Heineken Open’er Festival 2013

6.07 (dzień czwarty)

Miguel

Koncert, który brzmieniowo wypadł zdecydowanie najgorzej spośród tych, które słyszałem na festiwalu. Co prawda im bliżej końca, tym było lepiej, jednak wciąż daleko od nagłośnieniowych standardów, które przy brzmieniu z „Kaleidoscope Dream” są przecież wymogiem. Wśród oszukanych przez stylistę kolegów (inna sprawa, że trochę zbyt rockujących ten kameralny przecież materiał), Miguel biegał jak opętany, dwojąc się i trojąc, ale przyjęcie uratowała mu dopiero po starej znajomości Rihanna, które pojawiła się w fosie przed sceną. Od tego momentu wszystko szło ku dobremu, a finał w postaci szlagierowego „Adorn” wypadł już bardzo mocno. I zachodzące słońce na pewno miało swój urok, jednak nie tylko z uwagi na brzmienie chciałbym zobaczyć ten koncert w bardziej ograniczonej przestrzeni. (Mikołaj Katafiasz)

Kings Of Leon

Poważny konkurent dla Miguela w wyścigu o najgorsze brzmienie festiwalu. Dość powiedzieć, że w skompresowanej tubie i po odjęciu jednej z gitar brzmienie grupy z Nashville bynajmniej nie zyskuje. Sam set był dość standardowy, chociaż przyznać im trzeba, że sukcesywne ogrywanie nowego materiału na festiwalowej przecież trasie to tak ukłon w stronę wierniejszych fanów, jak i pewnie większa przyjemność dla zespołu. Tę ostatnią niestety trudno było dostrzec, gdyż pod względem zaangażowania był to zdecydowanie najsłabszy koncert, który w Gdyni tego roku widziałem. Trudno wskazać jednoznaczne przyczyny tego, że Kings Of Leon wypada na żywo tak niefortunnie, nie tylko u nas. Problemy techniczne nawiedzają ich regularnie. I nawet jeśli nie można całej winy za nie zrzucać na barki muzyków, tak swoją postawą nie próbują ich tuszować. No, może trochę, gdy kończą wieczór nie-hitem. Niestety, nie dotrwałem. (Mikołaj Katafiasz)

Animal Collective

Bardzo specyficznie odebrałem ten występ, który był jednocześnie moim powrotem do tej grupy po naprawdę długim czasie niesłuchania. Przez pierwszą połowę nie mogłem odgonić myśli, że moja przygoda z muzyką Animal Collective należy już do przeszłości i dźwięki dochodzące ze sceny były mi dość obojętne. Materiał z najnowszego albumu raczej mnie nie przekonuje (chociaż „Today’s Supernatural” koncertowo spisuje się wcale nieźle), a „Did You See The Words” i „Lion In A Coma” nigdy nie należały do specjalnie faworyzowanych przeze mnie utworów. Druga połowa koncertu tych refleksji zupełnie nie przegnała, ale skutecznie je uśpiła – oto z tej nieco irytującej zabawy w niemrawą zwierzęcość wyłoniła się świetna, psychodeliczna impreza taneczna. W efekcie dałem się ponieść jak w transie, nie bacząc już na pierwsze, malkontenckie uwagi. „My Girls”, „Brothersport” i „Peacebone” wciąż mają ten niesamowity dar rozbujania nawet takiej kłody jak ja, a i zwieńczenie nie mogło być lepsze – „Purple Bottle” to jest AC w pełnej, dada-optymistycznej krasie. (Karol Paczkowski)

W sytuacji, gdy Karol nieśmiało dissuje zwierzaki, czuję się wywołany do odpowiedzi, aby przedstawić swoją wersję wydarzeń. Prawdą jest to, że Animal Collective nie jest w tym momencie zespołem, który elektryzuje niezalowe serwisy, a od ich ostatniego wielkiego uderzenia („Merriweather Post Pavilion”) minęły już nieubłagane cztery lata. Jednak praca, jaką kwartet włożył w zagrany na tegorocznym Open’erze koncert, zasługuje moim zdaniem na choćby skromną polemikę. Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na charakterystyczną strategię grania koncertów przez skład z Baltimore, bowiem specjalnie na potrzeby występów na żywo zespół przepracowuje od początku do końca wszystkie odgrywane kawałki, co stanowiło istotną wartość dodaną podczas spotkania z nimi w Gdyni. Zawziętość w dekonstrukcji utworów, co prawda momentami zalatywała egzageracją, jednocześnie tworzyła osobliwą aurę dzikości do tego stopnia, że publika miała okazję zatracić się w szalonym transie na granicy wiksiarstwa, okraszonym ekstatycznymi wrzaskami. Mimo całego wariackiego przearanżowania utworów aż do granic rozpoznawalności, z przyjemnością słuchałem zwierzęcego odśpiewywania „My Girls”. Ów koncert był jednym z najciekawszych na festiwalu, kipiał od stylu, a to dość mocny argument. Porażała też energia całej czwórki, jaką wkładali w występ przed polską publicznością. Jak dla mnie jeden z ważniejszych koncertów Open’era, zaraz obok Nicka Cave’a. (Rafał Krause)

Ten występ zapamiętam jako jedno z najbardziej kuriozalnych koncertowych przeżyć, jakich kiedykolwiek doświadczyłem. Nie wierzyłem bowiem w powtórkę z Jarocina z roku 2009, gdzie późna pora i dalece większe niedopasowanie do line-upu imprezy, odstraszyły niepożądanych odbiorców i złożyły się na magiczny, kameralny wręcz (mimo pleneru) koncert. W Gdyni nie pomogły ani znacznie większa przestrzeń, ani opcje alternatywne w postaci Steve'a Reicha czy UL/KR - w Tent Stage zgromadził się spory tłum, tylko nieco przerzedzony po świetnym koncercie Devendry Banharta. Mimo że grupa sama pcha się ostatnio bardziej w ramiona tego tłumu i grała już na niejednym poligonie doświadczalnym, to wciąż okoliczności odbioru ich muzyki są czynnikiem kluczowym. Problemem jest, gdy grają dla publiki zupełnie przypadkowej, która postanawia zabawić się na swoich warunkach. Mieliśmy więc obłąkanych osobników, skoncentrowanych tylko na tym, żeby odepchnąć fruwający balon, dziewczęta na ramionach przypadkowo spotkanych facetów i, o zgrozo, najprawdziwsze pogo, sprokurowane przez jeden z szaleńczych transów Tare'a. Zespół rozkręcał się dosyć wolno i zagrał zupełnie przewidywalny, festiwalowy set – pominęli co lepsze fragmenty z „Centipede Hz”, ale swoje greatest hits odegrali fantastycznie, choć to trochę rozczarowujące, że doczekaliśmy czasów, w których można ich koncerty traktować w takich kategoriach. W moim odczuciu to był najlepszy koncert festiwalu (z tych, które widziałem – zaznaczam, że ominęły mnie dwa pierwsze dni), choć gorszy niż ten jarociński. Można narzekać, że Pandzie należało oddać mikrofon na dłużej, że skoro już grają w kwartecie, to mogliby sięgnąć po swoje repertuarowe unikaty i nie zasłaniać się tak scenografią. Poza tym jednak wszystko było na swoim miejscu – odpowiednio dużo szaleństwa, totalne wykonanie „Purple Bottle”, Deakin. I gdyby nie to, że obejrzawszy się wkoło czułem się mocno gdzieś indziej niż otaczający mnie ludzie, pewnie nawet nie potrafiłbym tego koncertu zrelacjonować. (Mikołaj Katafiasz)

Screenagers.pl (26 lipca 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: dwadzieścia siedem
[28 lipca 2013]
ja oglądałem strima, ale byłem na koncertach z MPP i mega męczenie buły te nowe numery, co jest niezłym paradoksem w kontekście ich powrotu do grania na żywo w większym stopniu
Gość: ToJaTypNiepokorny
[28 lipca 2013]
Odbijanie balona na koncercie Animali > Słuchanie koncertu Animali w 2013

Nawet nie wiecie jak ta konkluzja boli.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także