Heineken Open’er Festival 2013
7.07 (dzień piąty)
Dizzee Rascal
Miałem w pamięci genialny koncert Dizzeego z 2007 roku, nie miałem za to złudzeń, że na szczątkową choćby powtórkę nie może być tym razem żadnych szans. Poszedłem jednak zupełnie nieprzygotowany na to, co miało nadejść. To, że Dizzee porzucił grime'owe ambicje, wiemy już od dawna. Jednak o ile wcześniejsze hity, które pojawiły się w secie, jak „Holiday”, „Dance Wiv Me” czy „Bonkers” prócz kasowości przynosiły wcale niewstydliwy vibe, tak utwory z „Fifth”, którymi ten koncert stał, to już czysty eurodance. I nie jest istotne, że flow pozostał, kiedy na otarcie łez dostaliśmy jedynie „Fix Up, Look Sharp”. Dizz, zmień kolegów. (Mikołaj Katafiasz)
Rihanna
Wydawałoby się, że o tym koncercie napisano już w (nie tylko) mainstreamowych mediach wszystko. Pozwolę sobie na głos, mam nadzieję że zdrowszego, rozsądku, a mniej przekory z zasady, choć niektórym może się on taki wydać. Pozwolę sobie odnieść się więc do najczęstszych zarzutów:
1) Spóźnienie. Jestem świadom, że po czterodniowym festiwalu, w którym punktualności pilnowano nierzadko bardziej niż brzmienia, publika przeszła na czas szwajcarski. Ale na Heinekenie zdarzały się większe niż 50-minutowa obsuwy (vide Big Boi), a zarówno festiwalowicze, jak i przybyli specjalnie na ten koncert, nomen-omen niedzielni słuchacze, chyba nieczęsto bywają na klubowych koncertach, gdzie jest to przecież normą. A już w przypadku Rihanny w ogóle nie można tu mówić o elemencie zaskoczenia, choć istotnie, nawet Zorn w Warszawie wyszedł szybciej.
2) Playback. Owszem, była muzyka „z taśmy”, wokal także. Jednak co do pierwszego – tak się taki materiał dziś gra, wystarczy go posłuchać, żeby wpaść na to, że jego pełna instrumentalizacja zwiększyłaby tylko i tak już momentami ciężkostrawny rockism tych aranży. Usłyszałem nawet w tłumie sugestie, jakoby gitarzysta grał te swoje solówki „na niby” – jasne, zwłaszcza, gdy wypada z tonacji na wejściu podczas pierwszej z nich, a pomysłodawcy tej opinii sugerują się telebimem, na którym, uwaga uwaga, obraz był w slow-motion („grało, jak nie miał ręki przy gryfie!”)! Co do Barbadoski: oczywiście, że się wspomagała. Robi tak na całej trasie, ale po pierwsze – i tak śpiewa z 70% utworu, który nagrany jest tak, że odśpiewać go od początku do końca zwyczajnie nie sposób, po drugie – wokal live jest znacznie głośniej, niż ten w podkładzie, stąd bez problemu można stwierdzić, że raczej „po bokach nie jeździ”. Ostatecznie, gdy trzeba było zaśpiewać w wolniejszych utworach na żywo od początku do końca – było już zupełnie dobrze, stąd wciąż niejasne jest dla mnie, jaki cel ma ten „niezbywalny” zarzut.
3) Pijana/naćpana, za krok się łapiąca. Co do jej stanu – nie znam się, ale wykonawczo to był „rihannowy” standard, ja wpływu tego rzekomego wpływu na koncert nie odczułem. A tego łapania się chyba nawet abp. Hoser się spodziewał, więc skąd li to święte oburzenie?
Oczywiście dalekim od stwierdzenia, że był to świetny koncert. Był zupełnie poprawny, z rozczarowującą scenografią, choreografią, ogólnie niskim show-faktorem. Na pewno mocno in plus była przemyślana setlista – podzielona gatunkowo, przez to bardzo spójna i nienastawiona wyłącznie na hity. Podobnie luz na scenie, kontakt z publiką, ewidentna radość z grania (czy też efekt „zbakania”, jak kto woli) – w czołówce, gdyby postawić ją z line-upem całego festiwalu. Sama publika dość niemrawa, ta ogórkowa – z wiadomych względów, festiwalowa – bo uległa powyższym wrażeniom. Z tego względu uważam, że pomysł Alter Artu był przestrzelony. To, co udało się zaoszczędzić na skorzystaniu z tej samej infrastruktury, stracono na ogólnym wrażeniu koncertu, który trafił na kompletnie niepodatny grunt. I tu upatrywałbym przyczyn, mimo wszystko, porażki tego eventu. (Mikołaj Katafiasz)
Nie widzę specjalnych powodów do usprawiedliwiania fatalnego koncertu Rihanny. Daleki byłem od rocksistowskich uprzedzeń przed samym koncertem (nawet wtedy, gdy jakimś dziwnym trafem w alejce, gdzie stały stoiska z ubraniami, w dzień koncertu Rihanny usłyszałem słynne „Kakao” niejakiego zespołu Extazy), choć z samą muzyką artystki nigdy nie było mi po drodze. Zgadzam się z Mikołajem co do jednego: setlista koncertu była bardzo dobra, wszystko teoretycznie mogłoby prezentować się niczym bardzo mądry spektakl, gdyby nie osławione już WYKONANIE. W końcu nawet układ choreograficzny szwankował, być może było to spowodowane stanem trzeźwości artystki, jednak nam pozostaje oceniać to, co widzieliśmy oraz słyszeliśmy. A słyszeliśmy niewiele. Ów połowiczny playback też nie byłby żadną sensacją, gdyby nie fakt, że w momentach, kiedy był wyciszany, obnażał śpiew Barbadoski, nie tyle słaby, co olewczy, niezdarnie przerywany w niezbyt odpowiednich do tego momentach (np. podczas narastającego napięcia w środku zwrotki). Poza tym głosu z komputera było stanowczo za dużo. Godzina opóźnienia nie była ponoć szczytem jej możliwości (do rekordów należy spóźnienie trzy i pół godzinne), ale przecież nie w tym tkwiło główne niepowodzenie koncertu. Ani w dresie, w którym i tak prezentowała się bardzo ładnie. (Rafał Krause)
Komentarze
[28 lipca 2013]
Pomyślałem dokładnie tak samo jak Ty, idąc dalej tokiem tej dziwnej filozofii być może artyści powinni już niedługo na swoich płytach zamieszczać utwory w plikach mp3, ponieważ większość lubi słuchać muzyki w miernej jakości i na równie miernym sprzęcie...
[27 lipca 2013]