Heineken Open’er Festival 2013

5.07 (dzień trzeci)

Kaliber 44

Tradycję reunionowych koncertów wzbogacono tym razem także o polski akcent. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to szybka reakcja Alter Artu na pojawienie się Molesty grającej „Skandal” w line-upie Off Festivalu. Open'er coraz częściej traktuje mniejszego i młodszego kolegę jako punkt odniesienia i zazwyczaj owocuje to korzystnymi ruchami. Tym razem obyło się bez podniosłej atmosfery, bo zadecydowały okoliczności. Na scenę, obok Abradaba, Joki, Feel-Xa (wbrew czerstwym żartom festiwalowiczów - bez hologramu Magika) wybiegł Gutek wraz z grupą muzyków, prokurując pierwszy koncert Kalibra w tak rozbudowanym składzie. Bez skrępowania zaatakowali psychodelicznym materiałem z debiutu, który, choć nie bez ofiar, bronił się w pełnym słońcu i entuzjazmie muzyków (tu przodował Joka, który promieniował energią i mimo co raz bardziej pozornego wyglądu, przyciągał uwagę większości publiki). Następnie, wertując dalsze pozycje z dyskografii, Panowie postanowili spuścić jeszcze trochę powietrza z reunionowego szyldu i polecieli festiwalowo – publika znacznie lepiej zareagowała na „Lubię dobre”, „Rapowe ziarno/Szyderap” czy „Miasto jest nasze”. Ku mojemu przerażeniu znalazło się nawet miejsce na wtręt z Indios Bravos. To pokazało, że masowy odbiorca raczej nie przyszedł tu na koncelebrę, a Kaliber 44 jest składem tak kultowym, jak doświadczonym i doskonale wiedział, jak z tej sytuacji wybrnąć. Na koniec wróciły już Kalibrowe hity, klamrując ten długi, przeszło 90-minutowy koncert bardzo dobrym wrażeniem. Oczywiście ani przez moment nie było czuć tu historyczności, można się czepiać żywego składu, który trochę spłaszczył wciąż wytrzymujące próbę czasu bity, można psioczyć na obecność Gutka i kondycję Joki. Ale chyba inaczej być nie mogło, więc zostawiam to malkontentom – ja bawiłem się świetnie. (Mikołaj Katafiasz)

Ifi Ude

Nie wiedziałem kto to, prócz informacji, że wystąpiła w programie Must Be The Music. Warto jednak było pójść do tego namiotu Alter Space na jej koncert. Świetne czucie czarnej muzyki w jej dość futurystycznym, ale nie zapominającym też o tradycji wydaniu. Elektronika, ale i chórek, smyczki. Sama wokalistka kolorowa i awangardowa niczym Björk. Momentami miałem wrażenie, że ta muzyka wymyka się wszelkim klasyfikacjom i tak naprawdę nie wiem na jakim jestem koncercie. Z przyjemnością czekam na płytowe zaskoczenia. (Michał Weicher)

These New Puritans

Na scenie, jak na płycie, nie ma gitar. Są dęciaki, klawisze, różne przeszkadzajki elektroniczne, a wokalista dzierży jeszcze dodatkowo gitarę basową w rękach. Wszystkich pewnie ciekawiło, jak też zostaną zagrane te dość suche i w dużej mierze operujące ciszą utwory z tegorocznej płyty. Starsze kawałki, takie jak „Attack Music” czy „Drum Courts-Where Corals Lie”, wplątane w nowy repertuar pokazały jednak, że da się wszystko zagrać na tę samą modłę. Tę samą, czyli dość toporną, zlewającą wszystko ze sobą, ale też ciekawie dezorientującą. Wampiryczne pianinowe pasaże na płycie bowiem nie pływają w tak rzężących tłach, jak to można usłyszeć na żywo. Muzycy byli przez cały koncert statyczni i strasznie powściągliwi w okazywaniu jakichkolwiek emocji, na szczęście sama muzyka i klimatyczna gra świateł tworzyły za nich całą atmosferę. Szkoda tylko, że pora (21:00) była nieco zbyt wczesna na takie granie. (Michał Weicher)

NAS

Pamiętam Nasira Jonesa z rozwlekłego koncertu, jaki zagrał razem z Damianem Marleyem na Open’erze trzy edycje wcześniej – ich energiczny show sprawił, że zgromadzona publiczność była w pełni ukontentowana, ale ja osobiście czułem pewną ambiwalencję powodowaną tym, że pomimo uczestnictwa w koncercie jednego z najważniejszych raperów na globie, nie mogłem do końca obcować z estetyką jego muzyki i zdeponowanymi w niej wartościami (mam na myśli jego solową działalność), gdyż obecność wnuka najsłynniejszego Jamajczyka i towarzyszących mu muzyków nadawała występowi charakteru raczej barokowego. W sukurs temu niedosytowi przyszła okazja uczestnictwa w ponownej wizytacji nowojorskiego rapera w Gdyni, ponieważ przyjechał tym razem w pojedynkę. I, zgodnie z moimi przewidywaniami, obecność na scenie Alterklub Stage okazała się strzałem w dziesiątkę. NAS swoim występem nawiązał przede wszystkim do rapu w jego klasycznej definicji (na scenie MC + DJ i lekkie odchylenie od tradycji, czyli wspomagający ich dodatkowo perkusista). Konwencja koncertu z pewnością sprawiła dużą radość hip-hopowym purystom, ale najważniejsza w tym wszystkim była niezmienna precyzja i hardość w wykładaniu przez Nasira zwrotek. Nie sprawdzając wcześniej setlisty, słuchałem w euforii i z lekkim zaskoczeniem, jak NAS wykonuje na żywo praktycznie całego „Illmatica”, restytuując tym samym wspomnienia po hip-hopowym świecie lat 90., umieszczając się jednocześnie w roli zarówno orędownika czterech elementów, jak i starego dobrego rapowego mistrza (bo 40 lat to, jak na hip-hop, wiek dość sędziwy). Szarżowanie między utworami i przeplatanie zwrotek z różnych kawałków nadawało dodatkowego dynamizmu występowi. NAS udowodnił tym samym, że jest ciągle w świetnej kondycji, nawet w świetle dużo młodszego Kendricka, który zaimponował publiczności dzień wcześniej. Zbędne wydawały się tylko momentami tandetne wizualizacje wyświetlane na bocznych telebimach. (Rafał Krause)

Queens Of The Stone Age

QOTSA to był zawsze świetny pomost między rockistami i tzw. „fanami alternatywy”, ale ostatnimi czasy ta nić chyba się już powoli zrywa. Bo rzeczywiście, można narzekać, że po tych przećpanych i ciekawych songwriterach (vide „The Lost Art Of Keeping A Secret”, z niezrozumiałych mi powodów rzadko grane na koncertach) została co prawda świetna energia, ale trochę już podtopiona w megalomanii. Artwork, klipy i promocja nowego albumu są bardzo komiksowe i sami Queensi jawią się na nim jako nieco przerysowani tą, przyznajmy, niezbyt pasjonującą atmosferą, a przy tym pozbawieni pary i pomysłu. Ich wizerunek sceniczny to na szczęście zupełnie co innego i nawet fragmenty nowego albumu, z singlowym, nieco mętnym, choć doskonale nadającym się na piosenkę do Bonda (no przecież!) „I Appear Missing”, podtrzymywały uwagę. Ale nie o nich tutaj, bo to mimo wszystko są raczej blade rzeczy. Moje prywatne highlighty: „Millionaire” i „Song For The Dead” – w obydwu oryginalnie skrzeczał Olivieri, pierwszemu rozkręcając drapieżność do ekstremalnego poziomu, a w drugim równoważąc patos. Z Hommem brzmiało to jednak niezgorzej i „Song For The Dead” poniosło szaleństwo niby-improwizacji. Poza tym „Make It With Chu” wywołało las kobiet na barkach chłopaków, a hiciarskie „Little Sister”, „No One Knows” i „Burn The Witch” zabrzmiały tak jak powinny. „Best fuckin' audience in a whole tour”, no i w ogóle było bardzo fajerwerkowo. (Karol Paczkowski)

The National

The National – zespół do którego miałem stosunek dość ambiwalentny – stylowe acz nudne granie, a tu koncert, bezpośrednie spotkanie i proszę, chyba muszę zrewidować swoje poglądy. Przede wszystkim oni na żywo (podobnie jak Cave) swoim profesjonalizmem miażdżą większość wykonawców festiwalowych. Nie ma tu żadnego silenia się na to, by kupić sobie publikę, żadnych potężnych stadionowych refrenów, grubych basów ani też tanich wzruszeń. Jest jedynie monolityczne, niezwykle szlachetne i tkane z wyczuciem brzmienie, które potrafi zahipnotyzować i w odpowiednich momentach też zaskoczyć. Nie było bowiem wcale monotonnie. Kiedy większość zespołów prezentuje koncertowy repertuar na zasadzie szybko-wolno, The National misternie budują napięcie w swoich z pozoru tylko monotonnych kompozycjach. Ogromna w tworzeniu dramaturgii była na pewno zasługa wokalu Matta Berningera, który swój niski głos (znów Cave) zdzierał czasem z prawdziwym poświęceniem. Chyba stałem się po tym koncercie fanem. A jednak muzyka wciąż potrafi zmieniać życie. Kto by pomyślał. (Michał Weicher)

Disclosure

Widziałem ich rok temu, gdy całkiem nieźle rozbujali przerzedzony namiot na Selectorze. Jest w tym trochę symboliki, bo może i zeszłoroczny, krakowski festiwal okazał się być frekwencyjną klapą, ale świetnie oddał medialny dystans, jaki ten braterski duet pokonał w rocznym odstępie. W Open'erowym namiocie (dodajmy – tym samym, którego użyto na Selectorze do objęcia przestrzeni 2 scen!) nie było krztyny wolnego miejsca, również i jego okolice były dosyć gęsto zaludnione. A bracia po prostu wyszli i zrobili swoje. Tym razem kable były na swoim miejscu , jednak ich występy to wciąż coś pomiędzy DJ setem a live actem. Było więc trochę wokali, basów i perkusjonaliów w jednym z dłuższych na tej trasie setów, złożonym z prawie wszystkich numerów z „Settle” („January”, „Defeated No More" czy „Second Chance” wymieniono na singlowe „Tenderly”, „Flow” i „Boiling” – zdecydowanie in plus). Ciężko więc oceniać sam, jak najbardziej poprawny wykon – szokujący był za to tłumny odbiór i brak przestrzeni wokół siebie, żeby w tę imprezę wejść, nawet w tylnej części Tent Stage. (Mikołaj Katafiasz)

Screenagers.pl (26 lipca 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Lukas
[29 lipca 2013]
@v79 - w 2006 na Open'erze nieoczekiwanie (bo miał to być koncert samego Daba) bujało się całe ówczesne Baku-Baku Skład.
Gość: swierzak
[29 lipca 2013]
przeciez disclosure to był istny koszmar, miałem wrażenie że piosenki puszczone były po prostu z plyty a 2 typów udaje że coś tam się sili na konsoletach. tylko mi zepsuli odbiór płyty, bo nie sądzę żebym do ich drugiego albumu przesłuchał debiut znow w całosci. irytujące też było to, że nagłaśniali i stroili się tak długo, jakby ten występ miał być epickim misternym, skomplikowanym wydarzeniem. okazało się że chodziło tylko o automaty perkusyjne ktore od czasu do czasu używane były przez jednego z braci. niby zapełnili namiot - ale namiot ekstatycznie reagującej gimbazy. największe rozczarowanie w tym roku.
Gość: M
[29 lipca 2013]
Ja z kolei mam z Disclosure wspomnienie wychodzących w trakcie koncertu ludzi i coraz większych luzów już w środkowej czeście namiotu.
Gość: v79
[29 lipca 2013]
"Na scenę, obok Abradaba, Joki, Feel-Xa (wbrew czerstwym żartom festiwalowiczów - bez hologramu Magika) wybiegł Gutek wraz z grupą muzyków, prokurując pierwszy koncert Kalibra w tak rozbudowanym składzie."

no, czyli tak samo jak na offie '11?
Gość: krzysiek
[26 lipca 2013]
Fajna relacja, ale mała poprawka: "Song for the dead" w oryginale śpiewał Mark Lanegan.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także