przede wszystkim z Beat Happening, ale też The Go Team i Cool Rays, Calvin Johnson) „Open The Crown” to z jednej strony całkiem komunikatywna płyta – chętnie korzysta z idiomu post-punkowego. A jednocześnie pokazuje, jak szerokie to określenie, wszak poszukiwania tego projektu sięgają daleko poza anglosaską tradycję muzyki rockowej. Jasne, już choćby Byrne zapuszczał się do Brazylii, ale dla Arringtona punktem wyjścia są jego poszukiwania etnomuzykologiczne, ze szczególnym uwzględnieniem Indonezji. Po kilku albumach, którym było bliżej do Sublime Frequencies niż gitarowej alternatywy, „Open The Crown” stanowi przemieszanie rockowej dekonstrukcji w duchu Beefhearta z outsiderskim urokiem szaleństwa Wild Fischer Mana, wzbogacone takimi elementami, jak śpiew gardłowy, shehnaiem czy dwunastostrunowa gitara. Niby można znaleźć sporo takiej muzyki, ale jak opisał swoją twórczość i jej percepcję sam Arrington (swoją drogą też wyśmienity tekściarz): „Impossibility? I don't know it – I can catch a meteor, and then I throw it / back into the flow of multiverse awareness / all my followers click ‘like’ and share this!”. (Andżelika Kaczorowska)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (9 stycznia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: blejk
[12 stycznia 2014]
na 21. to jakiś side-project Wojciecha Malajkata?
Gość: Sławski
[10 stycznia 2014]
Ej, ten tekst Ani o kIRk.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także