Unsound 2013

Unsound 2013: Interference, 13-20 października 2013, Kraków

Unsound 2013 - Unsound 2013: Interference, 13-20 października 2013, Kraków  1

Sebastian Niemczyk: Minął tydzień, interferencje opadły, jakie wrażenia pozostały po październikowym tygodniu z Unsoundem?

Dariusz Hanusiak: Pozytywne rzecz jasna. Kolejny raz odgrażam się wzięciem urlopu na czas trwania całości. Unsound zawsze niesie wiele konkretnych treści – z jednej strony błogosławieństwem jest, że odbywa się w miejscu zamieszkania (finanse), ale z drugiej rodzi frustracje (jak zwolnić się z życia na 8 dni?).

Andżelika Kaczorowska: Po zeszłorocznym rozczarowaniu Unsoundem stałych bywalców i samym temacie „The End”, który sugerował koniec pewnej epoki w historii festiwalu, trzeba było spodziewać się zmian. Sęk w tym czy pozytywnych, czy negatywnych. Sprzyjały im temat i rozbieżność gatunkowa, największa w historii festiwalu – od pop-rockowej Jenny Hval, przez new age Roberta Richa, aż po noise choćby Piotrowicza czy techno i footwork. W końcu miałam wrażenie, że wyjeżdżając z festiwalu ma się ogólną wiedzę o tym, co się dzieje obecnie w muzyce niezależnej. Chyba właśnie temu ma służyć takie wydarzenie, więc misja wykonana.

Michał Pudło: Ja na przykład nie odczułem tego zawodu zeszłoroczną edycją Unsoundu, choć przyznam szczerze, że tegoroczna wywołała we mnie jeszcze więcej entuzjastycznych reakcji. Cieszy, że organizatorzy nadal trzymają rękę na pulsie (wspomniany footwork, który zresztą już rok temu się pojawił – Traxman – czy showcase’y polskich wytwórni, które w końcu otrzymują tyle uwagi, na ile zasługują). Unsound to jeden z niewielu polskich festiwali nie wywołujących chronicznego strachu o poziom kolejnej edycji (w przeciwieństwie np. do krakowskiego Sacrum Profanum, które w tym roku poleciało „na łeb na szyję”).

Krzysztof Krześnicki: Dużo trudniejszym zadaniem jest utrzymanie się na szczycie, niż wspięcie się na niego, a Unsoundowi udaje się to od paru ładnych lat. Zdecydowanie przeważają odczucia na plus: weterani nie zawiedli, a młode wilki pokazały pazur i ci pierwsi na pewno czują ich oddech za plecami. To był w sumie mój pierwszy Unsound w pełnym wymiarze czasowym i mimo pewnych trudności z późniejszym powrotem do szarej rzeczywistości (jeszcze nie wyzdrowiałem, rym niezamierzony), to jednak dawka wrażeń i emocji, którą festiwal dostarczył, skłania, aby za rok znowu na tydzień wyrwać się do Krakowa i poczuć ostatnie mgnienie wakacji.

Miłosz Cirocki: W zeszłym roku byłem tylko na interesujących mnie wydarzeniach, ale kupiły mnie wizyty na darmowych iwentach w Re (w tym roku ich nie było, szkoda) i panele dyskusyjne. Wiedziałem, że chociaż w lajnapie nie ma może samych faworytów (w tym roku liczyłem tylko na Vainio i duet Palestine/Chatham, zupełnie się nie zawiodłem), to jednak warto pojechać. Wyjechałem „zmęczony, ale jakby usatysfakcjonowany”. Festiwal, który ma osiem dni, ma prawo czasem znużyć lub zwyczajnie zmęczyć, ale wydaje mi się, że to wręcz wzmacnia jego siłę, bo dobre występy uderzają ze zdwojoną mocą na tle średnich. W porównaniu do kartkowania Internetu, kontakt z muzyką i dyskusją na Unsoundzie zmusza siłą do myślenia, co uważam za zjawisko ze wszech miar pozytywne. Czekam na następną jesień.

SN: Czy rzeczywiście czuć było tytułowe „zakłócenia”?

DH: Oczywiście, zwłaszcza na koncercie Porter Ricks (świetnym swoją drogą).

MP: Zakłóceń zanotowałem kilka (znikający basista na koncercie Fire!, złośliwość rzeczy martwych u Kuby Ziołka, obluzowane złącze u Jacaszka), choć tak po prawdzie nie o glicze w tym całym Interference przecież chodziło. Tegoroczny temat to absolutnie olśniewający pomysł, bo interferencja tkwi immanentnie w muzyce elektronicznej – czego najlepszym przykładem jest twórczość duetu Sean Booth/Rob Brown: łamane rytmy dosłownie szatkują taneczny flow, nieokrzesany hałas defragmentuje szare komórki, zakłócenia zyskują rangę ozdobników, itp. Temat festiwalu był raczej hołdem dla jednej z definitywnych cech muzyki najnowszej niż osobnym, rozpisanym na eventy motywem. Dobrze? Źle? Moim skromnym zdaniem – dobrze. Dlaczego dobrze? Bo z tej interferencji muzycznej rodzi się (choć tryb dokonany bardziej tu pasuje) alternatywny sposób komunikacji na linii artysta-słuchacz. Brylował w tym temacie James Ferraro, który kilkoma samplami, obrazem i dźwiękową konstrukcją zdołał przekazać całkiem dosadny komunikat na temat kondycji nowoczesności.

AK: Nie przewidziałam, że po edycji zdominowanej przez wątki zeigeistu i związanymi z nim anonimowością czy post-humanizmem przyjdzie czas na zwrócenie uwagi na ten bardziej ludzki aspekt muzyki elektronicznej, który jest mi po prostu bliższy. Interferencja to w sensie freudowskim przejęzyczenie, które czasem zdradza podświadome intencje mówiącego. Czasem mieliśmy okazję oglądać artystów, którzy celowo wykorzystują zaskoczenie, jak w przypadku niespodziewanego koncertu Deana Blunta i Jamesa Ferraro, a innym razem zakłócenia pojawiały się nieplanowane – jak te z telefonu komórkowego u Nate'a Younga czy w niedoskonałościach wykonawczych Starej Rzeki. Chwalę w tym roku Unsound, bo zaskakiwał i wzbudzał emocje, czego tak bardzo brakowało na zeszłorocznej edycji.

KK: Interferencje? Tka, ocyziwcśie. Sam Hotel Forum był jedną wielką interferencją. Co prawda bardziej nadawałby się zeszłoroczny baner reklamowy okrywający hotel

AK: Ej, streścicie jakie tam było hasło, dla kogoś kto nie był tam w zeszłym roku to jest niejasne, a ja nie pamiętam.

KK: Bodajże „To nie prezerwatywy, to SKYN”

SN: A nie „Kocham seks”, huh?

KK: Ok, to było „Kocham sex, nie lubię prezerwatyw. Kocham SKYN, to wszystko zmienia” (gugiel na ratunek). Lecz i tak ilość bodźców, które atakowały od samego wejścia, sprawiała, że po całej nocy trudno było dojść do siebie.

SN: Porozmawiajmy o najlepszych i najgorszych koncertach na festiwalu.

DH: Najlepsze – Robert Henke (wybroniłby się nawet bez tych świetnych wizualizacji, klasa sama w sobie – widać, czym facet na co dzień się zajmuje), Clipping. (o takie bomby chodzi na dobrym festiwalu, rap zawsze spoko, na noizach jeszcze lepiej jak widać), Oren Ambarchi/Sinfonietta Cracovia (tak kapitalnego zamknięcia imprezy nie pamiętam, czapki z głów). Bonusowo Dean Blunt (bo na festiwalu też był bonusowy) – za klimat, brzmienie (choć, jak pewnie podkreśli SN, instrumentalnie ubogie) i oczywiście kompozycje.

SN: Bo Blunt wg zapowiedzi miał być (cytuję z książeczki): „w towarzystwie kwartetu smyczkowego”. A „Redeemer” leciał głównie z taśmy.

DH: Notable mentions: B/B/S, Laurel Halo, Stara Rzeka, Porter Ricks, Arca + pozostali dzielni z Room 2 w Forum, Underground Resistance (bez konferansjerki). Zresztą, tych notabli mogłoby być drugie tyle. Bardzo na plus także farewell party w Pauzie w niedzielę.

MP: Dokładnie, w Pauzie na zakończenie między innymi Powell zagrał sprawny, stonowany set. Zresztą i Tralala Blip grali jakoś nostalgicznie, co może było efektem cieknących z żalu łez po praktycznie minionym już Unsoundzie (who knows?).

DH: Najgorsze – Charlemagne Palestine & Rhys Chatham (no comment), Tropic of Cancer (z tego koncertu zapamiętam jedynie wspólne z Andżeliką skojarzenia z Laną Del Rey, która notabene pewnie dałaby lepszy występ), Nate Young (trochę na doczepkę, nie poczułem się przekonany estetyką). Poza tym Andy Stott & Demdike Stare – nie dlatego, że był fatalny (był średni), ale dla równowagi, bo wszyscy będą hajpować, a dla mnie DS pozostaje gwarantem unsoundowej nudy, niezależnie od anturażu.

Unsound 2013 - Unsound 2013: Interference, 13-20 października 2013, Kraków  2

AK: U mnie wygrywają Samuel Kerridge, Pete Swanson, Regis i Nate Young (złamię reguły, nie umiem wybrać), ale to były i tak moje pewniaki. Z jednoznacznie złych koncertów to chyba tylko Tropic of Cancer i Earth.

SN: Dla mnie najbardziej interesującymi pod czysto muzycznymi względami były koncerty albo niepozorne, nieefektowne: trio B/B/S, Jacaszek, albo te, które naginały pewne konwencje do granic wytrzymałości: Oren Ambarchi (zakończenie festiwalu było niesamowite), Karenn.

Koncerty, które miałem ochotę strollować: zapalić „czerwony krzyżyk” jak Małgosia Foreminak w „Mam Talent” (ona tak robi, prawda?) i tak podziękować artystom za występ: Charlemagne Palestine & Rhys Chatham, Tropic Of Cancer, Earth.

MC: Zestawianie ze sobą duetu Palestine/Chatham z Tropic of Cancer i Earth to taki śmieszny dowcip rozumiem.

SN: Jestem śmiertelnie poważny.

MC: Dla mnie koncert festiwalu na spółę z Miką Vainio i Markiem Fellem. Ze słabych koncertów wychodziłem, ale przez krzesełka uziemiono mnie na porażce Whitmana z ekipą, co było dosyć bolesne. Co do największych plusów jeszcze, powtórzę się: PANELE. Frustrującymi bywają te momenty na festiwalach, w którym oglądasz słaby występ i zaczynasz myśleć o tym, że wydałeś flotę na jakąś totalną kiszkę. Szczęśliwie, to Unsound – tu nawet słabe występy prowokują dyskusję, a dotyczy ona stanu muzyki dzisiejszej. Mocną więź festiwalu z krytyką muzyczną i zwyczajnym pasjonactwem stanowiły oczywiście panele dyskusyjne, które nie rzadko stanowiły rozrywkę równą koncertom. Na przykład rozmowa z Kevinem Martinem. Okazał się być urzekającym mówcą i niesamowicie trzeźwo patrzącym na świat gościem, jednocześnie pozostając typem, którego wolałbym nie spotkać na mieście wychodząc w nocy z Hotelu Forum. Poruszające było jego poświęcenie sztuce na pohybel problemom każdego rodzaju, a także temat o tym, co robić, gdy publiczności podoba się koncert, ale artyście zupełnie nie. (Oczywiście zmienić zupełnie formułę koncertu!) Z kolei panel z Palestinem i Chathamem opuściłem podobnie jak koncert – z uradowanym sercem i pełen pozytywnej energii (no naprawdę, użyłem tego wyrażenia nie bez kozery). Zaraźliwe poczucie humoru starszych panów było równoważone dużą ilością kompozytorskiego żargonu, na szczęście podanego w zrozumiały sposób. Większość dyskusji zdominowały jednak historie z Nowego Jorku lat 7otych oraz naprawdę dziwne fakty z życia Palestine’a: np. o jego pluszowym misiu King Teddym albo o religii Charleworld. Intrygująca była próba wyjaśnienia paraleli między muzyką Pete’a Swansona (noise/techno) a jego pracą (pielęgniarz w szpitalu psychiatrycznym), nakreślona przez niego samego. Dzięki panelom można było wniknąć w kontekst Underground Resistance, poznać źródła twórczości Jenny Hval, ale też posłuchać o interferencji technologii z prawami autorskimi oraz dowiedzieć się, czy polska muzyka przebija się do indie-mainstreamu. Słowem – jeśli nie chodziliście na panele, straciliście naprawdę wiele. Dla organizatorów piątka z plusem, a szczególne wyróżnienie zaś dla prowadzących panele – ale ze strachu przed zarzutami o seksizm nie napiszę nic o tym, że buzia Jennifer Lucy Allan z Wire momentami skutecznie odwracała moją uwagę od dyskusji. Tu wstaw emotkę z serduszkiem. Interferencja czy coś. Wracając do plusów tego tygodnia w Krakowie – Club Mate za 3,25zł w sklepie Kocyk.

MP: Koncerty w Manggha trzymały w tym roku bardzo wysoki i równy poziom – tam upatrywałbym swoich faworytów. Dodatkowo Ambarchi (o którym rozpiszę się później) i absolutna bomba w postaci Clipping. Hotel Forum wypełniony wszelkimi odcieniami techno, do tego w trzy festiwalowe dni, to całościowy fakt i niezaprzeczalna wisienka na torcie. Moje ciało najlepiej bawiło się w trakcie setu Laurel Halo (co nawet mnie zdziwiło) i Stellar Om Source.

KK: Najwięcej wzruszeń było zdecydowanie na koncercie Julianny Barwick, która spełniła wszystkie pokładane w niej nadzieje, a tym samym obawy posłała do kąta. Było dokładnie tak, jak można było sobie ten występ wyobrazić. Mocnym punktem okazały się showcase'y odbywające się w trzecim pokoju Hotelu Forum, zarówno White Material, jak i Principe Discos dały radę. Na szczególne wyróżnienie zasługują DJ Richard, o niepozornym wyglądzie, ale bardzo świeżym podejściu do muzyki techno i house oraz DJ Nigga Fox, który okazał się genialnym wodzirejem oraz miał stylówę festiwalu (czarna koszulka z napisem NIGGA – przyp. AK). Królowało również techno, połączone z motywami industrialnymi i nojzowymi, którego najbardziej charakterystycznymi przedstawicielami byli Regis i Karenn, doszczętnie masakrujący centralny układ nerwowy. Należy też wspomnieć o zawodniku wagi ciężkiej noise’u, czyli King Midas Sound. Ten pan nie miał litości dla błony bębenkowej, grając najgłośniejszy koncert na całym festiwalu. A wyróżnienie to niebagatelne, bowiem konkurencje miał nadzwyczaj silną. Świetne sety zagrali także RP Boo (tańce pod sceną, razem z Pete’m Swansonem i DJ Nigga Foxem) i Pearson Sound, a Gardland może być czarnym koniem wielu podsumowań końcoworocznych. Z pozamuzycznych propsów - bar mleczny “Targowy”, więcej takich miejsc i świat stałby się lepszy (chociaż odrobinę).

Z wytypowaniem najsłabszych koncertów również nie było większego problemu, ponieważ było kilka występów, które odstawały od reszty. Największą wtopą było zdecydowanie Dream Cargoes, czyli Keith Fullerton Whitman i Roly Porter, a zwłaszcza część grana przez tego pierwszego – typowy, pretensjonalny grantcore. Zachwytu nie wzbudziły również Tropic of Cancer, których podejście do koncertowania, w stylu odwalania pańszczyzny, w ogóle mi nie odpowiada.

AK: Jadąc na Unsound autobusem z rozładowującym się odtwarzaczem byłam skazana na słuchanie weekendu z Cher w radiu Złote Przeboje, ale też „najnowszych hitów” , w końcu podróż trwała cztery godziny. Jednym z nich była eurodance’owa przeróbka „Summertime Sadness” Lany Del Rey. To naprowadziło mnie na trop, że fenomen Tropic of Cancer bazuje na podobnym patencie, co kariera amerykańskiej piosenkarki – na scenie zobaczyliśmy dwie ładnie ubrane długowłose dziewczyny (artystka i gitarzystka towarzysząca) schowane za masą dymu i uwydatnionym dźwiękiem automatu perkusyjnego. Czyli że retro nostalgia i złamane serca. Oprócz bramkowanej perkusji, warstwa muzyczna kojarzyła się z noworomantycznym popem, oczywiście wykonanym na analogowym sprzęcie, a śpiewane melodie zdawały się być niezbyt nachalne i raczej w tonacjach molowych (smutne). Te elementy nie stworzyły żadnej wybitnej jakości, wręcz często ta konwencja grzęzła na mieliznach. Ale jestem w stanie zrozumieć tłumy zahiponotyzowanych pod sceną – neurozy Camelli Lobo są prawdziwe, w odróżnieniu od Lany. Tylko, że ja słucham muzyki, a to był przerost otoczki nad treścią.

MC: Ale ta naburmuszona panna. Nie wiem, może trafiła ją śmierć w rodzinie albo coś poważnego, ale najprawdopodobniej ujrzałem kwintesencję zamuszenia nosa.

MP: Proszę Was – ja kompletnie nie słyszałem tekstów, jedynie łomoczącą drum-maszynę. Gitary rozpływały się w pogłosach, czyli zgodnie z lo-fi estetyką, ale równowaga akustyczna wyraźnie szwankowała, czemu dziewczyny z Tropic dały wyraz już w trakcie pierwszych utworów. Potem jakby zeźlone, odbębniły resztę piosenek. Zresztą same kompozycje z pewnością nigdy nie wylądują na fanpejdżu „Wykwintne progresje akordów”, bo konstrukcyjnie są miałkie i nieciekawe. HTRK >>>>> Tropic of Cancer.

AK: Gdzie mi tu z tym HTRK – przecież to zespół z krwi i kości, zmysłowa, wręcz cielesna muzyka, a Tropic of Cancer to namiętność na poziomie „ładną masz marynarkę, vintage?”.

MP: Czy moje przyrównanie przeczy tej opinii?

AK: Sorry, uniosłam się.

MC: Niemniej, split obu zespołów wyszedł nie aż tak dawno, a Nigel Yang zachwycał się „podskórną emocjonalnością” ToC. Jak HTRK jest jednym z moich ulubionych składów, tak czegoś tu chyba nie kumam.

KK: Podobnie zblazowanego i manierycznego występu nie widziałem już dawno. Obie panie wyglądały jakby ktoś kazał im grać za karę. Tym samym położył się cieniem na tegorocznym „Restless Idylls”, które bardzo przypadło mi do gustu, łatwo więc można zrozumieć moje rozczarowanie. Na pewno największy zawód festiwalu, ale niestety zdarzyły się jeszcze słabsze występy. Najlepszym podsumowaniem ich koncertu niech będzie pan, który pod koniec koncertu zapytał mnie „czy to teraz aby grają Tropic of Cancer?”. Gdybym był złośliwy, to bym określił ten koncert mianem porównywalnego z popularnym ostatnio wykonaniem utworu pt. „Krzyk” Patty w „Dzień Dobry TVN” (na szczęście nie jestem).

Earth także nie zachwycili, pierwszy utwór „Badger" (interferencja niezamierzona) brzmiał jak „Wish You Were Here” na zwolnionych obrotach, później nie było wcale lepiej. W Hotelu Forum nie uświadczyłem żadnych nieciekawych występów, bowiem jeśli coś mi się średnio podobało, to od razu zmieniałem salę, gdzie inny wykonawca wprawiał dla odmiany w zachwyt.

Unsound 2013 - Unsound 2013: Interference, 13-20 października 2013, Kraków  3

MP: Nie będę oryginalny, gdy powiem, że Robert Henke zaliczył kapitalny występ. Cytując podtytuł znakomitego muzycznego bloga, występ Henkego tuż po wątłym Dream Cargoes był niczym „wake-up call for brain dead ears”. I czy nie jest paradoksem, że w trakcie edycji wzbraniającej się przed wizualkami i fotografowaniem występów mieliśmy okazję ujrzeć tak spektakularne i (przede wszystkim) innowacyjne efekty towarzyszące muzyce?

MC: Jak najbardziej. Zresztą Henke, wow. Przestałem słuchać takiej muzyki jakiś czas temu, ale kopnijcie mnie, jeśli to nie była bardziej agresywna wariacja na temat „Unitxt” Alva Noto. Bardzo dobra zresztą, moja dusza żądała parkietu, nawet za cenę cieplutkiego siedzonka w Kijowie. Plus, laserowe szoł wyśmienite i całkiem angażujące. Polecam tego allegrowicza.

SN: Ale czy to niesamowite wizualki nie *zrobiły* tego występu?

MP: Według mnie absolutnie nie. Moment pod koniec – gdy lasery zaczęły wykręcać spirale – był jednym z najlepszych czysto muzycznych momentów festiwalu dla mnie. Co ciekawe w Kinie Kijów odnotowałem identyczne zjawisko jak w Filharmonii na Ambarchim – ludzie siedzący wygodnie w fotelach nie mogli powstrzymać odruchów, reakcji na rytm, czego skutkiem odczuwalne wstrząsy i kołysanie się rzędów. (Zresztą dokładałem się do tego, z tego co słyszę Miłosz również). Tym nawiązaniem chcę zaznaczyć, że koncert Orena Ambarchiego jest moim absolutnym faworytem do klasycznej nagrody gig of the fest. Niesamowity, porywający występ Australijczyka. Bałem się, że odbębni z Sinfoniettą nudny i przewidywalny set. Że potraktuje klasycznych instrumentalistów instrumentalnie. Że skrzywdzi ich tak, jak Julianna Barwick nieumyślnie skrzywdziła chórek dziecięcy okrutnie go marginalizując i zagłuszając loopowanym wyciem. Albo że powtórzy się zeszłoroczna sztampa Demdike Stare w Synagodze Tempel, gdzie smyczki wydobywały z siebie tylko i wyłącznie oklepane patenty neoklasyki. NIC Z TYCH RZECZY. Wszystko w performensie Ambarchiego było spójne – uderzająca narracyjność tej muzyki, progresywny udział perkusisty (który tylko kilka razy nieznacznie wypadł z rytmu), altowiolista aktywnie dyrygujący Sinfoniettą, wreszcie gitara i przestery Orena. Oturbanione iskrami drony w narastających falowo przypływach, Sinfonietta realizująca pod koniec zaskakująco nietypową progresję akordów – tajemnicza, oplatająca elektroniczny dron wstawka sekcji smyczkowej niczym miecz Damoklesa wiszący nad artystą. Po występie czułem się, jakbym właśnie przeczytał grubą powieść. Owacje na stojąco były w pełni zasłużone.

SN: A które wydarzenia was zaskoczyły? Zarówno pozytywnie jak i negatywnie?

MP: W kategorii „zaskoczenia” Clipping. w Hotelu Forum – może dlatego, że nie znałem wcześniej ich wrzutek na soundclouda i kompletnie nie przygotowałem się na inferno, które mnie spotkało/spoliczkowało. Absurdalnie mocny hałas i naprawdę dobra bragga mistrza ceremonii podbiły moje serce, które zlokalizowało się gdzieś w okolicy krtani.

KK: Death Grips mogą im sprzęt nosić. Najlepiej świadczy o tym koncercie fakt, że każdy zapytany o wrażenia po nim odpowiadał „it’s Clipping, bitch!”.

MC: Straszliwie się zajarałem Clipping. przed festiwalem, ale oszukało mnie nagłośnienie w Forum. Podobno z tyłu wyrywało bębenki z uszu, z przodu zaś szalała banda gimbusów i było megacichutko jak na GŁOŚNY zespół. Szkoda. Nie był to słaby występ, ale nie udźwignął mojego marzenia o hip-hopie zrównanym z power electronics.

DH: Clipping. zdecydowanie największe pozytywne zaskoczenie, na plus na pewno jeszcze Stellar Om Source . Na minus RSS B0YS i, wyjątkowo, koncerty Wesołowskiego i Kwadrofonik w Synagodze, o Stotcie i Demdike już było.

AK: Nie spodziewałam się, że będę się dobrze bawić na Deanie Bluncie i że urzeknie mnie Julianna Barwick – to nie do końca moja estetyka, ale dobry koncert potrafi zdziałać cuda.

Z rozczarowań to na pewno Mykki Blanco – spodziewałam się doświadczenia granicznego, a dostałam dość przeciętny występ. Jedyne co to fakt, że widziałam na żywo legendę sceny queer rapu. A muzycznie to nie jest to dla mnie rzecz, która potrafi się obronić, ważny jest przede wszystkim performance.

Ponarzekałabym jeszcze na Underground Resistance – wiadomo, że antysystemowe przesłanie tego niezwykle wpływowego (szczególnie obecnie, gdy techno święci triumfy) projektu jest bardzo ważne, ale ciągłe przerwy między utworami zaburzały płynność całego koncertu. Miałam wrażenie, że jestem na panelu dyskusyjnym, może to celowa interferencja?

SN: Underground Resistance to trochę techno-Bono.

MP: Względem występu UR żywię ambiwalentne uczucia. Byłem kompletnie zażenowany monologami serwowanymi przez lidera tego (zasłużonego zresztą) kolektywu. Tu nawet nie chodzi o wszelkiego rodzaju opcje polityczne czy krytykę kultury z pozycji wyobrażonej subkultury. Czy trafiały do Was te wszystkie wytarte farmazony o anty-mainstreamowej agitce? Mi kompletnie pokrzyżowały szyki i nie mogłem wczuć się w (skądinąd niezłą) muzykę.

DH: Oczywiście, że było to żenujące, ale muzycznie się zdecydowanie broniło. Rasowe, klasyczne techno.

AK: Jasne, ale w bardziej wysublimowany sposób te same wątki – chaosu i porządku – wplótł Regis. Przyznam, że po niedawnym jego występie w klubie 1500m2 do wynajęcia zupełnie nie wiedziałam, co mnie czeka na benefisie jego dwudziestoletniej działalności artystycznej. Trochę teraz ironizuje, ale po prostu mając w pamięci chyba najbardziej punkrockowe doświadczenie koncertowe w moim życiu, jakim był konwulsyjny taniec nietrzeźwego Karla O’Connora na tle wizualizacji z „Odysei Kosmicznej” w rytmie manieczek, miałam prawo spodziewać się wszystkiego. Okazało się, że Regis… zaskoczył i zrobił perfekcyjne dopracowany live act, którego motywem przewodnim był „ordnung”. Moja nikła znajomość języka niemieckiego wskazuje, że chodziło mu o „porządek”, natomiast większa znajomość wypowiedzi Regisa wskazuje na upodobanie do typowo brytyjskiego czarnego humoru – stąd pewnie na wizualizacjach pojawiły się archiwalne nagrania musztr nazistowskich wojsk. Jednocześnie to dotyka ważnych kwestii politycznych. A to jest przeze mnie bardzo mile widziane w klubie, nie ma to jak strollować eskapistów, choć też nastawieni tylko na zabawę mogli przecież uciec do innej sali. Muzycznie Regis grał industrialnie brzmiące techno, ale też, a może przede wszystkim, smakowicie grał hałasem. Bo w niejednym momencie Regisowi udawało się przesuwać granicę właśnie noisem a muzyką taneczną – często trudno mi było powiedzieć, czy czuję rytm, czy zanurzam się w ścianie dźwięku. Pierwiastek ludzki w tym przedstawieniu pełnym „porządku” i „hałasu” reprezentował głos artysty – o manierze Marka E. Smitha. Wybitne.

KK: Oprócz już wspominanych rozczarowań, spodziewałem się czegoś więcej po kolaboracji Demdike Stare i Andy'ego Stotta, nie przemówiło do mnie również Underground Resistance. Bardziej sprawdziłoby się na wiecu #Occupy, niż w Hotelu Forum – więcej techno, mniej gadania.

MP: A propos połączenia Occupy + Forum, nie można nie wspomnieć o oblężeniu Hotelu przez rzeszę zaspanych festiwalowiczów. „Sleep Concert” Roberta Richa to prawdopodobnie jedyny gig w życiu, który mogłem przekimać bez wyrzutów sumienia. Kto nie był, niech ubolewa, ponieważ doświadczenie spania na dywanie hotelu-widmo wymyka się wszelkim festiwalowym kategoriom uczestnictwa. Jak słusznie zauważył kolega Sebastian: „tam trzeba było być". Rich zasiadł przed konsoletą około północy i po krótkim wstępie rozpoczął usypiający spektakl. Sama muzyka niczego nie urywała i wręcz nużyła monotonnym przepływem. Nużyła? Nieco sampli z kojącym ćwirem ptaków... Kojącym? Potem indyferentny, miękki niczym kołderka dron... Kołderka? Wait. A. Minute. Po czym zasnąłem. Tak było. Co oczywiście mnie nie zdziwiło – cały czas leżałem w śpiworze pod kocykiem, gotowy na wszystko. A potem śródnocne przebudzenia – muzyka otulała rozpływające się sny, co w połączeniu z charakterem miejsca i gronem obcych ludzi wprawiało w stan onirycznego współuczestnictwa. Zwlokłem się z wyra o 5:30 i przecierając oczy wydostałem na zewnątrz. Nad zamglonym brzegiem Wisły odpominałem sny, nie muzykę. Ponieważ muzyka wcale nie grała w tym całym przedstawieniu znaczącej roli.

Natomiast bardzo zawiodłem się koncertem Julianny Barwick i wieczorem w Kościele św. Katarzyny – w tym temacie jestem chyba w gronie redakcyjnym samotną wyspą. Eteryczne, podbite echem wokalizy wcale nie były piękne, zdawały mi się wręcz prostackie w porównaniu do urokliwych piosenek Julii Holter z zeszłego roku.

SN: Po prostu nie lubisz Sigur Ros circa „Með suð í eyrum við spilum endalaust”.

MP: Żeby tylko circa „Með suð í eyrum við spilum endalaust”! I u Julianny w dodatku ten chórek anielski uczennic szkoły muzycznej został kompletnie zagłuszony i sprowadzony do roli mało znaczącego dodatku do całości – co już przeważyło szalę. Być może usytuowanie na bocznym torze i trema sprawiły, że chór bardzo często nie harmonizował sie z Julianną i wypadał lekko z tonacji.

DH: W przypadku Julianny Barwick trochę Cię Michale wesprę, bo nie porwał mnie ten występ, ale z drugiej strony klęską też bym tego nie nazwał. Przyzwoity, nieinwazyjny koncert, któremu najbardziej szkodziły wspomnienia z tego miejsca z poprzednich edycji.

Unsound 2013 - Unsound 2013: Interference, 13-20 października 2013, Kraków  4

MC: Szkoda, że ten chór dziecięcy nie śpiewał z Charlie’m i Rhysem, chociaż małych dzieci pod opiekę bym im nie zostawiał. Zupełnie mnie nie ruszyła ta Barwick, chociaż podejście Andżeliki zmieniło mi trochę post-percepcję tego występu.

MP: Bardzo żałuję, że nie biegłem w tym samym czasie do Starego Teatru na Króla Edypa w reżyserii Jana Klaty. Ponoć było przebojowo.

KK: Wychodzi na to, że przeważają jednak głosy krytyczne wobec Julianny Barwick, więc pozwolę sobie jeszcze, tak dla równowagi, wtrącić swoje trzy grosze na temat jej koncertu. Lekko niemrawy początek mógł budzić obawy, ale po dołączeniu gitarzysty, który przygrywał mgiełkowym nojzem, oraz dziewczęcego chóru, występ wszedł w fazę zasadniczą i rozkręcił się na dobre. Julianna świetnie wykorzystała Kościół św. Katarzyny do wykreowania magicznej, anielskiej atmosfery, używając do tego bardzo nieskomplikowanych środków. Doprawdy, nie podejrzewałem siebie o to, że momentami może mnie ten występ aż tak poruszyć. Ci, którzy przeszli obok tego koncertu obojętnie, mają chyba serce z kamienia (no offence).

MP: Serca z kamienia raczej nie mam (choć kto wie), a syndrom Stendhala to mój nieodłączny kompan. W tym wypadku jednak coś nie kliknęło, ale rozumiem Krzysiek, że dla zwolenników takiej estetyki mogło to być przeżycie z rzędu magicznych.

MC: O ile porażki Tropic of Cancer można się było spodziewać, tak bolesną była nędza zaoferowana nam przez projekt Dream Cargoes. Godspeedowe smyczki były tak bardzo podniosłe i tak bardzo nie na miejscu. Podniosłe, perkusyjne jebnięcia maczane w gliczach – przepraszam, jaki mamy rok? 2004? Całkiem intrygująca sonicznie końcówka szarżowała w bardzo abstrakcyjne zawijasy, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że ktoś tu próbuje ratować sytuację. Do tego koszmarne wizuale. No cóż, wciąż uważam, że warto ryzykować, zamawiając takie projekty, ale warto pamiętać, że nawet nazwiska takie jak Keith Fullerton Whitman nie gwarantują sukcesu.

MP: Ewidentna kopia zeszłorocznego koncertu Lustmorda i Biosphere'a. Dobór artysty i tematyka filmu w podobie, natomiast wartość muzyki nieco się obniżyła (brzmi to absurdalnie, ale jednak). Chyba jestem w mniejszości, ale rok temu w Kinie Kijów dostrzegłem kilka pozytywów, w tym roku pozostałem uśpiony. Najwyraźniej sprawdza się obiegowa opinia, że Keith Fullerton Whitman należy do najbardziej przereklamowanych twórców w idiomie muzyki elektroakustycznej.

AK: Kurde, kiedy on nagrał ostatni naprawdę dobry album? Moja pamięć już zawodzi. Bo na pewno jego tegoroczny trzynastogodzinny projekt to jedna z najbardziej epickich klęsk 2013.

MP: Whitman skończył się na „Kill ‘Em All” #suchar.

KK: Wiele hałasu o nic, koncert pusty jak wydmuszka. Buczenie syntezatora Whitmana, które najprawdopodobniej miało budzić grozę, spowodowało efekt przeciwny od zamierzonego. Gdzie się nie rozejrzałem po Kijowie, wszędzie widziałem śpiących ludzi, a to nie był przecież koncert Roberta Richa. Sinfonietta Cracovia również nie pomagała w budowaniu napięcia, ponieważ w ogóle nie zgrywała się z Whitmanem. Bardziej brzmiało to jak nieudana próba odegrania ścieżki dźwiękowej z „Requiem Dla Snu". (O kurwa, tylko nie ta melodia z TVNu. Ale to trafne porównanie - mc). Do bólu banalne wizualizacje tylko dopełniały obrazu klęski. Jak wspomniał Miłosz, Roly Porter pod koniec próbował ratować sytuację, ale nie było już czego ratować. Podobno projekt był inspirowany prozą J. G. Ballarda, na szczęście przeczytałem o tym w książeczce, bo nigdy bym się nie domyślił, że ten koncert mógł mieć z jego twórczością coś wspólnego.

MP: Z pozytywnych zaskoczeń wypunktowałbym jeszcze niepozorny występ Anny Zaradny.

MC: Zaradny ma w ogóle szczęście co do unsoundowych koncertów. Jej porywający duet z Hild Sofje Tafjord, który miał miejsce przy okazji edycji horrorowej, był jednym z najlepszych występów improv-noise’owych, jakie widziałem. Jako najpierwsza artystka festiwalu sprawdziła się bardzo dobrze – jej set, początkowo pełen atonalnych, stałych spięć, przerodził się w dronedeliczny ambient. Uwagę słuchacza zajmowały jednak subtelne zmiany w fakturze szumu, a koda była wręcz urokliwa.

MP: Pełna zgoda, co prawda nie słyszałem duetu z edycji horrorowej, ale na start tegorocznej był to całkiem przyzwoity występ. Muzyka Anny Zaradny rosła we mnie w miarę upływu festiwalowych dni. Z początku byłem lekko zawiedziony – ale to był zawód powodowany brakiem pierdolnięcia na dobry początek (prywata, karygodna fiksacja, wiem). Później zacząłem doceniać pomysł, jaki Anna Zaradny (jak przypuszczam) zastosowała na scenie. Zwracałem uwagę na wyraz jej twarzy – sprawiała wrażenie cierpiącej. W warstwie muzycznej natomiast leitmotivem obszernej środkowej części był bit, który do złudzenia przypominał bicie narządu symbolizującego miłość. Ta elektronika była spiętrzeniem emocji. Delikatne zmiany faktur, o których wspominasz Miłosz, to być może westchnienia. Gdyby przełożyć ambient na język, usłyszelibyśmy majestatyczną opowieść o stracie, wyłożoną w sposób absolutnie nostalgiczny, lekko zobojętniały, złagodzony upływem czasu.

SN: Chyba trochę popłynąłeś z Anią.

KK: Występ Anny Zaradny traktuję w kategorii dobrego wstępu do Miki Vainio, którego koncert dopiero utwierdził mnie w przekonaniu, że Unsound wystartował. A było to rozpoczęcie z przysłowiowego wysokiego C, intensywność oraz różnorodność zaprezentowanych stylistyk zrobiła mocne wrażenie. Jego podejście do muzyki elektronicznej ciągle wnosi powiew świeżości, nawet pomimo wspominanej już dwudziestoletniej obecności na scenie. Nadal świetnie udaje mu się wyważyć proporcje między radykalnymi eksperymentami a rave'owym szaleństwem. Zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów początkowych dni festu.

MP: Gdy dowiedziałem się wieki temu, że Mika Vainio zagra na Unsoundzie, pomyślałem, że świetnie będzie usłyszeć na żywo jego „klikowe” wcielenie, jakie prezentuje pod pseudonimem Ø. To jego twórczość nieco mniej popularna niż z Pan Sonic czy solo, ale bardzo atrakcyjna – przywodzi na myśl Carstena Nicolaia pod szyldem Aleph-1 lub Ryoji Ikedę po ostrej terapii uspokajającej. To, co usłyszałem na Unsoundzie, wcale mnie jednak nie zawiodło, wręcz przeciwnie - pięknie się przeobrażała ta podzielona na wyraźne sekcje kompozycja, i nawet negowała wszechobecność motywów związanych z interferencją.

MC: Może i tematem festiwalu była interferencja, ale mnie zajął istotny problem. W jaki sposób artyści tworzący nieraz od kilku dekad w podobnej stylistyce, mogą przekazać publiczności coś świeżego? Vainio ma za sobą kilkunastoletnią działalność w Pan Sonic, w którym do minimalistycznego, monochromatycznego idiomu sprowadzał techno, industrial i kompozycje współczesne. Jego solowe działania mniej więcej kontynuują ten nurt - są jednak mniej agresywne, a bardziej precyzyjne. Chłodne jak lód utwory były wyważone, cierpliwe i angażujące, choć nie przedstawiały niczego zaskakującego dla znających dorobek Miki. W tym być może tkwi sekret gościa – w umiejętnym i wielowątkowym podejściu do swoich środków.

SN: Dla nieznających jego twórczości też nie było większych zaskoczeń.

AK: Z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że może w momencie odbywania się ten jego set bardzo mnie wciągnął, jednak na tle innych koncertów, to nie jest występ, który w jakiś sposób mnie poruszył – podobnie miałam z Markiem Fellem, zupełnie wiedziałam czego się spodziewać i to dostałam. „Solidny chleb razowy”, choć z najlepszej piekarni w mieście.

MC: Eee tam. Mark Fell zagrał lepiej niż na Off-ie (choć wytyczne były te same), wprowadził mnie w jedyną poza Swansonem ekstazę na festiwalu, nie mam pytań.

SN: A czego dowiedzieliśmy się po imprezach w Forum? Co mówią nam one o aktualnym stanie „kultury klubowej”? Czy czeka nas dalszy renesans techno? A jeżeli tak to które kierunki rozwoju wydają się najciekawsze?

AK: Myślę, że powiedziało nam tyle, że obecnie dzieciaki nie będą już odkładały kieszonkowego na gitary, a właśnie na decki czy syntezatory, laptopy. Podam przykład dla mnie najciekawszego wątku w muzyce tanecznej, który został przedstawiony. W piątek, podobnie jak było to rok temu w przypadku PAN, mała sala w Hotelu Forum została oddana do dyspozycji tylko jednej wytwórni. Ku mojemu zadowoleniu wybór kuratorów padł na White Material – label specjalizujący się w techno i house, jednak zrzeszający artystów mających do tych gatunków zupełnie świeże podejście. W wywiadzie dla Electronic Beats współzałożyciel, DJ Richard, mówił o swojej młodzieńczej fascynacji Wolf Eyes – a właśnie amerykańska scena noise to punkt wyjścia do zrozumienia tego, jak kreatywnie gatunki muzyki tanecznej traktuje White Material. Producenci w swoich utworach często łamią reguły 4/4, a jako didżeje w miksach łączą outsider house z L.I.E.S. ze wspomnianym Natem Youngiem, czy sięgają po nagrania takich legend, jak Theo Parrish. W „trójce” można było doświadczyć na własnej skórze niesamowitej selekcji setów dwóch założycieli – wspomnianego DJ Richarda i Young Male’a – oraz Galcher Lustwerka, który tego pierwszego nauczył grać. Najwięcej czasu spędziłam na secie DJ Richarda o wyglądzie androgenicznego noise rozrabiaki, który wyprawił prawdziwie acid house’owe święto.

Oczywiście można było przyjść do Hotelu Forum tylko by poimprezować i traktować warstwę dźwiękową jako tło, to każdego święte prawo w klubie. Ale kilku moich znajomych zgodziło się ze mną, że ilość bodźców, jakie dawała muzyka w Forum sprawiła, że nie mieli nawet czasu pomyśleć by się upić. W tym kontekście trochę przykro mi czytać, że dla niektórych był to „czyściec zwyczajnie zbędnych dźwięków”. Ale może ten nowy, buntowniczy język musi poczekać, by został traktowany bez uprzedzeń, które się pojawiają, kiedy mówi się o gatunkach klubowych. Całe szczęście muzyka jest swoim najlepszym adwokatem i mam pewność, że wszystkim pochłoniętym dźwiękami w Room 3 nie trzeba tłumaczyć, że uczestniczyliśmy w czymś wyjątkowym.

Unsound 2013 - Unsound 2013: Interference, 13-20 października 2013, Kraków  5

SN: Trochę się zgadzam, trochę nie. Bardzo możliwe, że to kwestia czysto „osobista”, albo związana z „indywidualną percepcją”, albo z biorytmem, na który ma wpływ położenie Jowisza względem Wenus, ale sporo wizyt w różnych trzech pokojach Hotelu Forum kończyło się lekkim niedosytem, rozczarowaniem. Oczywiście, każdy mógł znaleźć dla siebie coś miłego, ale w tym roku, w przeciwieństwie do ubiegłorocznej imprezy w Forum, trudno mi wskazać z czystym sumieniem absolutne highlighty (takie jak Voices From The Lake, Shackleton, Kuedo). Osobiście najbardziej podobało mi się Karenn, głównie z powodu bardzo bezpośredniej, trochę perwersyjnej wizji techno, jaką reprezentują w duecie Blawan i Pariah. Na duży plus dorzuciłbym hardware’ową kolaborację Andy Stott’a i Demdike Stare, głównie z powodu ładnego precyzyjnego brzmienia i solidnej „koncepcji” swojej muzyki. Laurel Halo i Forest Swords zagrali mniej interesująco niż na OFF-ie, The Mullholand Free Clinic zaczęli trochę nużyć po dobrych pierwszych trzech kwadransach, Underground Resistance byli raczej zabawni w swojej anty-systemowości. O reszcie występów/setów z Room 2 i 3 mogę powiedzieć tylko tyle, że żaden z nieznanych mi jak dotąd wykonawców nie zatrzymał mnie dłużej niż na kwadrans.

MP: The Mulholland Free Clinic faktycznie rokręcali się długo, i to przykuwało uwagę, zwłaszcza że korzystali z klasycznych instrumentów, których nie uświadczyłem gdzie indziej w Forum (pomijając wykorzystanie klarnetu u Besgaczi). Następnie zakleszczyli się w szablonie, który wypracowali, i utknęli tam zbyt długo, bym chciał dłużej przebywać w Room 1. Natomiast w Room 3 (na moje ucho) królowały bardzo wyraziste, mocne bity. Być może tutaj można upatrywać zawodu, jeżeli ktoś nastawił się na organiczność Forest Swords lub choćby eksperymenty z fakturą, jaką zaprezentował polski skład Besgaczi.

SN: Zastanawiam się, na ile to są tylko moje natręctwa, a na ile mniej radosny obraz tych wydarzeń. Co nie znaczy, że nie było fajnie, you know what i mean.

MP: Mam podobne odczucia. W tym roku w Forum było (z jednej strony) więcej różnorodności do wyboru, ale (z drugiej strony) trudno z tej ilości artystów wybrać zdecydowanych zwycięzców. Bodaj najbardziej porwał mnie set Laurel Halo, głównie ze względu na ewidentny odwrót od hegemonii niskich basów na rzecz zlokalizowanych wyżej patternów rytmicznych.

AK: Brak ewidentnych highlightów uznałabym… za plus. Na festiwalu wolę, by było dużo dobrych rzeczy, z których nie wszystko mi się podoba, ale mogę wybrać coś trafiającego wybitnie do mnie, jednocześnie nie nudząc się na innych. Ale też ja nie miałam żadnych oczekiwań związanych z Forest Swords czy Laurel Halo, bo to najzwyczajniej nie jest moja para kaloszy – wychodzi na to, że po prostu Twoi faworyci Sebastian byli w gorszej formie niż moi.

SN: Ale żaden z Twoich faworytów też mnie nie przekonał. Do Kerridge’a nie wytrwałem, czego żałuję.

AK: #smutek Kerridge wydawał mi się dość pokrzywdzony mając swój slot o 4:30 rano, co koniec końców znaczyło, że zaczął grać około 5:00. W pewnym sensie rozumiem tę decyzję – muzyka Brytyjczyka to już właściwie dialog przesterów z minimalnym udziałem bitów, dobrze wieńczy całą noc poświęconą techno i na oddzielnym wydarzeniu świetnie by się to sprawdziło. Jednak by dotrwać do tego występu po intensywnym festiwalowym dniu, trzeba było być naprawdę zdeterminowanym. Tym sposobem live act producenta obejrzała garstka zapaleńców i masa przypadkowej publiczności, której zdawało się obojętne co leci. Jednak muzyka klubowa z założenia ma łączyć bez względu na różne czynniki społeczne, kulturowe itd., więc muszę powiedzieć, że jednym z moich ulubionych momentów tego festiwalu był właśnie ten, gdy tzw. „randomy i fashioniści" (jak przeczytałam w relacji Lineoutu) odpływali przy dość hermetycznych przecież utworach Kerridge'a. Paradoksalnie jedyną zakłócającą live act osobą był mówiący po angielsku festiwalowicz, który postanowił się rozebrać do pasa pod sceną i przeszkadzał następnego dnia podczas występu Marka Fella. Ale wracając do muzyki – artysta bazował na materiale znanym z EP-ek, prowadząc płynną, pełną dramaturgii narrację, bez przerw między utworami – raczej były wydłużane. Jedyne co mnie rozczarowało to fakt, że od CTM-u wciąż jego live bazuje na laptopie i kontrolerze MIDI. Ale muzyka była na tyle angażująca i tak dobrze wykonana, że właściwie stało się to nieważne.

KK: Ja dowiedziałem się, że techno wzrusza.

SN: Nigdy nie płakałeś przy techno?

AK: Ja tam płaczę nawet przy tech-housie, nie wiem jak Krzysztof. No dobra, bez przesady.

KK: Dopiero do mnie dotarła siła oddziaływania emocjonalnego tej muzyki. A tak poważniej, trudno jest przewidzieć jeden, konkretny kierunek, w którym pójdzie techno, czy ogólnie cała muzyka klubowa, ponieważ różnorodność stylistyczna, co udało się pokazać w Hotelu Forum, jest oszałamiająca. Nie da się wrzucić do jednego worka Kerridge'a, Gardland, Heleny Hauff, Gobby'ego i Wilhelma Brasa. Klasyczny podział gatunkowy zdaje się rozpadać na naszych oczach, powstają coraz to nowe fuzje i hybrydy gatunkowe, co sprawia, że trudno jest powiedzieć krótko o danym wykonawcy, że „on gra techno". Cieszy też coraz większy udział procentowy kobiet w line-upie grających nie tylko muzykę ładną, ale potrafiących też wzniecić ogień na parkiecie (Helena Hauff i Stellar Om Source).

AK: I ja się podpisuje obiema łapkami pod tym, co tak ładnie ujął Krzyś.

MP: Stellar Om Source doprawdy przypaliła nieco forumowy dywanik.

MC: Na szybko odnośnie Forum - zinterferował ze mną sen i nie dotarłem na część pierwszą baletów: potwornie żałuję, najbardziej White Material i Heleny Hauff. Na drugiej zaś byłem jednak trochę „randomem i fashionistą”, po polskich występach (Lutto, RSS B0ys i Wilhelm Bras - wszystkie fenomenalne) rzuciłem się w wir klabingu i zmieniałem sale co kilkanaście minut. Było to fascynujące doświadczenie, ale muszę przyznać, że niewiele pamiętam, poza tym, że Gobby to był totalny świrus.

SN: A ja będę podejrzliwie drążył – czy te wszystkie mutacje, o których mówicie, to nie jest trochę „gra resztkami”? Nie dostrzegam w nich niczego, co by miało zmienić reguły gry.

AK: Oczywiście, że jest – powrót do analogowych korzeni, etos DIY, te hasła widzę w kolejnych wywiadach z producentami. To jakiś techno-rockizm. W pewnym momencie pożre własny ogon. Jednocześnie – przecież muzyka Heleny Hauff to zupełnie nowa jakość i ma niewiele wspólnego z przytoczonymi powyżej sloganami, jej utwór „Actio Reactio” to pędzące sekwencje, każda w innym kierunku, nie ma linearnej narracji, formy. By ogarnąć, co się dzieje, trzeba się naprawdę zaangażować w słuchanie. I tak bywa z wieloma produkcjami. Choć to trochę dygresja, bo Helena grała DJ set.

MP: Prędzej niż „grą resztkami” nazwałbym to twórczą zabawą z formą muzyki techno. Warianty i odłamy tworzą się od kiedy istnieje muzyka. To nie są „resztki”, raczej nasiona.

AK: Ładnie ujęte.

KK: Jeszcze odpowiadając Sebastianowi – sama gra znacząco się zmieniła. Dwadzieścia lat temu trzeba było sobie zadać nie lada trudu, aby dotrzeć do ciekawych twórców poszukującej muzyki elektronicznej i nie tylko. Dzisiaj wiadomo, dwa kliknięcia myszką. W sytuacji kiedy wszyscy znają wszystko (a przynajmniej takie jest założenie) i przy wielkiej nadprodukcji muzyki, trudno jest już nie tylko sprzedać swoją muzykę, ale w ogóle zostać zauważonym (lub też przeciwnie, trudno jest pozostać w niszy i cieszyć się anonimowością). Niby minęła już epoka wielkich narracji, ale takie persony, jak Burial czy Flying Lotus, zdołały sporo namieszać w pojedynkę, będąc inspiracją i drogowskazem dla wielu twórców. Nie byłbym więc aż takim pesymistą, może niedługo (jutro lub za pięć lat) pojawi się postać, która wywróci cały porządek do góry nogami, ku naszej radości.

AK: Ja bym dyskutowała, mocno się nawet sprzeczała czy oni byli aż tak wpływowymi postaciami – chyba, że masz na myśli ich popularność. Ale to temat na oddzielny artykuł.

SN: Let the music speak for itself: „Computer Face//Pure Being”, „Untrue”.

MC: Ja miałem taką refleksję, że dla publiczności techno noise i awangarda zawsze jest w porządku, o ile idzie z nią w parze four-to-the-floor. I dobrze.

SN: A jak na tym tle wypada drugi ważny Unsoundowy nurt, czyli szeroko pojęta muzyką eksperymentalna i awangardowa?

AK: Myślę, że granice między tymi dwoma nurtami często się zacierały – do Pete’a Swansona można było tańczyć równie intensywnie co do setów w Hotelu Forum, a live act Samuela Kerridge’a czy Regisa mógłby też odbyć się w ramach oddzielnego koncertu.

MC: Dla mnie to do Swansona się najlepiej tańczyło. I do momentów na Mice Vainio. I do forumowego setu Lutto Lento, i do Wilhelma Brasa. Albo umiem pląsać jedynie do INTELIGENTNEJ MUZYKI, AWANGARDOWEJ, albo eksperymentalne podejście do muzyki tanecznej to właśnie to, co rozbudza w niektórych iskrę emocji.

AK: Dlatego zaryzykuję tezę, że dało się zauważyć, że muzyka klubowa jest obecnie jednym z ważniejszym, a może najważniejszym punktem odniesienia dla eksperymentatorów.

Ja bym natomiast rozdzieliła jeszcze dwa inne prądy, które też łączą się z tymi wspomnianymi powyżej przez Sebastiana: muzyka wywodząca się z noise’u i na drugim biegunie ta inspirowana popem czy wręcz utworami użytkowymi. Hałas występuje już nawet na albumie „Yeezus” Kanyego Westa, a takie postaci sceny noise jak Kevin Drumm należą do głównego nurtu rynku niezależnego. Te kiczowate, niedysonujące brzmienia i tandetne efekty w muzyce eksperymentalnej to dość świeża sprawa, coś się ma na rzeczy dopiero od kilku lat.

Unsound 2013 - Unsound 2013: Interference, 13-20 października 2013, Kraków  6

MP: Granice się rozpływają nie od dziś, ale akurat relatywnie niedawno natrafiłem na przykłady skrajnych mash-upów obu przeciwstawnych estetyk. Na przykład na tegorocznej EP-ce Kevina Drumma z Jasonem Lescalleetem („The Invisible Curse”) możemy usłyszeć zmasakrowany, spowolniony sampel z 80’sowego przeboju „Wouldn’t It Be Good” Nika Kershawa, wyłaniający się z potężnej ściany hałasu. Albo „Songs About Nothing” wspomnianego Lescalleeta, 2012 rok, tam mamy kolejny sampel. Wszystko trochę w stylu vaporwave’owych wkładek a’la Macintosh Plus.

AK: Oczywiście, że chodzi też o kreatywne użycie sampli – tak jak w vaporwavie reprezentowanym na festiwalu przez Jamesa Ferraro, samplowanie klasyki pop-rocka przez Deana Blunta czy wszelkich odniesień do new age’u – choć w tym przypadku akurat kuratorzy postawili na klasyka gatunku w postaci „Sleep Concertu” Roberta Richa.

SN: Ale patrzysz Andżeliko tylko na dwa odłamy – noise i vaporwave. A przecież muzyka eksperymentalna to nie tylko dysonanse i kiczowate brzmienia. Jeżeli ciągle grasz dysonansami i hałasami, chyba łatwo jest popaść w pozorny eksperymentalizm – który wydaje się eksperymentalny i niezależny, i fajny, ale w zasadzie niczego ciekawego nie wnosi. Historia muzyki awangardowej jest przecież naprawdę długa i pokrętna i nie wiem, czy zajawienie się niektórymi nurtami nie jest trochę na wyrost.

A vaporwave chyba pozostanie gatunkiem wiecznie niespełnionych, niezrealizowanych nadziei (co jest zgodne z jego „ideologią”). James Ferraro ciekawy na żywo, znowu jest trochę rozczarowujący na nowej płycie „NYC, HELL 3:00 AM”. James Ferraro, człowiek z nadziei.

AK: Jasne, że generalizuję, bo chcę zaznaczyć wątki wyróżniające tegoroczną edycję od poprzednich. Czy jak przeczytamy, że na Paryskim Tygodniu Mody królowały różowe szorty i słomkowe kapelusze oznacza, że wszyscy projektanci pokazali je na wybiegach? No nie, mówimy o pewnym najbardziej rzucających się w oczy nowych tendencjach. Taki urok Unsounda, że zajmuje się głównie nową muzyką i z tej perspektywy należy go oceniać. Też doceniam, nawet wolę muzykę, która opiera się modom, a jednak brzmi dość oryginalnie, ale wiesz o co mi chodzi.

MP: Gdy mówimy o muzyce prezentowanej na Unsoundzie i próbujemy na jej podstawie wyciągać ogólne wnioski, siłą rzeczy generalizujemy, bo spektrum jest zawężone do muzyki około-elektronicznej. Zresztą, bardzo mętnie używacie terminu „eksperymentalny”, a przecież ten zwrot ściśle sugeruje jakąś innowacyjność, zrodzoną z faktycznych eksperymentów. Moim zdaniem na Unsoundzie nie ma uświadczymy muzyki eksperymentalnej – noise to w epoce szybkości „internetowej” ustatkowany jegomość, tak samo klasyczne techno. (Może jedynie obecność vaporwave daje lekki odpór moim słowom). Unsoundu promuje muzykę najnowszą, tworzone w obrębie znajomych estetyk, która tętni, a o której nie słyszymy w popularnych mediach. Organizatorzy festiwalu na całe szczęście nie wchodzą przy tym w zagadkowe hipokryzje na temat nowej awangardy czy so-called eksperymentalności.

SN: Zdefiniuj nową muzykę, zdefiniuj modę, heh. Jestem podejrzliwy w stosunku do tych pewnych tendencji.

AK: Bardzo słusznie! Po to ktoś wynalazł kiedyś krytykę muzyczną i po to ona wciąż istnieje. Poza tym użyłam sformułowania „inspirowana popem czy wręcz utworami użytkowymi” – co mieści nie tylko typowy muzak używany przez vaporwave’owców, ale też library music, muzykę medytacyjną, neoklasykę (w tym znaczeniu) – czyli wszystko to, co złe, niestylowe, amatorskie, niepotrzebne. Oneohtrix Point Never czy choćby nowy album Bataille Solaire pokazują, ile można z tego wyczarować, a że jesteśmy na początku drogi, to warto dostrzec tę tendencję, która przewijała się przez cały festiwal. Oczywiście, że nie zabrakło też przystępniejszej improwizacji Fire!, eksperymentalnego black metalu Altar of Plagues czy wesołej lekcji historii o La Monte Youngu w wykonaniu Rhysa Chatmana czy Charlemagna Palestine’a.

SN: O ile kompletnie ominął mnie hajp na metal w ostatnich latach, tak muszę przyznać, że Altar of Plagues byli naprawdę ciekawi: bez żadnych nieszczęsnych dodatków scenicznych i charakteryzacji. Interesujące kompozycje, „miłe” brzmienie gitar, dobry perkusista, czas wrócić do jakiegoś pieprzonego „N.I.B” #śmiech. Nie wiem, na ile to jest reprezentatywne dla tej nowej kawalerii szatana, ale hej, to naprawdę było dobre!

MC: Ten zespół pasował do Unsounda całkiem nieźle – przede wszystkim dlatego, że świetnie się go… słuchało. (Biedni byli ci samotni pogujący.) Metal to często gra zagrywkami, które znamy, ale które są doprowadzane do perfekcji, prowadzone różnymi ścieżkami, faszerowane tak zwanymi smaczkami. Na podobnej zasadzie działa pełno technicznej muzyki od free jazzu po techno, czemu więc olewać metal? Za rok ucieszyłby mnie np. jakiś projekt mieszający black z emo, były już takie historie.

KK: Tegoroczna edycja pokazała dwie twarze takiej muzyki. Tę smutną, nudną i bezsensowną, z której nabijają się nieprzychylnie nastawieni do muzyki awangardowej i eksperymentalnej. Jeśliby zabrać znajomego, który nie siedzi zbytnio w takich klimatach np. na Dream Cargoes czy Stefana Wesołowskiego, to w lepszym przypadku już nigdy by nie posłuchał naszych rekomendacji, a w gorszym domagałby się zwrotu poniesionych kosztów. Na szczęście przeważały dobre koncerty: Mika Vainio, Pete Swanson, Innode, Mark Fell (właśnie, do której kategorii ich zaliczyć?), Stara Rzeka, Chatham i Palestine odwalili kawał dobrej roboty. Odnosząc się do tego co powiedział Michał, można by zaryzykować stwierdzenie, że eksperymentalny jest nowym indie.

SN: Ale to bardziej przesądził o tym kiepski dobór tej muzyki niż jej ogólny kiepski poziom. Jacaszek, Ambarchi (na których ekipo z Warszawy nie byliście), B/B/S pokazują, że to raczej wzbudzające kontrowersje strzały kuratorów niż smutny krajobraz muzyki eksperymentalnej. Warto wspomnieć o koncercie ostatniego wymienionego zespołu – dziwnej międzynarodowej kolaboracji Erika Skodvina, Andrea Belfiego i Aidana Bakera. Specjalnie nie słuchałem żadnych soundcloudów, notorycznie odkładałem pierwszy odsłuch ich ostatniej płyty: chciałem dać się zaskoczyć na koncercie. I nie żałuję, bo wspomnienia po występie B/B/S mam wyłącznie pozytywne – ich muzyka trochę płynęła post-rockiem, trochę bulgotała ciemnymi drone’ami, co chwilę skupiała się i rozpraszała. Ktoś miał pretensje o brak punktu kulminacyjnego, o zbyt małą liczbę środków używanych do budowania utworów, ale własnie ten brak ewidentnych puent, prostych klisz i zachowanie balansu między ustaloną formą a improwizacją wytworzył wiele fajnych nierozładowanych napięć.

Można mieć różne wątpliwości co do koncertu Fire! ale ludzie, to był naprawdę dobry koncert w swojej konwencji – sekcja rytmiczna była skupiona, „krautowa” i na jej tle szalał Mats. Jeżeli ktoś oczekiwał The Thing na Fire!, no to chyba źle trafił. Do pełni szczęścia brakowało towarzysza dla Matsa (patrz Fire! z Ambarchim albo Jimem O’Rourke), który towarzyszyłby Matsowi w hulaniu na transowej rytmicznej bazie.

MP: Ja wyczekiwałem koncertu skandynawskiego trio cały wieczór, klika Gustafssona miała zwieńczyć wszystko potężną dawką sygntaurowego jazz-rocka. Fire! grali ponad godzinę i ani na chwilę nie popadali w minory – nawet problemy techniczne basisty, który musiał opuścić scenę na dobre 20 minut (interference!) nie wybiły ich z rytmu. Wyłapałem bodaj dwie kompozycje z ich najnowszej płyty „(Without Noticing)”, jeden motyw z „Exit!” projektu Fire! Orchestra. I tyle. Im głębiej sięgam pamięcią, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że formuła koncertowa Fire! natrafiła na ślepą uliczkę – i wcale nie porównuję Fire! do The Thing. Co prawda koncert był wyśmienity, ale kompletnie przewidywalny. Sekcja rytmiczna gra wybrany motyw, Gustafsson wypluwa wnętrzności, wcale nie improwizuje - po prostu ozdabia saksofonem rytmiczną tapetę. Elektronika w jego wykonaniu brzmiała bardzo randomowo. Powiesz Sebastian, że przeżywanie na żywo tego plateau to istota rzeczy, ja mam spore wątpliwości.

MC: A dla mnie to było średnie strasznie. Chwilkę wcześniej widziałem Matsa z The Thing w Warszawie i był to lepszy koncert niż jakikolwiek z widzianych przeze mnie na Unsoundzie – kapitalny, porywający, etc. Łogień! natomiast był statyczny, ale nie hipnotyzujący, trochę wątpliwy pod względem dźwiękotwórstwa (popisy lidera na Rhodesie miały momenty, ale też widziałem, że użył może 30% pokręteł, które miał w arsenale - niby for a reason, ale jednak boli), z odklejonym od całości saksofonem. I przede wszystkim - zupełnie bez poszukiwań. Biedny był ten perkusista kurczowo trzymający się jednej pętli. Na płytach to żre, na żywo, podobnie jak redaktor Pudło – nie sądzę.

AK: Akurat faktycznie na żywo wolę samczy brutalizm The Thing niż Fire! (szczególnie po ostatnim rozlazłym albumie, poprzednie kupuję), nie lubię solowego albumu Ambarchiego „Audience of One”, z którego wykonywał na Unsoundzie utwór „Knots”, a gdyby ktoś kazał mi słuchać Jacaszka, to uznałabym to za sadyzm. To wszystko taka awangarda-środka – muzyka, która jest ambitna, jej twórcy miewają ciekawe pomysły, a jednocześnie jest dość przystępna. Nurt bardzo ważny, bo sam w sobie ma wiele do zaoferowania, też jest dobrym punktem wyjścia do dalszych muzycznych poszukiwań. Tylko teraz Sebastian zasiał ziarno niepewności – czy aby na pewno został na Unsoundzie dobrze zaprezentowany? Z mojej perspektywy średnio, ale jak mówię – mam specyficzny gust, jeśli chodzi o tego typu projekty.

SN: Skoro nie lubisz „Audience Of One” to tak, jakbyś nie lubiła „Knots”, bo zajmuje on lekko ponad połowę płyty i jest centralnym jej punktem. To już kwestia osobistych oczekiwań, które jak widać nawet w muzyce eksperymentalnej mogą wywoływać bardzo niespodziewane podziały i kontrowersje.

AK: Jeśli jesteśmy przy kontrowersjach i poszerzaniu muzycznych horyzontów to ja niezbyt rozumiem czemu Kwadrofonik wykonał, co prawda świetną, kompozycję George’a Crumba „Markokosmos” i to jeszcze bez żadnego merytorycznego wsparcia (typu choćby lakoniczny opis w książeczce czy, co by było najlepsze, poprzedzająca prelekcja o kompozytorze). Doceniam sam pomysł, bo muzykę współczesną jak najbardziej powinno się pokazywać poza filharmoniami i festiwalami typu Warszawska Jesień, gdzie trafiają tylko do hermetycznego grona odbiorców, a to dobro kultury, z którego każdy powinien móc skorzystać, nie tylko fani dysonansów na mocnej części taktu. Tylko oficjalna atmosfera w Synagodze Tempel, oczywisty minimalizm autorskich utworów Kwadrofonik czy neoklasyka Wesołowskiego to nie był kontekst sprzyjający przekonywaniu się do takiej muzyki przez ludzi, którzy za pewne w większości nie przeczytali tej traktującej o Crumbsie książki. Ja też, ale po tak dobrym wykonaniu z chęcią to zrobię.

Unsound 2013 - Unsound 2013: Interference, 13-20 października 2013, Kraków  7

SN: Dla mnie „Makrokosmos” jest „z zupełnie innej beczki” i mówiąc szczerze zupełnie nie zrozumiałem tej kompozycji. Nie wiem dlaczego znalazła się ona w repertuarze Kwardrofonik w ramach Unsoundu. Dużo przystępniej prezentowała się pierwsza część ich koncertu, czerpiąca z polskiej muzyki folkowej.

AK: Ale póki co wróćmy do tego, na czym się znamy – powiedziałabym chętnie coś o Fire!, ale (o ironio) to był ten moment festiwalu, kiedy rozłożyła mnie gorączka i gdybym nie wybrała snu i masy tabletek, przepadłby mi cały Unsound. Zatem poproszę o skrót.

KK: To trzeci z kolei koncert Matsa Gustafssona, jaki dane mi było zobaczyć w krótkim czasie, a także kończący trasę po Polsce, w której szwedzki saksofonista bardzo lubi grywać. Jeśli miałbym je hierarchizować, to byłby dopiero na końcu, co nie znaczy oczywiście, że był to występ słaby. Wpływ na to mógł mieć mój zrozumiały przesyt (trudno być zaskoczonym po tylu koncertach) oraz problemy techniczne basisty Johana Berthlinga. Nie raziły one aż tak bardzo, ponieważ pozostała dwójka starała się nadrabiać brak ważnego ogniwa zespołu przez improwizację (szczególne uznanie dla Gustafssona na Rhodesie). W porównaniu do The Thing, występ nie był może aż tak ekstatyczny, jak afroamerykański jazz z lat 60. Mats i spółka bardziej skupiali się na wytworzeniu atmosfery transowości, na myśl nasuwa się skojarzenie z jazzową inkarnacją Swans.

SN: Ale wracając do tak zwanej współczechy, może Michał i Krzysiek się ze mną zgodzą, ale koncerty Nu Ensemble, prowadzone pod kuratelą Matsa Gustaffsona w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej tuż przed Unsoundem, spokojnie mogłyby stanowić highlighty tego bardziej popularnego festiwalu. Dążę do tego: Agusti Fernandez i Peter Evans zrobiliby ciekawszy koncert niż Chatham i Palestine.

MP: Jak najbardziej, mało tego, na spektakularne występy Fernandeza czy Evansa spokojnie znalazłbym miejsce na festiwalu. Odnośnie Rhysa Chathama i Charlemagne Palestine: nie mogę pozbyć się wrażenia, że dwójka zasłużonych emerytów minimalizmu kunsztownie strollowała cały Unsound. Czy była to kpina z młodej, nastawionej na szybkie i intensywne olśnienia publiki, czy może zwyczajny objaw ekscentryczości Rhysa i Charlemagne'a? Nie wiem. Wiem tylko, że harczenie trąbkami i śpiewające maskotki brzmiały jak wyrafinowana, wielopiętrowa zgrywa. Albo ten mantryczny wokal, nijak mający się do instrumentarium; lub spacer pośród widowni z klarnetem i harmonijką, przypominający dance macabre z „Siódmej pieczęci" w alternatywnym ujęciu Mela Brooksa. Artyści byli wędrującymi dziadami z prozy Becketta – co było na swój sposób ujmujące, bo radowali się tym jak dzieci. Błakąli się po kościele i – tu trzeba oddać im honor – umiejętnie korzystali z akustycznych uwarunkowań wnętrza.

MC: Nie wiem, czy „zgrywa” to właściwe określenie. Ci goście są z trochę innej epoki, na cyników nie wygladają, a poza tym przekonująco wyłożyli sens niektórych ze swoich działań na panelu następnego dnia. Nazwałbym ich występ radosnym i uczuciowym, tylko przy okazji będącym prztyczkiem w nos artolom nastawionym na ponurą i poważną muzykę. Owszem, była w tym spora dawka wydarzeń mącących przekaz. Kaszlący Palestine, ustalanie pomysłów w trakcie występu, różne manualne problemy Chathama. To mogło wydawać się nieprofesjonalne – zresztą kurwa, to BYŁO nieprofesjonalne – ale zapaliło mi w głowie pewną lampkę. Czemu tak bardzo potrzebujemy, by całość występu była idealna? Gdy panowie trwali w rytualnych transach różnego rodzaju, wszystko było na swoim miejscu, kojące i ekstatyczne zarazem. Czy to powinno nam wystarczyć, czy mamy podświadomie żądać 10.0/10.0?

KK: Po koncercie tych panów mogę stwierdzić, że James Ferraro i Dean Blunt muszą się jeszcze dużo nauczyć o scenicznym trollowaniu, zanim osiągną w nim taki poziom maestrii jak Rysiek Chatham i Czarek Palestine. Muzycznie weterani również prezentowali się dużo lepiej niż nowi młodzi gniewni.

SN: Było cudownie, fantastyczny koncert dwójki zasłużonych, cenionych postaci w świecie muzyki eksperymentalnej. Nieprzewidywalni, oryginalni, nieulegają presji czasu i opierają się modom, potwierdzili swoją wielkość, nieszablonowość i odwagę artystyczną. #ironia

DH: +1.

MC: No to nawet nie była odwaga artystyczna – ci goście nie muszą niczego udowadniać i dlatego zagrali bez wielkiej spiny natchnionego drona. Nie kumacie po prostu, wy… wy nieczuli krytycy.

AK: Nie wiem komu tutaj parzyć melisę, a komu podać chusteczkę do otarcia łez. Ja się po prostu dobrze bawiłam, naprawdę dawno nie byłam na tak rozrywkowym koncercie i tyle. Ale miło, że ten występ wywołał takie obruszenie – chyba taki był cel.

MP: To zabawne, ale ja na koncercie Prominentów również dobrze się bawiłem. Starość się musi wyszumieć (y). Ze współczechy warto też odnotować występ Jacaszka, który jak zwykle próbował coś majstrować w połączeniu elektroniki z klasyką. Efekt całkiem przyzwoity, powiem szczerze. Dyskografia Jacaszka ma swoje wzloty i upadki, natomiast na żywo muzyk prezentuje się dosyć równo. W tym roku potraktował modyfikacjami klasyczny zestaw fortepianowych impresji francuskiego kompozytora Oliviera Messiaena („Katalog ptaków") i zdecydował się na jego podstawie ułożyć cykl pt. „Katalog drzew". Mam kilka problemów z tym przedsięwzięciem. O ile katalog Messiaena był faktycznie katalogiem – tj. transkrypcją trelów poszczególych gatunków ptaków na język strun fortepianu, tak „Katalog drzew"... No właśnie, co niby kataloguje? Messiaen był synestetykiem i dysponował słuchem absolutnym, ptasie trele wywoływały w jego umyśle fantastyczne plamy różnobarwnych fantomów. Być może celnym nawiązaniem do tego była niepokojąca wizualizacja, rzucona na organy krakowskiej Filharmonii – kolaż roztańczonych na wietrze koron drzew. W każdym razie, wracając do występu, to tu, to tam dało się słyszeć cytaty z Messiaena, reszta zespołu próbowała natomiast improwizacji. Znakomity klarnecista Michał Górczyński podmuchiwał i chuchał w ustnik instrumentu, niestety w tonii muzyki słyszałem go może z pięć razy. Jacaszkowi dwukrotnie nawalił sprzęt (interference!), produkując dudniący pogłos. Efektem ogólnym dla słuchaczy było poczucie utraty orientacji w ciemnym lesie i przemyślane dźwięki z gatunku elektroakustycznej improwizacji jako muzyka drzew, która ma nas z tej maligny wyprowadzić. Cóż: *gdybym był drzewem, zapewne tak bym brzmiał*.

SN: Cieszy mnie niesamowicie, że płyta tego projektu zostanie wydana w 2014.

MP: Serio? Dodaję do wishlisty. And now, for something completely different. Poruszana już różnorodność gatunkowa powodowała całkiem miłe przerywniki między koncertami totalnie angażującymi zmysły. Na przykład Jenny Hval wrzucona do Manggha (opanowanego przez bity i nojzy).

KK: Nie byłem zbytnio zachwycony dotychczasową twórczością Jenny Hval, w ogóle średnio przepadam za estetyką kobiecego popu. Jednak zdołała mnie ująć bezpretensjonalnością i charyzmą (świętny kontakt z publicznością). To byłoby jeszcze niewiele, ale w połączeniu ze świetnymi piosenkami, odegranymi z zespołem, który był bardzo dobrze zgrany, dało to efekt miłego zaskoczenia. Kompozycje były pomysłowe, nie pozwalały się nudzić, a rozstrzał stylistyczny piosenek naprawdę robił wrażenie. Nie wiem, na ile wpływ na mój odbiór miał fakt pewnego znużenia ilością koncertów dronowo-nojzowych, niemniej wrażenia były jak najbardziej pozytywne i skłaniające by dać jej albumowym wydawnictwom jeszcze jedną szansę.

MC: Podobnie jak Krzysiu, nie mam w ogóle rozeznania w gatunku uprawianym przez Hval, ale popem bym chyba tego nie nazwał. Hooków nie zanotowałem, kompozycje też nie są jakieś straight-forward, ale za to performens był zdecydowanie dobrą rozrywką. Jenny jest intrygująca, dowcipna i ma świetnych sidemanów, którzy wiedzą, jak dobrze i w niezbyt oczywisty sposób ilustrować jej narracje. Sporo pomysłów stricte dźwiękowych jak na piosenki – gitarzystę średnio obchodziło granie melodii. Kumata typiara.

MP: Jenny wystąpiła bardzo zachowawczo. Praktycznie odegrała swój najnowszy album „Innocence is Kinky" (swoją drogą album bardzo dobry, o całą RYM-ową gwiazdkę lepszy niż debiutancka „Viscera"), dodając na deser nową piosenkę. Nowa piosenka wpisywała się w stylistykę ostatniej płyty, a więc również – jak i cały unsoundowy występ Hval – brzmiała surowo, ze spazmatycznym kąsaniem gitary (zauważony już chroniczny brak melodii) i wyraźną perkusją jako dodatek do soczystych tekstów, traktujących o seksie, płci i spalaniu się w pragnieniach. Wszystko to pomimo lekkiego niedopasowania norweżki do stylistyki wieczoru (tego i poprzednich) w Manggha. W całości rzecz ujmując: podobało mi się, i faktycznie konferansjerka Jenny oddawała jej osobowość – wystarczyło pojawić się na panelu w Bunkrze Sztuki z jej udziałem, by się o tym przekonać.

SN: A jak sprawdził się zakaz fotografowania i filmowania występów i brak wizualizacji na większej części koncertów? Redukcja wrażeń wzrokowych powoduje głębsze, lepsze doświadczenie koncertu?

Unsound 2013 - Unsound 2013: Interference, 13-20 października 2013, Kraków  8

KK: Moim zdaniem się sprawdził, efektem tego był brak przepychających się do pierwszego rzędu fotoreporterów (nie bierzcie tego do siebie, ale to czasami jest bardzo irytujące). W zamian dostawaliśmy świetne rysunki, czasem bardzo abstrakcyjne, przedstawiające występujących artystów. Pewnie nigdzie na stałe ta konwencja się nie przyjmie, ale warto było tego choć raz doświadczyć. Gorące pochwały należą się też akustykom odpowiedzialnym za nagłośnienie, ponieważ na każdym koncercie było ono znakomite: w Manggha, Kościele św. Katarzyny, Kijów Centrum, Synagodze Tempel i Hotelu Forum.

MP: Fotoreporterzy ze wzniesionymi smartfonami lub tabletami (wyglądający niczym biblijni prorocy) faktycznie potrafią napsuć krwi. Dlatego zabieg organizatorów to krok w dobrą stronę, choć kryje się za nim dosyć naciągana ideologia. Głębsze, intymniejsze doświadczanie muzyki efektem braku fotek krążących po internecie czy braku kilku gości z przodu chwytających korzystne ujęcia? Wg mnie to tak nie działa, bo skupiamy się na ozdobach, zamiast na istocie przeżywania muzyki. Do pełniejszego odbioru przyczyniają się sugestywne wizualizacje i zabawa obrazem (James Ferraro w tym roku, Jacaszkowe drzewa).

DH: Z jednej strony bardzo dobrze, bo ukróciło zapędy fotografów-amatorów i nieamatorów, ale z drugiej aż prosiłoby się o więcej fajnych wizualek. Choćby takich jak w kinie u Henkego.

MP: Takich laserowych wspaniałości nigdy za wiele! Z drugiej strony (by zaprzeczyć nieco samemu sobie), coraz częściej zdarza mi się ignorować postrzegalne otoczenie koncertowe – bodaj 2/3 festiwalowych występów w tym roku spędziłem z zamkniętymi oczami, zasłuchany w dźwięki. Wtedy wizualki kompletnie mnie nie obchodzą. Tyle że właśnie, w tym momencie może mnie otaczać horda fotografów i również nic mnie to nie obchodzi.

SN: Byłbym ostrożny z absolutnym wyłączaniem zmysłu wzroku podczas koncertów. Dzięki temu uczestniczymy mocniej w koncercie, a nie słuchamy wyłącznie płyty koncertowej. Od ubiegłorocznej Nowej Muzyki, kiedy stanął przede mną pan, wyciągnął tablet w górę i oglądał koncert za jego pośrednictwem (przez co też zostałem zmuszony do patrzenia się w ekran) najchętniej zakazałbym „wszystkiego”.

MP: Być może właśnie dzięki tym ograniczeniom na tegorocznym Unsoundzie mogłem tak często obyć się bez wzroku.

AK: Co do wizualek to w tym roku w końcu były tam gdzie są naprawdę potrzebne, a nie.

MP: Otóż to, pstrokacenie każdego gigu fluktuacjami gliczów czy artystowską pikselozą to zbędny objaw zapychania przestrzeni, na której rozgościć powinna się tylko i wyłącznie MUZYKA (allelujah, praise the lord).

SN: A jak oceniacie wydarzenia dodatkowe: instalacje, panele, showcase polskich labeli, filmy jigoku? Od razu powiem, że wyciągnąłem trzy bardzo istotne wnioski z seansów w Kinie Pod Baranami.

1) Na najwyższych szczeblach władzy istnieje SPISEG.

2) Nie popełniaj przestępstw w otoczeniu roślin.

3) „Suicide Cult”. Tu jednak nie mam żadnej puenty. Może Jodorowsky by to rozkminił.

MP: He, he, co do drugiego punktu absolutnie się zgadzam. „The Kirlian Witness”, czyli kryminał o roślinach pomagających w odnalezieniu mordercy, to nagromadzenie nonsensu najwyższej klasy. Zagubione arcydzieło Hitchcocka skąpanego w oparach absurdu.

DH: Niestety, w tym roku ze względów pozasportowych byłem w stanie uczestniczyć jedynie w wydarzeniach muzycznych, zresztą i tak nie we wszystkich, w których chciałem. Szkoda jak zawsze filmów w tygodniu, także polskich showcase’ów. Dużo tego, nieogarnialne.

AK: Rozpisałam się na temat instalacji „The Enclave” na naszym profilu FB: „W tym czasie, kolega zachęcił nas do obejrzenia instalacji przygotowanej przez fotografa Richarda Mossa z wykorzystaniem nagrań Bena Frosta. Na tym ostatnim już jakiś czas temu postawiłam krzyżyk, jeśli chodzi o jego artystyczną przyszłość. Całe szczęście często nie mam racji – okazuje się, że w ramach programu Rolexa (!), Ben Frost stał się uczniem Briana Eno. Panowie wybrali się razem na wystawę fotografii i tam zobaczyli prace Mosse'a, którymi Frost się zachwycił. Postanowił skontaktować się z twórcą, a ten mu odpowiedział, że właśnie realizuje swój projekt w Kongo i w sumie to mógłby do niego wpaść. Nie jestem krytykiem fotografii, ale w porównaniu do znajdujących się na górze Bunkra Sztuki zdjęć z Word Press Photo, obrazy uwiecznione przez Mosse'a wydają się niezwykle poetyckie, dzięki zastosowaniu wojskowej aparatury rejestrującej niewidoczne spektrum podczerwieni. Oznacza to mniej więcej tyle, że przeważającymi kolorami są róż oraz żółć i błękit, które zupełnie nie kojarzą się z fotografią wojenną. Warstwa dźwiękowa Frosta też unika banału, mimo że bazował na nagraniach terenowych z Konga, to nie usłyszymy strzałów czy jęków ofiar z pogrążonego w wojnie kraju, a zderzenie odgłosów natury, życia codziennego z chłodną falą ambient-drone'u”. Podobnie jak o panelu o karierach polskich artystów za granicą: „Show skradł Kuba Ziołek (Stara Rzeka), mówiący szczerze o tym, co leżało mu na wątrobie, np. bulwersował się tym, że polskie instytucje kultury wydają pieniądze podatników na wysyłanie wykonawców za granicę, gdzie ci zwykle dobrze się bawią, a docierają do wąskiego grona odbiorców. Tego typu mocne tezy kontrował bardzo zdroworozsądkowy Wojciech Kucharczyk”. Na więcej niestety nie zdążyłam.

SN: Czy polska muzyka była dobrze „wypozycjonowana”?

AK: Wydaje mi się, że tak – showcase’y co prawda były dość wcześnie, ale akurat w dni, kiedy było najwięcej festiwalowiczów. A i tak najważniejsi reprezentanci wytwórni byli w bardzo dobrym „czasie antenowym”.

KK: Tak, wybrani zostali najciekawsi przedstawiciele wpisujący się w obszar zainteresowań Unsounda; kto chciał zobaczyć, ten zobaczył. Interesująca jest również formuła showcase’owa, która coraz bardziej zyskuje na popularności podczas organizacji festiwalów. Jako szansa na zaprezentowanie szerokiego grona artystów o podobnym rodowodzie jest wyśmienita.

AK: Znowu posłużę się relacją z naszego profilu na FB: „Ciekawą kwestią jest koncert Starej Rzeki – był o wiele lepszy niż poprzedni, widziany przeze mnie na Off-ie i to mimo licznych niedociągnięć. Powiem więcej – naprawdę wbił mnie w ziemię. Kuba Ziołek obsługiwał jednocześnie gitarę elektryczną (którą przestrajał z trzy razy, w tym jeden naprawdę długo – tak, że ostatecznie przypominała sitar), efekty, sampler i kto wie co jeszcze – miał tego cały stolik. I oczywiście śpiewał. Nie raz się w tym wszystkim pogubił, ale trudno się dziwić, jeśli wziął na swoje barki tyle rzeczy. Materiał, który znamy z płyty i kasety zabrzmiał naprawdę żywo, zyskał nawet nielubiany przeze mnie cover piosenki Nico”.

KK: Opadły już emocje związane z jedną z ważniejszych tegorocznych premier, czyli „Cienia chmury nad ukrytym polem” (do których zresztą sam autor odnosił się ze zdrowym dystansem, podczas panelu poświęconego polskiej muzyce eksperymentalnej). Można więc było na spokojnie podejść do tego projektu Kuby Ziołka i spróbować ocenić jego występ unsoundowy krytycznym okiem. W porównaniu z innymi koncertami Starej Rzeki można uznać go za najlepszy, co więcej, był to jeden z lepszych koncertów w obrębie stylistyki dronowo-ambientowej. Nawet pomimo małych problemów Ziołka z jednoczesnym ogarnianiem dużej ilości sprzętu, efektów oraz gitary. Można powiedzieć, że te niedociągnięcia dobrze oddawały ducha tematu przewodniego tegorocznego Unsoundu.

DH: Wracając do wątku: nie wiem, czy dobrze wypozycjonowana, ale warto podkreślić, że choćby Lutto Lento i Daniel Drumz bardzo dawali radę i momentami kradli show teoretycznie lepiej pozycjonowanym, konkurencyjnym atrakcjom (raz nawet jeden kradł drugiemu, interference).

MC: Cały występ ekipy z Sango odebrałbym jako jedno wydarzenie koncertowe w trzech częściach. Nie zaprezentowano, o ile się nie mylę, ani jednego kawałka wydanego w wytwórni, ale Phantom, Lutto Lento i Filip Lech świetnie oddali ducha jej działań, mieszając dziwną muzykę taneczną wielu sortów (od italo disco, przez rave, do ognistej tropicalii) i eksperymentalną (od kosmicznych field recordingów do muzyki konkretnej). Więcej takich poważnych motywów, panie Kazimierzu.

MP: Z muzyki polskiej na showcase’ach zdołałem usłyszeć jedynie około połowę występu Filipa Lecha w klubie RE – brzmiało to całkiem sympatycznie. Nie wiem, gdzie Filip wynajduje sample/winyle, ale w większości były *odlotowe*.

SN: Ale skoro narzekaliśmy na OFF-ie na asekuracyjność organizatorów w promocji polskich wykonawców, czy nie powinniśmy jednak zrobić tego samego w przypadku Unsoundu? Mam na myśli głównie imprezy w Forum, gdzie zostali zepchnięci na trzeci plan, a mogliby stanowić ciekawą alternatywę dla nie zawsze sprawdzających się headlinerów w Room 1. To samo mógłbym powiedzieć o godzinach showcase’ów w Re – dla lokalsów byłoby korzystniej, gdyby odbyły się na przykład przed koncertami w Manggha w pierwsze dni festiwalu, kiedy nagromadzenie wszelkich wydarzeń jest trochę mniejsze.

AK: Myślę, że to nie polscy odbiorcy byli adresatami, lecz przede wszystkim przyjezdni. Z jednej strony to jasne, że popieram te działania promocyjne, ale z drugiej – get real, Anglicy przyjeżdżają zobaczyć gwiazdy z okładek Wire, a polska muzyka to ciekawostka, która przy dobrych wiatrach może do kogoś trafić, ale to nie będą wszyscy zagraniczni festiwalowicze. Dlatego z komercyjnego punktu widzenia wsadzanie w prime time krajowego wykonawcy zamiast kogoś znanego byłoby trochę samobójstwem. Chyba że postawić na jakiś polski projekt specjalny czy reaktywację już kultowego i gdzieś funkcjonującego (choćby trochę) zagranicą wykonawcy – Za Siódmą Górą, Księżyc, nawet kurcze Eugeniusz Rudnik czy, zupełnie z innej beczki, Mołr Drammaz; z nowości supergrupa Dwutysięczny, jest tyle opcji! Ale to wciąż by było peryferyjne w porównaniu do przereklamowanego, ale z jakiegoś powodu cenionego Keitha Fullertona Whitmana.

SN: Wszystko jest kwestią promocji. Wyobraź sobie sytuację: przyjeżdżasz na festiwal do przykładowej Lublany i masz trzy showcase’y z najciekawszymi słoweńskimi labelami wciśnięte w porze obiadowej w ciasnym klubie. Może pójdziesz, może nie. Ale jakbyś w ciągu tygodniowego festiwalu miała jedno dodatkowe porządne wydarzenie w prime time związane ze słoweńską awangardą, myślę, że poszłabyś tam z czystej ciekawości.

AK: Racja, mam wrażenie, że chodziło o to, by w programie rzucały się w oczy nazwy polskich labeli i wykonawców – panele dyskusyjne, targi, koncerty rozpoczynające wieczór, DJ sety czy showcase’y. Ukazana była różnorodność, ale to było tak rozdrobnione, że faktycznie ciężko było z tego skorzystać – jeśli miało się z czegoś zrezygnować, to właśnie z tych inicjatyw. Uważam, że to nie był błąd programowania, ale specyfika percepcji polskiej muzyki – nagle zarówno Polacy, jak i zagraniczna prasa odkryła, ile mamy do zaoferowania. Po prostu na następnych edycjach kuratorzy będą musieli poszukać głębiej. Zresztą sama byłam tego procederu (opuszczania showcase’ów) ofiarą, a raczej winowajcą. Żałuję, że musiałam wyjść z showcase’u mik.musik! bo pewnie dostarczył by mi o wiele ciekawszych wrażeń czysto muzycznych niż koncert Deana Blunta, szczególnie że dużo osób chwaliło mi potem występ 8rolek. Ale mleko się rozlało, miałam bilet, więc poszłam sprawdzić o co tyle hałasu.

MC: Rozwiń, co jest w tym Blancie, dla mnie typ to Marcin Masecki dubstepu. Niby świetny w swojej działce, ale ciągle odwala jakieś wariactwa na boku. Dlatego też nie byłem na jego solowym koncercie.

AK: „The Redeemer” wydawał mi się płytą ciekawszą na papierze niż do codziennego odsłuchu – to koncept album o zakończeniu związku złożony z sampli z Kate Bush, Puff Daddiego czy Fleetwood Mac, złączony nagraniami z automatycznej sekretarki. Jednak tłum zdenerwowanych brakiem biletów fanów uświadomił mi, że mamy do czynienia z większym fenomenem.

Występ zaczął się w ciemnej sali, z masą dymu, z głośników dobiegał odgłos nagranego w zbliżeniu deszczu. Jest mi trudno wyobrazić sobie coś bardziej patetycznego, a potem takich “przegiętych” momentów było jeszcze więcej. Przez cały czas śpiewającego Blunta pilnował barczasty ochroniarz i sama końcówka performace’u została zwieńczona chyba pierwszą, a na pewno najdłuższą solówką gitarową w historii festiwalu Unsound. Warstwa elektroniczna albumu została puszczona z taśmy, większość czasu na scenie znajdował się skąpany słupem estradowego światła Dean z gitarą, z jednym lub dwoma towarzyszącymi instrumentalistami. Jak zwykła mówić moja babcia o obradach sejmu – „to kabaret”. Ale biorąc pod uwagę, że „The Redeemer” traktuje o prawdziwym rozstaniu (podobno z Ingą Copeland, grającą z Bluntem w Hype Williams) to może należy ten cały show interpretować nie tylko jako kolejny żart „muzyka i figlarza”, a potraktowaną z mocnym przymrużeniem oka spójną rock-operę o jednak prawdziwych emocjach i, jakby nie patrzeć, takie wywołująca.

KK: Niestety nie udało mi się zdobyć biletów na „The Redeemer" Deana Blunta w Starym Teatrze, ale za to zobaczyłem secret gig w Alchemii „Watch the Throne 2". Muzycy kazali na siebie czekać ponad godzinę, ale jak już zaczęli grać, można było nawet nie zanotować, że coś się zmieniło, bowiem zaproponowali ciekawą wariację na temat barowej muzyki do kotleta. Blunt, z Jamesem Ferraro akompaniującym na fortepianie, ściszony głosem śpiewał smutne piosenki o utraconej miłości. Aranże były bardzo minimalistyczne i zapętlone, co dało ciekawe połączenie, tworząc nową jakość ambient-bluesa. Tytułową „Interferencję" zapewniały rozmowy publiczności, do których muzyka była tłem i o które muzycy sami prosili przed koncertem.

SN: Skoro Unsound jest pewnym poligonem doświadczalnym – jakie wnioski na przyszłość muzyki i festiwali można wyciągnąć?

DH: Całościowo pod względem artystycznym jak zawsze bez większych zarzutów, nie mam miejsca/czasu/pomysłu na felieton, więc skupię się na wątkach festiwalowych. Organizacyjnie Unsound oczywiście też podołał (ja bym może Blunta wbił do Kina Kijów: frekwencja!) – wszystkie miejsca koncertowe sprawdzają się od lat świetnie; teraz z dobrym skutkiem dołączyły Filharmonia i Stary Teatr, poproszę natomiast o powrót Kasyna Oficerskiego. Trudno natomiast przejść do porządku dziennego nad „karnetem” nie obejmującym 3 (4?) wiodących eventów . Podwyżki cen seansów kinowych z 5 na 10 zł też nie mogły zostać niezauważone (reprezentuję Kraków). Ale to są i tak nieznaczące detale, bo w kategorii value for money krakowska impreza i tak miażdży konkurencję. Bardzo doceniam świetną stronę mobilną z programem, moja papierowa książeczka z programem docenia to także.

AK: Zgadzam się z Darkiem, jeśli miałabym się przyczepić do czegoś, to byłoby to związane z moimi osobistymi preferencjami muzycznymi. Tak więc sobie odpuszczę.

SN: Już łatwiej zaakceptować droższy karnet o kilkadziesiąt złotych i mieć „spokojną głowę” niż zastanawiać się nad kolejnymi inwestycjami w dodatkowe bilety. Nikt z nas nie zdecydował się ostatecznie na Pantha Du Prince & The Bell Laboratory, a pewnie koncert był bardzo przyjemny i efektowny mimo nie najlepszego albumu studyjnego.

MP: Na pewno potwierdza się, że wartość festiwalu zależy w dużym stopniu od jakości miejsca, w którym się on odbywa. Za nic świecie nie rezygnowałbym z imprez w Forum, Synagodze, Muzeum Manggha (prawdopodobnie najlepsze warunki akustyczne w Małopolsce and beyond), dyskusji w Bunkrze Sztuki – niech współpraca trwa w najlepsze.

SN: Jaki będzie następny temat przewodni Unsoundu?

AK: Myślę, że coś związanego z wirtualnością, choć wolałabym, by bardziej pokombinowali.

MP: Tak, temat wirtualności wydaje się aż nadto oczywisty. Prawdę mówiąc wystarczy, że unikną sztampy i dobiorą do zestawu paczkę świetnych artystów. Tegorocznego Interference doszukiwałem się na zasadzie niezobowiązującej zabawy, która stanowiła 1% doświadczania festiwalu.

SN: Ale to jest przednia zabawa z dorabianiem ideologii!

MP: No dobra, to może Unsound 2014 Mass Surveillance. Modny temat.

SN: A może to będzie temat, który wpuści trochę światła w bardzo minorową tematykę festiwalu? A może będzie wątek nadmiaru, kontroli, albo phygital?

AK: Też jestem za, na tegorocznej edycji światło było tylko u Roberta Richa i w niektórych bardziej house’owych setach. Watęk nadmiaru był na CTM-ie („The Golden Age”), więc pewnie nie chcieliby się dublować. Prawda? Piękno? Natura? Jak znam życie będzie coś o sztucznej inteligencji. Przyznam, że motyw Interference podobał mi się o tyle, że trochę „uczłowieczył” ten festiwal i boję się, że tylko na jedną edycję.

MP: Oby nie odlecieli w abstrakcję z kolejnym tematem. Jak dotąd organizatorom sprawnie udawało się połączyć atrakcyjność identyfikacji wizualnej z realnym sensem kryjącym się pod osłoną motywu. Zeszłoroczne The End celnie wyłapywało wątki apokaliptyczne w muzyce i okołomuzycznej sztuce, Future Shock sprawdził się jako baza pod dyskusje o technokracji i naszych rojeniach co do kształtu przyszłości. Za rok życzę sobie tematu równie „przyziemnego”.

MC: Ja bym coś o miłości chciał.

Andżelika Kaczorowska, Miłosz Cirocki, Krzysztof Krześnicki, Michał Pudło, Dariusz Hanusiak, Sebastian Niemczyk (30 października 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Jezus Maria
[11 listopada 2013]
Co to - kurwa - ma byc...? Popis malkontenctwa?
Gość: patrycjusz/10
[4 listopada 2013]
kocham redaktor AK za pomysł z EuGeniuszem Rudnikiem <9
Gość: kidej
[3 listopada 2013]
A jednak ktos przeczytal.
Gość: miłosz c
[3 listopada 2013]
przeciwko kulturze tl;dr /m/
Gość: Stinky
[2 listopada 2013]
Pogięło was? Chyba nik tej paplaniny nie przeczyta do koća. To gorsze niż sleep-concert Roberta Richa.
Gość: klingklang
[30 października 2013]
> Nikt z nas nie zdecydował się ostatecznie na Pantha Du Prince & The Bell Laboratory, a pewnie koncert był bardzo przyjemny i efektowny mimo nie najlepszego albumu studyjnego

Dokładnie tak właśnie było! Album dość nudnawy, natomiast na żywo doświadczenie doskonałe.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także