Off Festival 2013

OFF Festival 2013: niedziela, 4 sierpnia

Babadag

Kwintet Babadag, występujący na OFFie z ramienia wytwórni Lado ABC, wydawał się wręcz stworzony dla otoczenia Sceny Leśnej. Partie wokalne i perkusyjne raz rozbrzmiewały w ciszy, raz układały się w porywające repetycje; raz czarowały romantycznym minimalizmem, raz zapętlały się niby głosy leśnych duchów. Aż niewiarygodne, że na taką dramaturgię złożyły się przede wszystkim perkusjonalia (gong, glockenspiel, steel drum) i że egzotyczne banjo pasowało do tej układanki. Koncert w niczym nie ustępował zeszłorocznej płycie – kawał naprawdę solidnego rzemiosła. Plus brawa dla muzyków, że nie dali się rozproszyć próbie dźwięku, którą w czasie ich koncertu przeprowadzali na Scenie Trójki Ampacity, niekiedy zupełnie zagłuszając cichy, nieostentacyjny folk Babadag. (Ania Szudek)

Dopiero przed festiwalem dotarło do mnie, że Babadag to tak naprawdę polska supergrupa, składająca się z muzyków, z którymi zdążyliśmy się polubić w ostatnich latach (Bilińska/Cieślak/Zemler/Tarkowski, wow!). Cudownie nagłośniony koncert snuł się po Dolinie Trzech Stawów, a ja leżałem na trawie i chłonąłem pierwszą-i-ostatnią festiwalową mżawkę. (Sebastian Niemczyk)

Gówno

Widziałem Gówno już trzeci raz i najwięcej radochy miałem z obserwowania mojego współlokatora, fana smutnego porcyspopu (pozdrawiam cię Łukasz, KSP pany), który rozkręcał dzikie pogo i wyszło mu całkiem przednio. Zespół bawił, ale nie zmienił się ani o jotę od poprzednich występów. Nie wiem, co gorsze - to, że żart mógł się przejeść, czy fakt, że być może „Telewizor” czy też „Myślenie z serialu” są na serio. Wciąż, bardzo dobrze się bawiłem przy hitach pokroju „Ja cię kurwa nienawidzę” (chociaż offowy WYKON traka nie przebił tego z Parku Skaryszewskiego o 16:00, gdy pod sceną tańczyły ośmiolatki) i mojej ulubionej „Spowiedzi umarłego”, w której zespół brzmi jak rasowy cold wave z własnym sznytem, a nie jedynie jak udany pastisz zespołów ze starego Jarocina. (Miłosz Cirocki)

Ampacity

Początkowo, kierowany instynktem stadnym, wybrałem koncert Gówna. Po skądinąd świetnym wykonaniu „Ja cię nie lubię” postanowiłem zobaczyć, jak prezentuje się inna trójmiejska ekipa, która wydała w tym roku frapujący debiut. Muszę przyznać, że była to najlepsza decyzja, jaką podjąłem na festiwalu. Okazało się, że brzmienie zespołu znacznie lepiej sprawdza się w warunkach koncertowych, niż w domowym zaciszu. Post-rockowe struktury i partie ambientowo-dronowe odgrywali z dużo większą gracją i swobodą niż lekko toporne GY!BE. Mocnym rockowym uderzeniem dorównywali rewelacjom dnia poprzedniego, czyli japońskiemu duetowi Zeni Geva i Finom z Circle. Nie mieli sobie równych w temacie psychodelicznych odjazdów, zostawiając daleko w tyle cyrkowe Goat. Biorąc pod uwagę, że zespół nie grał jak dotąd zbyt wielu koncertów, tym bardziej zasługuje na pochwałę zgranie chłopaków. Jeśli tylko pojawią się w okolicy, naprawdę warto obadać. (Krzysztof Krześnicki)

Sam Amidon

Na festiwalu zawsze znajdzie się taki koncert, na który przyjdzie się kompletnie nieprzygotowanym, a wyjdzie się zadowolonym - z postanowieniem pilnego nadrobienia zaległości. Sam Amidon jest typowym amerykańskim chłopcem z gitarą. Z towarzyszeniem perkusisty udało mu się stworzyć na tyle ciekawą muzykę - świadomą swoich tradycji, ale brzmiącą tak zaskakująco aktualnie - że nie sposób było jej od razu zbyć standardowymi argumentami: nudy, to wszystko już było. Po przyjeździe z Katowic odpaliłem jego nowy album „Bright Sunny South”, wydany pod skrzydłami Nonesuch, i mam wrażenie, że będzie mi często towarzyszył aż do schyłku tego lata. (Sebastian Niemczyk)

UL/KR

Wybrałem się na występ UL/KR pomimo tego, że koncerty tego duetu stanowią w tym roku stały element programów większości festiwali, więc zahaczenie o ich gig nie stanowi specjalnej gratki i można go, z perspektywy odbiorcy, odkładać w nieskończoność. Ja postanowiłem zadać kres tej prokrastynacji właśnie podczas OFFa (wcześniej nie było mi dane widzieć na żywo Błażeja i Maurycego). Decyzji absolutnie nie żałuję. Dobra opinia o zespole znalazła swoje potwierdzenie także na offowej Scenie Leśnej. Pracę, jaką panowie włożyli w rozpracowanie swoich kompozycji na potrzeby koncertów, słychać już podczas pierwszych utworów granych ze sceny. Aż dziw bierze, że występ obfitował w tak ogromne zasoby muzycznej przestrzeni, bo na scenie widzieliśmy tylko dwóch gości – jeden z gitarą, drugi z laptopem. Paradoksalnie, wyciszanie elektronicznego chłodu utworów plumkającą gitarą, dawało dość nośny efekt - na takim gruncie Błażej Król eksponował pełną rozpiętość swojego wokalu (nie spodziewałem się, że jest aż tak dobrym wokalistą). Nawet niezbyt lubianego przeze mnie sofomoru duetu w wersji live słuchało się całkiem przyjemnie. (Rafał Krause)

Autre Ne Veut

To już taka mała tradycja, że w tekstach o Arthurze Ashinie musi paść porównanie do kolegi po fachu, Toma Krella. Trudno uniknąć tego i tym razem, zważywszy na to, że dwa lata temu How To Dress Well występowało w tym samym namiocie. A także na to, jak podobne okazały się te koncerty pod względem instrumentarium (a właściwie jego braku, choć ANV miało chórek i perkę). Obaj panowie pokazują tym samym, że poddają się samodzielnie narzuconej sobie klątwie studia nagraniowego, po czym rozkochują się w tych swoich cyzelowanych godzinami podkładach do tego stopnia, że nie są w stanie powtórzyć ich na żywo (być może z obawy przed zrujnowaniem tych rzekomo „bezbłędnych” cymesików). Mimo tych podobieństw, panów należy jednak, wewnątrz realizowanego gatunku, postawić na przeciwstawnych biegunach. Tam bowiem, gdzie Krell zdołał wykreować intymną, poniekąd frapującą atmosferę, Ashin podstawia pod samą twarz talerz z wylewającym się gotowym, bombastycznym daniem, rażącym emocjonalną epilepsją. W momentach krańcowych manierą wokalną sięgał wręcz estetyki AC/DC, po czym teatralnym gestem inscenizował swoje wniebowstąpienie (by za chwilę – również za pomocą jedynie gestu – bawić się w mima imitującego grę własnych partii instrumentalnych puszczanych z laptopa). Potworny spektakl. Cytując Tymona do Konnaka na koncertówce Tranzystorów: Jesteś ekscentryczny, wiesz? Jesteś nieznośny. (Jędrzej Szymanowski)

Zastanawiałem się przed tym koncertem, z jak dużym stężeniem egzaltacji przyjdzie mi obcować podczas jego trwania. I rzeczywiście, owe rozważania okazały się niebezpodstawne, choć nie było znowu tak strasznie jak podczas fortepianowych interpretacji Ashina dla Pitchfork.tv (do klawiszy artysta dobrał się tylko raz). Mimo wszystko, w namiocie „Trójki” zawiało powagą, gdy ekstatyczny falset (na granicy ochrypnięcia) szarżował po wysokich rejestrach, uzurpując sobie tym samym tytuł niezal-Jacksona. Z podbiciami towarzyszącego damskiego wokalu nie brzmiało to źle, ale należy mieć świadomość, że postawa sceniczna głównego rozgrywającego przypominała z czym mamy do czynienia (nagłe zamieranie w bezruchu, przy jednoczesnym wpatrywaniu się w widownię - pełen patos). Cóż, autor świetnych singli, na żywo prezentuje się dziwacznie, ale „Counting” wybrzmiało przyzwoicie, wzbogacone dodatkowo o rap Ashina przy drugiej zwrotce (przyznam, że przez chwilę liczyłem, że Mykki Blanco wyjdzie gościnnie na scenę, tym bardziej, że grał tego samego dnia koncert). (Rafał Krause)

„Play By Play” na początek koncertu, serio? (Sebastian Niemczyk)

Japandroids

Nie skłamię, że źle się bawiłem (inferno pod sceną wzorowe - mało łokci, dużo crowdsurfowania), ale była to też zasługa jedynego alkoholu, który wypiłem podczas festiwalu. Japandroids zagrali trochę zbyt mało z niemal bezbłędnego debiutu, ich celebration rock jest trochę za bardzo celebration, a „Art Czars” było tylko na próbie dźwięku. Wciąż, chłopcy to sceniczne bestie, dziewczęta są uwiedzione, a duch rokenrola unosi się w kurzu. Później jednak żałowałem, że straciłem siły na Fucked Up. Dobry zespół na festiwale, I guess. (Miłosz Cirocki)

Byłem wcześniej na dwóch koncertach tych popularnych KUMPLI, w związku z czym zastanawiałem się, czy w czasie ich OFFowego gigu nie wybrać alternatywy, ale przypomniałem sobie: przecież zawsze było zajebiście. Poza tym, na czym innym podczas tego festiwalu mogę się porządnie wydrzeć na refrenach (chwilę później znalazłem odpowiedź: na Moleście)? Ale już po pierwszym numerze wiedziałem dobrze: to jest jednak zespół do ciasnego, spoconego klubu. Nawet mimo tak podkreślanej przez nich hymniczności i stadionowego springsteenowego ducha, duża scena z dystansem od publiki to nie miejsce na te ich intensywne petardy. Zabrakło powera i mówię to z całą sympatią, jaką żywię do tej dwójki. Wracajcie do garażu, chłopaki; ja chętnie ruszę z wami. (Jędrzej Szymanowski)

Molesta gra „Skandal”

Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, dobrze było przez moment dać odpocząć uszom od dźwięków gitar i elektroniki, by posłuchać starych, znanych polskich rapsów. Ciężko nie uciekać się do analogii pomiędzy Molestą na OFFie a reaktywacją Kalibra 44 na Openerze. I chociaż po latach dorobek artystyczny Kalibra broni się zdecydowanie lepiej, to trzeba przyznać, że zabawa na obu koncertach była przednia i przebiegała w podobnym tonie, zwłaszcza, że obie ekipy postawiły na podobny koncept (czyt. żywe instrumenty wśród których dużą rolę odgrywały dęciaki). Zasługa leżała nie tylko po stronie zespołu, który przearanżował surowy materiał ze „Skandalu” na skoczną modłę z jazzującym vibem. Należy również pochwalić trójkę MC-e, którzy starali się zarapować dawne zwrotki z bardziej urozmaiconym flow (na tym tle na pewno wyróżniał się Vienio). Stwierdziłem wówczas, że wypada podnieść rękę w górę i nie było w tym żadnej przesady - spojrzałem za chwilę kilka rzędów przed siebie, dostrzegając Jędrzeja, który bujał głową i wiedziałem, że nie będę osamotnionym entuzjastą tego koncertu wśród redakcji Screenagers. (Rafał Krause)

Molesta wprawdzie grała „Skandal”, ale nie dograła. Po początkowo dosyć ścisłym trzymaniu się tracklisty, gdzieś od połowy postanowili kontynuować przeprowadzanie nas przez klasyka klasyków metodą bardziej skokową. Stąd z niektórych numerów usłyszeliśmy (i z wściekłością poskandowaliśmy) jedynie refrenowe szlagworty. W sumie nie ma się co dziwić: to długa płyta, a i koncertowe aranże okazały się bardziej rozbudowane. In plus, bo obyło się bez realizacji największego lęku, jaki ogarnia mnie, gdy słyszę formułę „rap z instrumentami live” – wiochy cypresshillowych żywych gitar. Jak można było się spodziewać, mając w pamięci niedawny koncert chłopaków zrealizowany przez TVP, instrumentarium składało się z basu, bębnów, trąbki i klawiszy (za nimi Lado-wyjadacz Piotr Zabrodzki, dwa dni wcześniej wspomagający Mitchów i Wodeckiego). Z ich pomocą postarano się jak najlepiej odtworzyć kultowe podkłady Volta i wzbogacić je jednocześnie o pewien organiczny sznyt. Było dużo energii, nawet tam, gdzie była potrzebna mniej, np. w stonowanym na płycie „Armagedonie”, ale takie już są imprezy hip-hopowe (wybuchowe). Widać było, że powrót do tych sztosów sprawił radochę nie tylko publiczności (ironia Włodka zapowiadającego „28.09.97”), za co panowie nie omieszkali podziękować ROJASOWI. Pelson swoją uliczną chrypą zapodający (dla beki?) refren „Długości dźwięku samotności” nie mógł nie bawić (to, że kiedyś ktoś na to wpadnie w prawdziwym rapowym hymnie, to tylko kwestia czasu – ja już trzęsę porami). Można ponarzekać, że zamiast przesadnej kondensacji „Skandalu”, można było zrezygnować z bonusów, czyli hitów spoza debiutu, a nawet spoza repertuaru „czystej” Molesty, ale co tam – żeny nie było. Nic tak ulicznego na tym festiwalu jeszcze nie gościło, tym bardziej cieszy, że dostaliśmy z tego nurtu klasyk najżelaźniejszy z żelaznych. (Jędrzej Szymanowski)

Super Girl & Romantic Boys

Ten koncert to ja w ogóle przewidziałem na OFFie trzy lata temu, rozmarzając się z kumplem przy piwku w strefie gastro. To w końcu taki zespół, który pojawił się gdzieś w momencie, w którym i ja zacząłem mocniej jarać się takim niebanalnym odcieniem polskiej alternatywy. Wiadomo, że te rzeczy („Białe wakacje” Ścianki, debiut CKOD, „Uwaga, jedzie tramwaj”) muszą działać na mi podobnych z silnym ładunkiem nostalgii. Dlatego poruszenie koncertem w pewnych kręgach też było spore. Z drugiej strony, muszę się też przyznać, że zapowiadany OFFowy gig tak mocno mi się wtopił w napięty niedzielny grafik, że przyłapałem się, iż z góry traktuję to wydarzenie trochę po macoszemu. Po tym koncercie słyszało się o nim głównie źle.­ Dla mnie ok, choć obyło się bez przeżyć pokoleniowych. Odegrali, co mieli i to powinno wystarczyć, bo co niby mieliby z tymi celnymi piosenkami jeszcze robić? Patrzcie, dali żywe bębny w miejsce wybijającego jedno tempo automatu z klasycznej „zaginionej” płyty. I jakie fajne, ejtisowe wiosło, wraz z całym dobrodziejstwem wykradzione chyba z inwentarza Migde’a Ure’a, albo przynajmniej Grzegorza Skawińskiego. A temu kumplowi sprzed trzech lat też się akurat podobało. (Jędrzej Szymanowski)

To był chyba jeden z najbardziej entuzjastycznie przyjętych występów, jakie widziałem na OFFie. Ejtisowe electro before it was cool – tak reklamowali ten koncert organizatorzy festiwalu i jest w tym powiedzeniu dużo prawdy. Chociaż pełnoprawny debiut nagraniowy zespół zaliczył dopiero w tym roku (co prawda z materiałem nagranym za czasów swojej największej popularności), to nawet otoczka sceniczna koncertu odwoływała się do strategii stosowanej przez artystów z S&RB przeszło 10 lat temu – mam na myśli estetykę obciachu, kampu, konwencję D.I.Y.. Ironiczne nawiązywanie do lat 80. stawia zatem ten koncert w zupełnie innym świetle dziś, kiedy inspiracja grobowymi syntezatorami to przejaw rozpoznania muzycznej aktualności (choć owa moda, swoją drogą, też już powoli dobiega zmierzchu). Dlatego ogólne wrażenie mogło być takie, że współczesny zeitgeist paradoksalnie dodał koncertowi nieco powagi. Wszystko brzmiało trochę jak wskrzeszony na serio wczesny Kapitan Nemo, tylko wizualizacja blokowiska i stylizacje przypominały o pierwotnym wydźwięku nagrań zespołu. Słynny „Spokój”, wieńczący ów koncert, wprawił publikę w prawdziwą euforię. (Rafał Krause)

Thee Oh Sees

Ostatni z imprezowych rokenroli zniszczył mnie dokumentnie. TOS zagrali żywiołowo, skrajnie precyzyjnie i najzwyczajniej w świecie cool. Otwierająca sekcja „I Come From the Mountain” i „Toe Cutter - Thumb Buster” była dla mnie najlepszym momentem całego festiwalu. Cóż mogę rzec, tu nie było roztkliwiania się, tylko nabuzowany no-shit psychodeliczny punk. Bez pudła. Kto był, ten wie. Mój drugi koncert festiwalu. (Miłosz Cirocki)

Deerhunter

Gdy zastanowiłem się nad moim aktualnym krajobrazem muzycznym, Deerhunter jest jedynym z niewielu z zespołów, które zaczynały grać w poprzedniej dekadzie alternatywne gitarowe piosenki, ciągle to robią, a mi się to nieustannie podoba. Z pozytywnym nastawieniem, koncerty najczęściej brzmią lepiej i tak było w tym wypadku, bo dostałem co chciałem. Na „Monomania" Bradford Cox i Lockett Pundt ze spółką zaostrzyli swoje brzmienie w porównaniu do „Halcyon Digest" i można było przewidywać, że odbije się to na najbliższej trasie koncertowej. Czy nie wzięli się za utwory z „Microcastle" („Nothing Ever Happened",„Agoraphobia"), „Halcyon Digest" („Revival", „Desire Lines"!) i „Monomanii" - brzmieli przejrzyście, mocno, pewnie i zdecydowanie. Jak gwiazdy.

I znowu, pewna myśl nie daje mi spokoju. Dlaczego tak jest, że wyczekuje się bardziej na gwiazdy muzyki alternatywnej, które najlepsze czasy mają już raczej za sobą, a wykonawców aktualnych z naprawdę dobrym dorobkiem i w dobrej formie traktuje się trochę tak, jak pisze o tym Andżelika: "stare, dobre utwory" z debiutu i „Microcastle" / Nie znam nowej płyty i nie wiem, co by musiało się stać, bym ją przesłuchała.

Jak to właściwie się stało, że zespoły, które poznawaliśmy na bieżąco i towarzyszą nam na naszej linii czasu częściej nas lekko nudzą niż realnie fascynują? Jeżeli to nie są nasze małe „pokoleniowe rzeczy”, to co nimi jest?

W koncercie było wszystko: Cox i cała jego postać, jego best friend Pundt, mieli dobry materiał, chciało im się go zagrać, nagłośnienie nie szwankowało. I tak oto zostałem kupiony. (Sebastian Niemczyk)

Pół godziny przed ich koncertem, który kolidował z występem Fire!, dowiedziałam się, że Deerhunter na początku swojego setu wykonują „stare, dobre utwory" z debiutu i „Microcastle". Ponieważ "byłam nastoletnim shoegazerem (link do bloga i was a teenage shoegazer)" niezwykle Ucieszyła mnie ta informacja i postanowiłam poświęcić początek Fire! na zobaczenie ostatnich sprawiedliwych wśród alternatywnych gitar. Dlaczego tak uważam? Bo Bradford Cox to mistrz autokreacji, który swoją oryginalną wrażliwością może poruszyć martwego. A sam zespół to niezależny rock, szczególnie inspirowany tytanami shoegaze'u, ale grany przez fanów Storm&Stress i Stereolab, co szczególnie słychać na rewelacyjnym "Weird Era Cont.". Na koncercie jednak tej ostatniej cechy nie było aż tak słychać - górę wziął stadionowy wymiar występu. Rozpoczynające go „Cryptograms" a potem „Agrophobia", z zachowanym przesterowanym intrem z albumu, zabrzmiały niczym prawdziwe rockowe hymny, podobnie jak późniejsze „Nothing Ever Happens". Nie znam nowej płyty i nie wiem co by musiało się stać bym ją przesłuchała, ale utwory z niej na żywo wydawały się dość solidnymi punktami setlisty, takiej właśnie dla szerszej publiczności. Na koniec nie obeszło się bez ekstatycznego outro, niektórzy twierdzą, że lepszego niż to na koncercie MBV, ale ja zostanę przy tym, że jednak zespół Shieldsa jest bardziej radykalny. Bo jeden kolega zarzucił Deerhunterowi, że to jest za bardzo jak U2 - i tak, to takie U2, tylko dla trochę bardziej wymagającego słuchacza. A tego typu muzyka jest idealna na dużą festiwalową scenę.

PS. Kontrolnie zajrzałam sprawdzić, czy nie tracę występu roku, ale tkwienie na płasko brzmiącym Fire! w wypełnionym namiocie Trójki, na niezbyt dobrym nagłośnieniu, mijało się z celem. Szczególnie, jeśli mogę sobie obejrzeć w komfortowych warunkach na Unsoundzie.

PS2. Genialny pomysł ze strony organizatorów, by był to ostatni zespół występujący przed My Bloody Valentine - nie wyobrażam sobie lepszego supportu. Ludzie czekający od początku przy barierkach musieli być usatysfakcjonowani. (Andżelika Kaczorowska)

Fire! dane wtedy co Deerhunter, to był trudny wybór, ale nie żałuję nawet jednej sekundy spędzonej na Coxie z załogą. To, co oni robili z fajnych, sennych, ale też noise'ujących utworów z płyt sprawiało, że rockowe koncerty zaczęły mnie na powrót jarać (a należy wspomnieć, że trzeci dzień miał kilka typów na rockową nawałnicę: Fucked Up, Japandroids, Thee Oh Sees). Luz, spontan, charyzma i wyobraźnia prowadząca do rozsadzania utworów od środka. W zasadzie przeciwieństwo wymuszonego koncertu Smashing Pumpkins. A to co Deerhunter zrobili w końcowej „Monomanii”, a w zasadzie co robili z jej kończeniem, to już tylko MBV mogli dorzucić do pieca więcej. (Michał Weicher)

Chyba najbardziej oczekiwany przeze mnie występ festiwalu potwierdził, że oczekiwanie na cokolwiek ssie. Bo było bardzo dobrze, ale, bo ja wiem, za dużo piosenek, za mało jamów. Trochę charyzmy Coxa, ale też żadne spotkanie z idolem. Uśmiałem się z jego szczerości w palnięciu mało rozważnej kwestii o Rosjanach i wyliczeniu do połowy dziesięciu ulubionych rzeczy w Polsce. Ucieszyło mnie to, że przyznał się do spierdolenia wykonania „Dream Captain” (choć nie poszło mu wcale tak źle). Ucieszyło mnie to, że zerwał z siebie perukę, i po chwili założył ją ponownie, ale krzywo. Trochę cię znam, Cox, więc miło cię było zobaczyć, ale muzyka przecież. Nowa płyta średnio broni się na żywo - brakuje lo-fi produkcji, próby podkręcenia przesteru odrobinę bardziej nie były specjalnie zajmujące. Dała radę „Monomania”, chociaż jej zakończenie ustępuje takim closerom jak „Strange Lights” czy „Death Drag”. Stare kawałki zabrzmiały bardzo dobrze, choć wybór był oczywisty „Cryptograms”, „Nothing Ever Happened”, „Agoraphobia”. Dobry koncert. Następnym razem pójdę bez oczekiwań, tak jak udałem się na następny i ostatni koncert na mBanku. (Miłosz Cirocki)

Goat

Goat każdy swój koncert nazywają rytuałem: rytuałem świateł, strojów, tańców i wizualizacji. To określenie łączy ich z estetyką końca lat sześćdziesiątych – łatwo bowiem dostrzec w studyjnych wersjach „Diarabi”, „Goatman” czy „Goathead” stylistyczne pokrewieństwo z początkami Amon Düül II. Również na żywo utwory Szwedów odzwierciedlają performance’owe oblicze niemieckiej grupy. W niedzielę w kontrkulturowym spektaklu Goat uczestniczyły tłumy, co pozwoliło mi dostrzec jedynie zwiewne, ozdobne szaty, maski, gdzieś mignęła niby-perska czapka-stożek. Przez resztę czasu byłam skupiona na psychodelicznych wizualizacjach, kolorystycznie i tematycznie utrzymanych w klimatach etno (majaczące pośród kolorowych plam zdjęcia Indian czy unoszących się, płonących lampionów). To, co w relacji jawi się jako pomieszanie z poplątaniem, na żywo okazało się najlepszym nośnikiem energii zgromadzonej na „World Music”. Gdyby Goat mieli pewnego dnia zorganizować prywatną audiencję, zapisałabym się na nią jako jedna z pierwszych. (Ania Szudek)

Eric Copeland

Poznanie w odpowiednim czasie macierzystego zespołu Copelanda, Black Dice, razem z takimi zespołami jak Hella, Wolf Eyes czy Yellow Swans, wytępiło ostatecznie z mojego odtwarzacza popłuczyny po shoegazie, college rocku i przystępniejszych rzeczy z katalogu Warp. Każdy z wymienionych projektów jest zupełnie inny, jednak wszystkie łączy to, że to dość dobre preludium do słuchania bardziej abstrakcyjnej muzyki eksperymentalnej. I jak Ital po Wolf Eyes założył dance punkowe Mi Ami, które teraz gra house, Zach Hill z Helli ma rapowe Death Grips i dogrywa perkusję takim indie gwiazdkom jak Wavves czy Marnie Stern, Pete Swanson stał się jedną z najważniejszych postaci muzyki eksperymentalnej spod znaku "boomkat.com", tak natomiast Eric Copeland z Black Dice zaprzyjaźnił się z Animal Collective. Dosłownie, bo ma z Avey Tarem projekt, a przenośnie, bo jego muzyka stała się jeszcze bardziej popowa. Mnie to osobiście nie przeszkadza, bo trudno o bardziej niezobowiązująco krautowo-taneczny album niż zeszłoroczne "Mr Impossible". W tym duchu był utrzymany cały set, bo solowa twórczość Copelanda to niestety bardziej b-side'y z Black Dice z wokalem niż nowe terytoria. Transowa motoryka, „egzotycznie" brzmiące sample i asemantyczne wokalizy (czy też po prostu udające „etno") jednak idealnie sprawdziły się w festiwalowym skwarze. Niestety musiałam lecieć czekać na MBV. (Andżelika Kaczorowska)

My Bloody Valentine

Na początek ostrzegam, że opisuję ten koncert z perspektywy kogoś, który wybiera się jak sójka za morze od reaktywacji w 2007 by obejrzeć na żywo MBV w obawie by się nie rozczarować. I któremu po czasie nowy album podoba się jeszcze bardziej niż w tej wyważonej recenzji.

Stąd moja decyzja o stanięciu przy barierkach. To w sumie pierwszy raz w życiu, gdy z własnej woli a nie inicjatywy kogoś czekam wcześniej na koncert jakiegoś wykonawcy na festiwalu, gdzie jest mnóstwo ciekawszych rzeczy do roboty. Mogłam przecież zostać na Copelandzie albo zajrzeć jeszcze na świetne Goat. Niestety, od kiedy słucham MBV, po wnikliwej lekturze bootlegów, a już zupełnie po premierze "m b v", wiem, że ich koncert może być pewną cezurą w moim życiu. Bo to taki zespół, przynajmniej dla mnie, którego percepcja pokazuje czy jeszcze umiesz się wzruszyć, czy nie jesteś dostatecznie zblazowany na „śnienie na jawie". Ale zupełnie rozumiem, co w tym wszystkim może odrzucać, pompatyczność tego ich koncertu mogła się równać tylko z występem znienawidzonych przeze mnie i Stephena Malkmusa The Smashing Pumpkins.

I dlatego stoję tam sobie w czasie drugiej połowy bardzo rozrywkowego Erica Copelanda, z którego ciężko było wyjść, jeszcze do tego po czterech dniach suszy pada deszcz, więc rozsądniej byłoby przeczekać w namiocie Eksperymentalnym. Pierwszy test fana przeszłam prawie pomyślnie, bo jestem przed Główną, ale barierki już zajęte, zostaje drugi rząd. Teraz czas na integrację z innymi zapaleńcami. I wtedy spotykam dobrego kolegę, a on trzyma w ręku kwiaty, które ma zamiar rzucić na scenę. W innej sytuacji stwierdziłabym „błagam, litości", ale w tym momencie zaczęłam zazdrościć, że sama nie miałam odwagi wpaść na taki poroniony pomysł. I jakoś tak się dzieje, że dyskutujemy o tym jakie „Ecstasy & Wine" jest świetne, przypadkowi ludzie włączają się do rozmowy, a właściwie nie przypadkowi, tylko połączeni tym samym rodzajem obłędu. Tak mija czterdzieści minut, z czego dwadzieścia to wyłapywanie i celebrowanie każdej minionej minuty. Najpierw pojawił się różowy napis „mbv", około pięciu minut przed wszystkim, a przez ostatnie 30 sekund migało białe światło. Także lekcje z dramaturgii odrobione. Po czymś takim mogło wejść tylko coś druzgocącego np. „I Only Said". I tak dokładnie było, poprawili jeszcze „When You Sleep". Pomyłka przed następnym „New You", jednym z bardziej chwytliwych utworów z nowej płyty i tłumaczenie „we always mess this song", zdawały mi się dość urocze i pokazały, że Shields jest chyba już pogodzony z tym, że nie zawsze musi być perfekcyjnie, jak to zwykło się o nim uważać. Do „Only Tomorrow" (po drodze było „You Never Should", „Honeypower", „Cigarette In Your Bed" oraz Bilinda łapiąca bukiet róż) ignorowałam to, że jest coś nie tak z brzmieniem, ale w tym utworze zupełnie nie było słychać charakterystycznych monumentalnych solówek, a przejmujący patos zakłócało pogo za moimi plecami, szczególnie gdy nogi crowdsurfujących lądowały na moich ramionach. Postanowiłam zakończyć ten dramat bycia-w-świecie z niego uciekając, przy okazji odkrywając dzięki spotkanej znajomej, że czym dalej od sceny tym lepiej słychać. Tym sposobem wywiało mnie do Toi Toi w strefie gastronomicznej, ale uznałam, że jednak to już spory nietakt doznawać stamtąd „Come In Alone" oraz „Only Shallow". Już „Thorn" oglądałam jak prawdziwy audiofil, z wysokości budki akustyka. Dlatego „Nothing Much To Lose" i „To Here Knows When" brzmiało już dla mnie bardzo dobrze, mimo nieobecności wielu szczegółów - zawsze przecież chodziło o tę „woalkę" z szumów i przesterów, jak na „Loveless", która przykrywała wszystko, ujmując swoistą tajemnicą to, co się pod nią kryje. W czasie koncertów jest to doprowadzone do skrajności, wielokrotnie czytałam o tym, że nie słychać śpiewu. Stąd dla wielu może to być odrzucające i nieczytelne, wszak rzadko kto ogląda się za dziewczyną ubraną od stóp do głów.

Ale sprawa ma się inaczej w przypadku nowych utworów - tam ta „woalka" nie jest celem, tylko zaledwie jednym ze środków wyrazu. Stąd doceniam to, że (przynajmniej tam gdzie stałam) „Wonder 2", flirt z drum'n'bassem, brzmiało organicznie, nie zlewało się w jedną maź. Gęstość kosztem selektywności dźwięku powróciła podczas morderczej sekwencji „Soon", „Feed Me With Your Kiss" i oczywiście końcowym „You Made Me Realise", gdzie znalazła się legendarna ściana noise'u, pieszczotliwie nazywana przez fanów "Holocaust", stanowiąca prawdopodobnie najbardziej radykalny segment muzyki w historii OFFa. Chyba, że weźmiemy pod uwagę Merzbowa na OFF Clubie. Skumulowali go do 4 minut (zdarzało się, że ciągnęli do 12 min) - w końcu zagrali na plenerowym festiwalu.

Mój czas został odnaleziony, ale mam świadomość, że nie jest to najlepszy koncert, który widziałam, nawet w ciągu poprzednich 3 dni. I to mimo, że sam zespół zdawał się w rewelacyjnej formie. To co robi MBV jest zbyt skrajne i dzielące odbiorców, okazuje się, że o wiele bardziej niż zeszłoroczne Swans - w końcu dość rytmiczne i transowe. Tak więc nie może być miejsca na relatywność festiwalowego odbioru wśród pogujących i gadających ludzi czy na niedociągnięcia akustyków. Stąd głównym błędem OFFa było niezrobienie, wzorem Primavery, oddzielnego koncertu np. pierwszego dnia. Na szczęście MBV jeszcze w tym roku wrócą do Europy i wszelkim ogarniętym obsesją radzę jak najszybciej szukać kupca na swoje organy. (Andżelika Kaczorowska)

Idąc na MBV, wiedziałem czego się spodziewać – ekstremalnego doznania dźwiękowego, ekwiwalentu wejścia na Czomolungmę, kiedy wcześniej się zdobywało co najwyżej hałdę węgla. Nie ma takich koncertów. Nie szedłem po to, żeby wysłuchać odtwarzania ukochanej płyty, tylko żeby wysłuchać granicznego wykonania ukochanej płyty (i kilku innych, równie genialnych kawałków spoza niej), gdzie zespół wycisnąłby z utworów tyle, że sama esencja zgubiłaby się gdzieś w morzu hałasu, a ja tylko wyławiałbym poszczególne dźwięki, jak tonący wymachujący rękoma (w tym wypadku uszami) w poszukiwaniu wyłaniającego się raz po raz na ciemnej tafli koła ratunkowego. To był w zasadzie jedyny koncert, po którym byłem wykończony, mimo że stałem cały czas bez ruchu, całkowicie sparaliżowany. Było warto. Warto nawet ogłuchnąć w czasie „Holocaust”.

Same utwory, choć ledwie rozpoznawalne, niszczą tam, gdzie powinny. Trzeba tylko dać się wchłonąć masakrującej ścianie dźwięku i szlifować uszami te poutykane gdzieniegdzie w ukropie diamenty. „When You Sleep” - istna masakra. „To Here Knows When” - szumiący błogostan. Jak Bilinda weszła z wokalem w „New You”, to łzy mi napłynęły do oczu. Poza tym zagrali przecież i „Soon” i „Come In Alone” i krwawiące sonicznie „Feed Me With Your Kiss”.

Kumpel mi mówił, że jedynym, co powiedziałem podczas tego występu było: „brak słów”. W sumie. (Michał Weicher)

Wobec zarzutów dotyczących nagłośnienia, czy raczej kontrowersyjnego miksu koncertu („MORR WOKAALS!” co rusz dało się słyszeć z publiczności), mam jedną odpowiedź: to był koncert dla kumatych. Wszystkie leszcze i białe drzewa miały zostać przegonione natężeniem hałasu już na samym początku. Swoją drogą, podczas trwającego milion minut ekstremalnego wyładowania w środku „You Made Me Realise” fala dźwięku dosłownie zdmuchnęła mi czapkę z głowy (a przynajmniej lubię tak o tym myśleć), więc – jakby nie było – CHAPEAU BAS. Tę nieomal elipsę wokali, kto chciał, mógł sobie bez problemu sam perfekcyjnie wypełnić w głowie, co czyniło to wydarzenie dodatkowo fascynującym i, w pewien nieoczywisty sposób, z fanbojskiej perspektywy, wzruszającym. Tym samym termin „dream pop” nabrał nowego znaczenia, zaś nasz jukebox o widmowych dźwiękach zdobył trop do potencjalnej kontynuacji.

Kevin Shields, mimo całej spiny, z jaką kojarzona jest ta postać, nie wyszedł na bufona pokroju Corgana, o czym niech zaświadczy jego, wspomniany przez Andżelikę, nieśmiało przejawiany luz w podejściu do swoich „nietykalnych” kompozycji. A zresztą, nawet gdyby na takiego wyszedł, to jego sztuka usprawiedliwiałaby taką postawę dużo prędzej niż dokonania frontmana Smashing Pumpkins. Dla pełnej równowagi zawsze mieliśmy skromną i całkiem uradowaną Bilindę.

Co jeszcze dał mi ten koncert? Możliwość obserwacji TEGO podręcznikowego ruchu, którym mechanicznie uzyskują TEN sound, gdy wszyscy naraz, na wzór lidera, pointują obieg TYM pociągnięciem tremolo. Szczegół techniczny? Może, ale w połączeniu z legendą, ten gest na żywo zyskał dla mnie wartość magiczną. I jeszcze ta, jakże obligatoryjna, podmianka gitary co numer. Wiem, że jaram się, jakbym przespał co najmniej ostatnie pięć lat, ale zrozumcie: to mój pierwszy koncert MBV.

Także wiecie, ja jestem człowiekiem melodii, harmonii i kwitów, i mimo całego szacunku do brzmieniowych eksperymentów Shieldsa, ciągle najbardziej cenię go za bezbłędne ogarnianie tych pierwszych kwestii. I nawet jeśli podczas tego koncertu nie mogłem cieszyć się nimi w pełni („MORR WOKAALS!”), wrażenie było niesamowite. Kaman, czy nie jest ciekawe to, że jedna z ulubionych kapel kolesia z „sekcji songwriterskiej” gra koncerty tak awangardowe i właśnie jego zdaniem daje przy tym radę? (Właśnie zauważyłem, że ostatni akapit o analogon Miłosza o Zbigu – ten festiwal naprawdę godzi żywioły) (Jędrzej Szymanowski)

O tym występie powiedziano, według mnie, zbyt dużo. Wypowiedzi dzielą się na zawiedzione, zniesmaczone (irytująca podgrupa: ludzie, którzy nigdy nie lubili MBV, a teraz uważają, że koncert potwierdza ich słabość), zachwycone i klasyczne „zawiodło nagłośnienie”... Sooo, nie twierdzę, że mam monopol na jedyną słuszną rację w konkteście tego występu, ale odejmując spinę na Najlepszy Zespół Świata, Największy Przehajp Świata, Najgłośniejsze Przeżycie i takie różne, to był bardzo sprawny wykonawczo koncert. Piękne utwory z „Loveless” zabrzmiały inaczej - akcenty były położone na inne brzmienia (głównie na te cięższe i bardziej żrące), kawałki z „Isn’t Anything” i epek zyskały wigor (niesamowite wykonania „Cigarette in Your Bed” i „Thorn”). Rozwaliło mnie energetyczne „Soon” (dla mnie szczyt koncertu). Owszem, nie było słychać wokali, co było mankamentem, ale też wokale są jednym z kilku elementów tworzących ten zespół, można było skupić się na innych instrumentach. Gorzej z opisywaną obok niesłyszalną solówką w “Only Tommorow”. Zbyt krótki moment zwany niesmacznie „Holocaustem” („byłeś ty kiedykolwiek na koncercie Swans? Kurwa, nie sądzę”). Podobnie jak w przypadku premiery trzeciej płyty kwartetu (wspomaganego na koncercie przez panią grającą na gitarze i keyboardzie) żal mi tego, że musimy przebijać się przez kontekst, a zbyt mało skupiamy się na samej muzyce. Nie powinienem tego pisać, ale słuchajmy, nie gadajmy tyle. Niech muzyka mówi za siebie. (Miłosz Cirocki)

John Talabot

Koncert Talabota okazał się znakomitym zwieńczeniem OFF Festiwalu (choć formalny koniec nastąpił oczywiście nieco później). Autor jednej z najlepszych płyt z taneczną elektroniką (a tej podczas tegorocznego OFFa jak na lekarstwo) zeszłego roku przyjechał do Katowic z tym brzemieniem i, co najważniejsze, zdołał je udźwignąć. Ten hiszpański didżej, znany ze scenicznej nieśmiałości, pojawił się w Polsce bez aluminiowej maski (którą zwykle przyodziewa na koncertach), za to ze swoim kompanem (może dla kurażu) Pionalem. Dowodem wspomnianej cechy charakteru artysty była niepewność podczas przemówień do publiczności między wykonywanymi kawałkami, słychać ją było też w śpiewie na żywo, ale nie psuło to za nic aury koncertu, bowiem cała moc tkwiła w uzupełnianiu dźwięków generowanych przez klawisze i bit-maszyny o szeroko pojmowane perkusjonalia (w ogóle chwała im, że zdecydowali się ożywić na potrzeby koncertu materiał z „finu”). Eleganckie zmiany rytmu, gracja w nadbudowywaniu utworów i przede wszystkim ogromny potencjał taneczny, który został wyzwolony ostatniego dnia festiwalu – to najważniejsze atuty tego gigu. Dolina Trzech Stawów zamieniła się przez moment w plenerowy parkiet, a publika rozpływała się przy „Oro Y Sangre”, „When The Past Was Present”, czy wreszcie wyczekiwanym „Destiny”, świetnie rozbudowanym na żywo. Kto zobaczył Talabota, mógł spokojnie opuścić festiwal, bez konieczności oglądania występu Fatimy Al Qadiri czy setu didżejskiego Austry. (Rafał Krause)

Sam tak zrobiłem, bo idea zakończenia festiwalu tym akcentem jawiła mi się jako perfekcja. Przed MBV zmęczenie mocno dało mi się we znaki, ale koncert herosów shoegaze’u, jakkolwiek wprowadził mnie w ambiwalentny stan otępienia skrzyżowanego z roztrzęsieniem, dał mi przy okazji silnego, ale błogiego i wyciszającego kopa (jak widać, byłem mocno rozdarty). Talabot swoją wizją eleganckiego electro, jakże zgodnego z naturą (grane drumrolle i żywy cowbell), uwiódł i uspokoił chyba wszystkich, wprowadzając przy okazji w przyjemną, taneczną euforię. Co wcale nie przeszkadzało w uważnej kontemplacji tej muzyki. Był tam taki fantastyczny moment (chyba nie ma go na „fin”), kiedy zapragnąłem spytać kumpla, jak Trzaska w filmie o Miłości: „Czekaj, gdzie jest ten akcent?” (Jędrzej Szymanowski)

Screenagers.pl (9 sierpnia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: rewelacyjny kamil
[30 sierpnia 2013]
oczywiście ssijfiuty ze screenagers wybrały stare zgrzybiałem MBV zamiast jednego z lepszych wydarzeń offa - mykkiego blanco...
Gość: alex
[13 sierpnia 2013]
Moment festiwalu: "im a blue light, im a crippled coward.."
Cox sciąga perukę...
Gość: @lol
[11 sierpnia 2013]
Nie no, to było złe nawet kategorii totalna akustycznie naparzanka. Nie chodzi o konwencję. W każdym stylu można zagrać dobrze i źle. To było złe (nuda & tandetny ten noise)
Gość: lol
[11 sierpnia 2013]
rozczarowanie mbv to trochę jak 2010 i hejty na flaming lips w stylu przerost formy nad trescia, zupelnie jakby nikt wczesniej nie wiedzial jak to bedzie wygladac

a mykki blanco bedzie na unsoundzie wiec przy odrobinie wysilku mamy win-win situation
Gość: @K.
[11 sierpnia 2013]
Jedno rozczarowanie w życiu mniej.
Gość: K.
[11 sierpnia 2013]
@batonik:no to przegrałeś zycie, bo prawdopodobnie już więcej nie będziesz miał okazji by usłyszeć na żywo MBV.
Gość: batonik
[11 sierpnia 2013]
zrezygnowałem z MBV na rzecz Mykki Blanco i dostałem w nagrodę jeden z najlepszych występów całego festiwalu :)
Gość: h
[11 sierpnia 2013]
proste, od jakiegoś czasu bnanthem rozdaje bilety na festiwale wszelakie i spamuje w całym necie o tym, do polubienia zachęcając.
Gość: @henio
[10 sierpnia 2013]
jak to jest, że takie brandnewanthem o którym pierwsze słyszę ma 7k lajków na fejsie, a screenagers z dziesięcioletnią tradycją i sławą newsweekową o połowę mniej? czym to się rządzi?
Gość: henio
[10 sierpnia 2013]
spoko, przejrzałem właśnie relacje na innych portalach i muszę przyznać, że wasza jest najlepsza i najbardziej merytoryczna. na drugim biegunie jest chyba brandnewanthem, na którym zabrakło recenzji goat, bo autorka, jak sama pisze, poszła na zakupy. pozdro
Gość: miłosz c
[10 sierpnia 2013]
heniutku, na tych samych łamach (przy okazji mojej recki cold cave sprzed dwóch lat) zwrócono mi uwagę, iż "repetytywność" to słowo niewłaściwe. no i żyłem se dwa lata w tej błędnej świadomości, ale historia jak widzę zatacza koło. dzięki śliczne.
Gość: heniutek
[10 sierpnia 2013]
generalnie relacja niezła, choć trochę nużą relacje z tych samych koncertów kilku osób.
uwagi:
miłosz - to trudne słowo to 'repetytywność' a nie 'repetywność'
dariusz - 'niepójście' a nie 'nie pójście'
Gość: kidej
[10 sierpnia 2013]
1) Midge, nie Migde.
2) Poniewaz nikt z redakcji chyba nie byl, to ja napisze, ze w czasie Japandroids bardzo poruszajacy koncert na Eksperymentalnej dawal John Grant. Moj czarny kon festiwalu.
3) Na Fire! bylo wbrew naglosnieniu bardzo fajnie i po przyjsciu tam z Deerhuntera (wyszedlem po "Desire lines", uznajac, ze w sumie dostalem czego chcialem i moge spadac) ani troche nie zalowalem. Jak ten bas czasem chodzil, jakim demonem na perkusji jest Werlin, nie mam pytan.
4) Sekwencja Deerhunter - Fire! - Goat - MBV - Talabot z perspektywy czasu wydaje sie moim punktem kulminacyjnym festiwalu.
Gość: kuba
[10 sierpnia 2013]
nie mam słów na brak relacji z fire! ... pop wygrywa ze sztuka.
juz drugi raz obiecuje sobie, że nigdy nie wejde na screenagers, nie że jest słaby poziom, tylko chyba jesteśmy po prostu zupełnie różni...
Gość: mik
[10 sierpnia 2013]
"Nie powinienem tego pisać, ale słuchajmy, nie gadajmy tyle. Niech muzyka mówi za siebie. "

Mocne słowa jak na portal z recenzjami muzyki. ;P
Gość: JJ
[10 sierpnia 2013]
Słuchajcie, jestem zaskoczony, pozytywnie. Mądre, wyważone, pozbawione sztucznego luzu pisanie, bałem się, że będziecie się puszyć i pisać, że MBV nie było fajne bo coś tam, ale pomimo braku wokali na początku, było rewelacyjne. Wielki zespół okazał się wielki na żywo. Okrutny ale niestety prawdziwy tekst o GYBE
Gość: wrrrna
[10 sierpnia 2013]
Ej, Talabot nie grał w masce.

"It was actually a proposal from the photographer. I thought it was just better than my face. (laughs) I really like the idea of photos they showed me as a reference. I thought I really liked the result. It’s really powerful so we decided to do it like that but I never wear any mask when I play. I don’t see the point of having a mask in a club."
Gość: ojej
[10 sierpnia 2013]
i nikt z ekipy Screenagers nie widział Mykki Blanco? Jesteście szaleńcami.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także