Najlepsze albumy roku 2012

Miejsca 10–1

Obrazek pozycja 10. Lone – Galaxy Garden

10. Lone – Galaxy Garden

„Galaxy Garden” to potwierdzenie zdolności Matta Cutlera, które nieśmiało zdradzał na swoich poprzednich wydawnictwach. Ten krążek to istny post-rave'owy sztos, orgia kolorów, świeży i energetyczny trip po najlepszych narkotykach. Artysta z Nottingham brawurowo uwalnia tu swoją wyobraźnię, karci konwencjonalne myślenie, wykręca na syntezatorach chyba najfajniejsze barwy w tym sezonie, przy okazji spuszczając ze smyczy arpeggiatory. Operując banałami można rzec, że w szaleństwie jest metoda, choć i to stwierdzenie nie odzwierciedla dobrze tego, co zrobił Cutler na tych czternastu trackach. Zderza się tutaj gdzieś mniej więcej w pół drogi randomizacja ze świetną kompozycją, a efekt tejże kolizji jest więcej niż zadowalający.

Bardzo spoko, że w minionym roku pojawił się taki Lone z takim „Galaxy Garden”, bo nie czarujmy się, w 2012 w elektronice trochę siało pipą. Do bardzo skromnej ubiegłorocznej czołówki w składzie Voices From The Lake, Flying Lotus, Fort Romeau i Actress, projekt brytyjskiego producenta dodaje wspaniałego kolorytu. (Paweł Szygendowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 9. Purity Ring – Shrines

9. Purity Ring – Shrines

Duet Megan James/Corin Roddick przybył do nas z blogosfery, bardzo szybko podbił też serca bodaj połowy niezal-świata. Druga połowa pozostała nieczuła na ich wdzięki – sypała inwektywami „nudna muzyka dla zbyt młodych ludzi”, „warna-core” czy innymi, bardziej lub mniej dosadnymi kwiatkami (była nawet swego czasu grupa nacisku, kategorycznie zakazująca porównań Purity Ring do Beach House). Ale świat się nie zatrzymał, a Purity Ring bronią się garścią spektakularnych piosenek, jakby przeznaczonych dla wąskiego grona zajawionych geeków, spędzających noce na przesłuchiwaniu streamów i stale szukających dźwięków przyszłości.

Przyznam się chętnie: mam pochop do wykwitów epoki internetu, dlatego sukces Purity Ring w szerszych kręgach słuchaczy absolutnie mnie nie dziwi. Tworzenie zmiennokształtnych, brzmiących jak bohomazy Jacksona Pollocka piosenek, do tego kompletnie satysfakcjonujących, to niełatwe zadanie (przekonali się o tym wielcy przegrani 2012: Yeasayer). Na „Shrines” w pierwszej kolejności znajdujemy właśnie taką muzykę, do tego wolną od próżnych gestów, co jest zwycięstwem, zważywszy na wachlarz efektów: autotune, Roland 808 – nic oryginalnego. Podprogowe nawiązania do witchu nie stanowią tu bazy, lecz pierwszy lekki krok w odmienną estetykę budowania piosenek – na zgliszczach konwencjonalnego samplingu, z ekwilibrystyczną zabawą wyciętymi wokalami w obrębie wszystkiego (na porządku dziennym pitch-shifting, slow-motion, łamania i cięcia), co też jakoś wpisuje się w panoramę najnowszej muzyki elektronicznej – pomyślmy o Holly Herndon, o Stottcie lub Blawanie – ale nie do końca. Ponieważ nikt nie poszedł tak daleko w implementacji głosu do piosenkowych struktur i żaden inny elektro-pop tej dekady nie ugrał na tej ryzykownej próbie tak wiele. (Michał Pudło)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 8. John Talabot – fIN

8. John Talabot – fIN

Kojarzycie pierwszą ścianę ciepła zwiastującą wiosnę, która oszałamia nas każdego roku po stopnieniu ostatniego śniegu? Jeżeli odpowiedź na to pytanie jest przecząca, to polecam odsłuchanie „fIN” Talabota, czyli w pełni uprawnionego surogatu opisanego wyżej zjawiska. To płyta, która po raz kolejny stawia przede mną znaki zapytania związane z sensownością pisania o muzyce. No bo spójrzmy prawdzie w oczy: album jest oczywiście dostarczycielem ciekawych pomysłów na rozegranie house’owych groove’ów, brzmi świeżo i aktualnie, ale czy zostałby dostrzeżony, gdyby nie to słynne coś, tkwiące tylko i wyłącznie w sferze intuicji, emocji, wszystkiego tego, co dryfuje gdzieś ponad technicznym językiem muzykologów, czy kontekstowym ujęciem kulturoznawców? Cóż, ja może dodam jeszcze od siebie, że dzieło tego hiszpańskiego DJ’a bezbłędnie radzi sobie z ucieczkami w rejony konwencji piosenkowej, przy wsparciu zaproszonych wokalistów (fenomenalne „Destiny”), a ciepło „Journeys”, z niejakim Ekhim, dzielnie zastępuje nieobecnego muzycznie w tym roku Panthę du Prince’a, który niemal trzy lata temu brylował całkiem zbieżnym klimatycznie „Stick To My Side”, nagranym wspólnie z Pandą Bearem. (Rafał Krause)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 7. Flying Lotus – Until The Quiet Comes

7. Flying Lotus – Until The Quiet Comes

Otwarcie dekady taką płytą jak „Cosmogramma” dziś, z niedużej przecież perspektywy, wygląda niezwykle imponująco – zwłaszcza w porównaniu do tego, jak tę próbę czasu wytrzymują wydawnictwa, które konkurowały (niekiedy skutecznie) z nią w ówczesnych, rocznych podsumowaniach. Stąd właściwie co do „Until The Quiet Comes” nie miałem wygórowanych oczekiwań – są poprzeczki, których nie sposób nie strącić. Flying Lotus wybrał (choć najpewniej bez grama kalkulacji) zupełnie naturalną drogę stworzenia jak najlepszego sequela swojej największej płyty. Ta konsekwencja i pieczołowita uprawa kosmicznego poletka sprawiła, że doczekaliśmy chwili, w której muzyka Ellisona nie szokuje nie tylko w kontekście jego dorobku, ale i współczesnej muzyki w ogóle. Pozwolił bowiem, żeby świat go dogonił i nauczył się sprawnie czerpać z jego patentów – co jest chyba najlepszym dowodem na to, jak wpływową jest dziś postacią. Gdy jednak oglądam materiały, które ujmują w kadr jego prywatne oblicze (choćby krótkometrażowy dokument z Pitchforka), to sprawia wrażenie tak odbiegające od wyobrażeń artysty, który już dziś dorobił się prawdziwie boskiego statusu, że pewnie, gdyby wziąć go na stronę, okazałoby się, iż wcale nie rości sobie do tego pretensji. (Mikołaj Katafiasz)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 6. Jessie Ware – Devotion

6. Jessie Ware – Devotion

Andrzej Sołtysik dopytywał się Jessie w „Dzień dobry TVN”, czy ta nie obawia się śmierci w wieku dwudziestu siedmiu lat. Wyraźnie skrępowana Brytyjka przyjęła tę niezręczność z typowym dla siebie zrozumieniem i dystansem – nie była wszak aż tak dominującą postacią dla roku 2012, by od razu za niego umierać. W roczniku, który śmiało można firmować hasłem „girl power revival”, swoją dominację objawiały takie panny, jak Emeli Sande, Carly Rae Jepsen, Lana Del Rey czy Taylor Swift, handlując płytami w o wiele znaczniejszej skali niż skromna mieszkanka Londynu. Udziałem Jessie była raczej dyskretna rewolucja, czy też – jak chciałby mocno niszowy, przypisywany jej czasem format radiowy – quiet storm. „Devotion” połączyło dystyngowane, kobiece balladziarstwo spod znaku Sade z połamaną, nowoczesną elektroniką z Wysp, która – mimo niezaprzeczalnych konotacji z brzmieniami adult contemporary – na tym albumie po raz pierwszy znalazła tak naturalne schronienie w świecie stuprocentowego popu. Przepiękna, wieczorna płyta, która objawiła jeden z największych wokalnych i – kto wie, kto wie – być może także songwriterskich kobiecych talentów ostatnich lat. I stand devoted. (Kuba Ambrożewski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 5. Grizzly Bear – Shields

5. Grizzly Bear – Shields

'Nie jestem przeciwnikiem postępu, ale tylko dzięki takim „Nine Songs” wciąż jeszcze zachowuję resztki zdrowej bojaźni. W tych dziwnych czasach technologicznej paranoi' - tak Paweł Sajewicz zakończył opis najlepszej naszym zdaniem płyty 2011 roku. Chcę zarysować bardzo prostą analogię - dla Pawła „Nine Songs” było tym, czym dla mnie jest teraz „Shields”. W ostatnich miesiącach przy wielu okazjach, choćby przy premierze Purity Ring („Shrines”) czy temacie przewodnim festiwalu Unsound („The End”), obsesyjnie obracaliśmy się wokół wątków ponowoczesności, post-internetu. Post-niczego i post-wszystkiego. Jednym słowem: zeitgeist. Niektórzy twierdzą, że internet wszystkim zrobił gąbki z mózgów, przez portale informacyjne idiociejemy, a Google nas ogłupia; przez Facebooka stajemy się samotni, a technologia przeorała nasze postrzeganie muzyki. Coś jest na rzeczy, bo w realiach vaporwave virtual plaza czuję się czasem jak Dolph Springer w filmie „Wrong” Quentina Dupieux.

Mówi się, że „Shields” nie zaskakuje, że nie stawia Grizzly Bear w nowym świetle, że uleciały gdzieś emocje towarzyszące „Veckatimest”, ale ja od dawna w żadnej muzyce nie wyczuwałem tak głębokiego i zarazem bardzo zwyczajnego ludzkiego wymiaru. Odnajduję go w bezmiarze naturalnego piękna kompozycji, które jest efektem równouprawnienia, które zapanowało u Nowojorczyków w pracach nad kształtowaniem się „Shields”. Za tym idą takie pojęcia, jak pogłębiona komunikacja, wzajemna chęć poznawania i rozumienia się. Rafał napisał bardzo ładną rzecz przy okazji „Yet Again”, że jest to utwór skierowany do wewnątrz. Takie też jest całe „Shields” – skupione na samym sobie, zmuszone do opuszczenia przytulnych rejonów „Veckatimest” na rzecz ascetycznego skandynawskiego chłodu i poszukujące tam swojego miejsca. W pewnym sensie, przeszli tą samą drogą co Justin Vernon od „For Emma” do „Bon Iver, Bon Iver”, tylko że w przeciwnym kierunku, przekroczyli samych siebie i zyskali na tym równie dużo. Cała historia powstania i stricte muzyczna zawartość „Shields” może służyć za przykład, że czasem nie należy komplikować rzeczy z natury prostych. (Sebastian Niemczyk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 4. Tame Impala – Lonerism

4. Tame Impala – Lonerism

#1 Tame Impala realizuje plan przywrócenia światu Lennona, Timothy’ego Leary’ego, wkręcających kalejdoskopów i feerii, feerii, feerii świetlnych kołowrotków. Przy czym nie naraża nas na kontakt z hippie kontentem, bo ta płyta, „Samotnizm”, nie podgrzewa starego kotleta w kwiecistych dzwonach, z logiem Mercedesa dyndającym na szyi. Kevin Parker fajnie to wytłumaczył: samotnizm to filozofia wyrzutka, którego nieskończenie odmienny świat dociera do nas za pośrednictwem [fenomenalnej] muzyki, oddającej jego wewnętrzną wrażliwość [a rozpisanej na klasyczne rockowe instrumentarium pospołu z duchem współczesności].

#2 Zespół Kevina Parkera już po „Innerspeaker” należał do ligi światowej, trudno sobie więc wyobrazić, by po impakcie „Lonerism” jego notowania miały się obniżyć. Jest coś magnetycznego w tym materiale. Nawet pomijając obecne tu najsmakowitsze riffy i melodie tego roku, genialnie ujętą estetykę lat 60. i kompletny brak konformizmu wobec aktualnych mód; lgniemy. Ja natomiast zataczam kółka w locie, krążę wokół tych piosenek, czasem boję się ich dotknąć, by im czegoś nie zwichnąć.

#3 Korzystanie z wyeksploatowanych kulturowych stylistyk na użytek muzyki tu-i-teraz popłaca jedynie tym artystom, którzy nie trwożą się widokiem pomników przeszłości, którzy je burzą i z gruzów układają nowe. „Lonerism” zostanie z nami na długo, ponieważ to jak dotąd najdoskonalsza psychodeliczno-rockowa płyta XXI wieku, nie roszcząca sobie dosłownie żadnych pretensji do bycia czymś więcej, niż jest – do monumentalności, patosu – a przecież jest czymś więcej, niż jest, bo wykracza poza własne ograniczenia, dziedziczone w formie długu wobec wiadomych czasów.

#4 Wsłuchajcie się w to jak Kevin Parker śpiewa linijkę „It feels like we only go backwards”. Czy płacze? Czy jest smutny? Czy żałuje swych grzechów? Gdzieżby tam. Truskawkowe pola for life. Kevin, dzięki za ten krążek. (Michał Pudło)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 3. BJ The Chicago Kid – Pineapple Now-Laters

3. BJ The Chicago Kid – Pineapple Now-Laters

W 2012 redaktorzy Screenagers wystawiali ósemki i dziewiątki wielu doniosłym, choć nierzadko ciężkostrawnym kolosom, wypełnionym półgodzinnymi szumami i wyładowaniami awangardy. Nie żebym odmawiał im wielkości, ale nie będę ukrywał, że akurat mnie nie do końca z nimi po drodze. Tym bardziej cieszy mnie, że ostatecznie nasze tegoroczne podium stanowi swoisty kompromis między patosem a – całkiem jednak przystępnym – luzem (nawet jeśli jeszcze nie spojrzeliście, to pewnie już się domyślacie). To również albumy epickie, ale niemal do końca napakowane przy tym jak najbardziej treściwymi (ze względu tak na teksty, jak i popularne FUNTY) piosenkami, z których każdej można sobie spokojnie słuchać w oderwaniu od całości.

Mimo wszystko, świat przeoczył debiut Bryana Sledge’a. Brakuje go w podsumowaniach, chłopak nie został, jak wróżył Mariusz Herma, Frankiem Oceanem 2012 roku, bo tym został ostatecznie – cóż – sam Ocean. Moim numerem jeden BJ został już w maju i do końca 2012 nie opuszczało mnie przeczucie, że tak już zostanie. Jego pozycja pozostała niezagrożona, mimo kilku niezaprzeczalnych dobrodziejstw reszty roku (niech to będzie choćby, poniekąd wspomniany, „Channel Orange”). I nieważne, że zaczyna się on cytatem z – mówiąc delikatnie – niespecjalnie lubianego przeze mnie hitu. Tych paradoksów jest zresztą więcej, choćby tkwiąca w połączeniu kompozytorskiego potencjału z bajecznym głosem bohatera bombastyczność wszystkich tych piosenek, nawet przy wykorzystaniu najskromniejszych środków. Albo to, że to w pewnym sensie gitarowy album roku (no co, może nie?). Murzyński album roku. Najlepszy album roku. I pomyśleć, że tak naprawdę tylko pre-album.

Co dalej? Bryan dostał kontrakt z Motown, więc, zgodnie z zasadą baby steps, poczekajmy. Nasz ulubieniec powinien wkrótce wreszcie zyskać rzeczone miano Franka Oceana któregoś roku, czy też raczej – przynajmniej dla mnie – BJ The Chicago Kida tegoż. (Jędrzej Szymanowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 2. Kendrick Lamar – good kid, m.A.A.d. city

2. Kendrick Lamar – good kid, m.A.A.d. city

Spośród wszystkich albumów zaprezentowanych w ramach naszego podsumowania, to właśnie „good kid, m.A.A.d. city” wydaje się być najbardziej symptomatyczne dla minionego roku. Spójrzcie na creditsy: z jednej strony młode wilki, wspaniałe pokolenie utalentowanych, czarnych muzyków, takich jak Drake, Jay Rock czy ScHoolboy Q, a z drugiej produkcyjni wyjadacze – Pharrell Williams, czy najlepiej zarabiający w 2012 roku muzyk Dr. Dre. Postać tego ostatniego wydaje się w kontekście drugiego pierwszego wydawnictwa Duckwortha szczególnie istotna. To on staje się niepisanym mecenasem młodego talentu, jedną z głównych inspiracji i autorytetów w dziedzinie muzyki.

Bo Kendrick kocha hip-hop, a „good kid...” jest niejako hołdem złożonym temu gatunkowi. Weźmy na przykład przekozacki, dwuczęściowy „m.A.A.d. city”, inkrustowany najfajniejszymi hip-hopowymi bębnami A.D. 2012, orbitujący wokół stylu N.W.A., czy porywający, G-Funkowy „Compton”. Przykłady można mnożyć, a ja nie mam zamiaru dublować spostrzeżeń Mateusza Błaszczyka z jego pełnej intertekstualnych interpretacji recenzji. Z pewnością, dzięki świetnym hookom w refrenach, oryginalnej produkcji, inteligentnym tekstom i niepowtarzalnemu flow Kendricka hip-hop naprawdę wiele zyskał, i „good kid, m.A.A.d. city” można nieśmiało określić jako instant classic gatunku. (Paweł Szygendowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 1. Frank Ocean – Channel Orange

1. Frank Ocean – Channel Orange

„Channel Orange” jest podważeniem nie tylko tego, co działo się w R’n’B w ostatnich latach, ale także w muzyce w ogóle. Albo zupełnie nowym rozdziałem tej historii. Po pierwsze, Frank Ocean przełamał triumwirat The-Dreama, Drake’a oraz Abela Tesfaye’a z The Weeknd i ich „jedynej słusznej” narracji we współczesnym R’n’B. Po drugie, wychowanek Odd Future zatrząsł w posadach dominującą tendencją prymatu singli nad albumami. Po trzecie, 4 lipca Frank Ocean, publikując na Tumblrze swój emocjonalny wpis, w którym zwierzył się, iż pierwszą miłością jego życia był mężczyzna, dokonał jednego z najważniejszych coming out’ów w dziejach popkultury. Frank Ocean, czarnoskóry wokalista, autor piosenek R’n’B, członek hiphopowej społeczności uwięzionej w maskulinizmie i uwłaczająco konserwatywnym podziale ról, w społeczności, dla której homoseksualizm był tym ostatnim tabu nie do przetrawienia. Czy to wyjście z szafy coś zmieni? Zawsze coś zmienia.

Minione lata w czarnej muzyce definiowane były przez brzmienie proponowane przez wspomnianą trójcę. Owszem, pomiędzy tymi postaciami dało się zauważyć wyraźne różnice, ale niewątpliwie łączyło ich jedno – spuścizna Timbalanda. Czy to było wymuskane w studiu R’n’B Drake’a i Dreama, czy nieoszlifowana, domorosła produkcja The Weeknd, ich rdzeń sprowadzał się do poszatkowanego bitu i muzyki częściej sięgającej po Rolanda 808 i MPC niż po żywe instrumentarium. Ich neurotycznie mroczne, rażące rozmachem ballady czy pełne przechwałek imprezowe bangery uderzały chłodem, machinalnością i dążeniem do sonicznej perfekcji. To był czas mariażu R’n’B i muzyki klubowej – do tego stopnia, że w pewnym momencie doszło do zatarcia właściwego źródła inspiracji. Czy to bardziej R’n’B wpłynęło na scenę postdubstepową, czy klubowy sznyt zdominował współczesną muzykę pościelową? Za syntezatorową, bezduszną powłoką stała oczywiście i odpowiednia filozofia: maska szowinistów, kobieciarzy i hedonistów, tylko w chwili słabości skrycie tęskniących za romantyzmem. Tej pełnej kalkulacji postawie przeciwstawia się Frank Ocean, wysuwając na pierwszy plan swoją nieco staroświecką wrażliwość i intymność. I choć płytę otwierają dźwięki dobiegające z konsoli Playstation, to chwilę potem wybrzmiewają klasyczne smyki – tak swoją płytę rozpoczęliby Marvin Gaye, Isaac Hayes, Stevie Wonder. „Channel Orange” to przede wszystkim album na wskroś osobisty: o poszukiwaniu własnej tożsamości, rozdartej pomiędzy pragnieniem prawdziwej miłości, uzależnieniem od narkotyków i presją otoczenia.

Co się wydarzyło w 2012 roku, że słuchacze – zauważa to również Mariusz Herma w artykule na swoim blogu – zaczęli może nie tyle odchodzić od formatu singli – bo ten przecież wciąż jest praktyczny i popularny – co na nowo spoglądać na album jako całość? Tak z satysfakcją, nie z przyzwyczajenia. Można dywagować, ale spory wpływ miał na to kształt albumów wielkich wszechobecnych, którzy zdominowali także podsumowanie roku na Screenagers: Franka Oceana, Kendricka Lamara, BJ The Chicago Kida czy Miguela. To krążki, które całą swoją siłą koncentrują się na snuciu opowieści, w ten czy inny sposób bazują na idei koncept albumu, bawią się rozmachem i epickością. Bodaj tylko „Adorn” Miguela awansowało do roli samoistnego tworu, single Oceana czy Lamara znacznie lepiej funkcjonują jako element longplayowej układanki. Zresztą nawet dziesięciominutowe „Pyramids” zdaje się być raczej przewrotną kpiną z toczonego chorobą łatwej przebojowości przemysłu muzycznego, niż singlem jako takim.

Ostatnie lata to wysyp wydawnictw, które całkiem trafnie puentują specyfikę współczesnego odbiorcy tekstów kultury. To prawdziwy róg obfitości płyt ważnych dźwiękowo, technologicznie i socjologicznie. To też niestety deficyt albumów ważkich tak zwyczajnie, po ludzku. „Channel Orange” wypełnia tę lukę, prowadząc nas po zakamarkach cielesności, intymności i nieheteronormatywnego kontekstu. „Channel Orange” znajduje się w połowie drogi pomiędzy „What’s Going On” a „Let’s Get It On” Marvina Gaye’a. To płyta, której optykę stanowi człowiek na tle współczesnej historii i dyktatu pokolenia, zniewolonego przez powierzchowność kontaktów międzyludzkich, których algorytm tkwi w serwisach społecznościowych. To płyta ważna dla mnie, jako słuchaczki, która stopniowo oddalała się od muzyki, ale ważna także dla mnie, jako lesbijki. (Marta Słomka)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (15 stycznia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: s
[2 marca 2013]
brak centipede hz AC w trzydziestce to jakaś pomyłka! przeprosicie ten album redaktorzy SCREENAGERS za jaklś czas.
kuba a
[18 lutego 2013]
Tu jest nieco o Alt-J: http://www.screenagers.pl/index.php?service=articles&action=show&id=147
Gość: Sobeo
[17 lutego 2013]
Panie i Panowie, dlaczego na tej stronie W OGÓLE nie pisze się o genialnym albumie "An Awesome Wave", zjawiskowego debiutu kapeli Alt-J? Dla mnie to jest pierwsza trójka roku, jeśli nie miejsce 1. w ogóle.
Gość: ELO
[30 stycznia 2013]
777 ja zauważyłam ,

Top 3 -też dla mnie.
PS
[27 stycznia 2013]
@d.

trzy bardzo różne płyty i ani jednej fajnej rzeczy na nich? wszystkie trzy równo do kosza? :(
Gość: 777
[25 stycznia 2013]
mamy coming out na screenach i nikt nawet nie zauważył?
Gość: kris73
[25 stycznia 2013]
Frank - super (1 m-ce)
Kendrick - dobry (druga dziesiątka)
ale BJ??? - o co chodzi, ta płyta powinna być w 4 dziesiątce
Gość: d.
[25 stycznia 2013]
@PS
nie, nie! po prostu te trzy płyty mnie w ogóle nie ruszają. ani trochę
PS
[24 stycznia 2013]
@d.

not sure if racist or... :|
Gość: d.
[24 stycznia 2013]
pierwsza trójeczka do kosza. albo na ostatnie trzy miejsca, jeśli już.
Gość: Artuuuuuuu
[23 stycznia 2013]
screenagers mnie nie zawodzi płyty źle oceniane są świetne, rewelacyjnych nie da się słuchać!!!!! (trochę przesadzam ale zauważyłem pewną prawidłowość) tak tez układa się ta lista w trzydzieste są naprawdę niezłe płyty w dziesiątce uffffff kiszka ocena subiektywna - oczywiście.
Gość: jjsz nzlg
[22 stycznia 2013]
to człowiek czy zespół?
Gość: X
[21 stycznia 2013]
tak sobie teraz pomyślałem,że wszystkie zespoły swoje najlepsze płyty nagrywają w wieku od 23 do 33 lat.myślę tu np. o radiohead który już się wypalił i nigdy już nie nagra drugiego ok computer.a szkoda! nie wiem czym to jest spowodowane ale to jest chyba tak samo jak w sporcie,że człowiek szczyt formy ma w tym wieku. smutna prawda o nas Ludziach.
Gość: Sebastian Niemczyk nzlg
[18 stycznia 2013]
@damian: Sam sobie odpowiedziałeś na to pytanie :) To nie jest ich najlepsza płyta, a inni nagrali w tym roku dużo lepsze :)
Gość: damian
[18 stycznia 2013]
a ja się pytam dlaczego w trzydziestce nie ma animal collective? może to nie jest ich najlepsza płyta ale miejsce w trzydziestce się im należy za całokształt.
Gość: szwed
[18 stycznia 2013]
Powoli sprawdzam to, czego nie przesłuchałem, na razie bez olśnień. ALT-J jest ciekawe, ale nie będę po nich płakał. Kompeltnie za to nie rozumiem, dlaczego nie ma mojej płyty roku, czyli "Cancer for Cure", Wrażliwi murzyni znokautowali białego twardziela, ironia losu. Generalnie wychodzi mi na to, że na świecie to był słaby rok, za to w Polsce naprawdę świetny. Dlatego szkoda, że zabrakło w trzydziestce Pure Phase Ensemble, Wojtka Cichonia i Niechęci - u mnie te płyty byłyby spokojnie w pierwszej dziesiątce. Podsumuję więc tę listę tak, jak podsumować chciał Adam Michnik na jedynce GW ewentualne zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego: szkoda Polski.
Gość: Django
[17 stycznia 2013]
Kiepska ta Wasza dziesiątka!!! Oj kiepska!!! Chyba coś Wam się poprzestawiało w Wordzie przed publikacją :-) Pozdro!
Gość: sugar hiccup
[17 stycznia 2013]
Wy na serio? nic z waszej pierwszej trójki nie powinno być w top 10 IMHO. Frank Ocean wyżej niż Flying Lotus?Żart? Dlaczego nie ma Swans ani Alt-j w top 10?
Gość: iwan
[16 stycznia 2013]
na moje to w całej muzyce siało pipą
dwie płyty, które mi się podobały to Swans (ale bez przesady) i Pop 1280 - The Horror
Gość: Jan
[16 stycznia 2013]
Siało pipą w elektronice? Chłopie, to że nie ogarniasz, nie znaczy, że było źle. Blondes, Andy Stott, Shackleton, Petar Dundov, Christian Loffler, Burial, Cristian Vogel, Cooly G, Deadbeat, Laurel Halo, Loscil, Mala, Raime... Mógłbym tak jeszcze długo.
Gość: paczjano
[16 stycznia 2013]
przecie mówiłem, że nie będzie!
Gość: Daro
[16 stycznia 2013]
A gdzie ALT-J ?
Gość: anka
[16 stycznia 2013]
ach Shields - przepiękna!!!!
Gość: John Lennon zabrał mi szlugi
[16 stycznia 2013]
Nie przesadzajmy z tymi Bitlami, zawsze byli przereklamowani.
Gość: jjsz nzlg
[16 stycznia 2013]
Kevin Parker nie zdążył przytulić Lennona ;-(
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także