Relacja z T in the Park 2006
Dzień 1
Dzień pierwszy zwiedzania planowałem rozpocząć od otwierającej festiwal formacji Duels, niestety zanim udało nam się przedostać przez bramki wejścia, Duels zeszli ze sceny. Szkoda, bo kilka wcześniejszych singli formacji zrobiło na mnie umiarkowane wrażenie. Z braku optymalnych wariantów skierowałem swe kroki do King Tut’s Wah Wah Tent, gdzie produkowało się czterech wystylizowanych na Arctic Monkeys i brzmiących podobnie do nich młodziaków z The Rifles. Po trzech identycznych, głośnych piosenkach nie miałem ochoty na więcej. Całe szczęście następna formacja prezentowała kilkukrotnie wyższy poziom. Zresztą co będę owijał w bawełnę, Guillemots to jedno z oczekiwań 2006. Odziany w pomarańczowy kombinezon ekscentryczny wokalista Fyfe Dangerfield usadowił się na o wiele za dużym krześle obwarowując się jak zwykle fortecą instrumentów klawiszowych. Na flankach znajome elementy: urocza kontrabasistka, sekcja dęta, mnogość scenicznych udziwnień, nowością była jedynie obecność trzyosobowego chórek gospel (której zasadność należy poddać w wątpliwość). Mając do dyspozycji zaledwie 30 minut zespół szybciej skończył niż zaczął, ograniczając liczbę kompozycji do bodajże siedmiu. Dwa miesiące temu widziałem ich na żywo przez ponad godzinę i podobało mi się znacznie bardziej. Hity w stylu „Trains To Brazil” bezdyskusyjnie porwały, nietrudno jednak było oprzeć się wrażeniu, że Guillemots to bardziej zespół do małego klubu. Na festiwalach wypada grać w tempo, zwłaszcza o trzynastej.
Chwila wytchnienia i namiot King Tut’s przerzedził się o połowę. Nie wiem czy to nieustanna pogoń Brytyjczyków za nowościami, względy narodowościowe, czy fakt, że następnego wykonawcę każdy z obecnych widział już pięć razy, na Twilight Singers było mało ludzi. Strata nieobecnych, bo pół godziny z Gregiem Dulli nie było zmarnowane. Dulli zagrał głośno, nieustannie powielając schemat wyciszenia w zwrotce - wybuchu w refrenie, lecz jego piosenki o miłości i pożądaniu trafiły na podatny grunt. Co innego Maximo Park. Umieszczenie formacji na głównej scenie było posunięciem błędnym, bo ani to zespół którego twórczość mogą zanucić masy, ani jego repertuar nie jest taki mocny. Otwierający „Graffiti” zabrzmiał płasko, kolejny „Apply Some Pressure” jeszcze gorzej i set Maximo Park się dla mnie skończył. Wróciłem do King Tut’s sprawdzić co nowego u Hope Of The States. Usłyszałem, że wszystko w porządku, nawet przekonali mnie do swojej nowej płyty. Wokalista Herlihy najwyraźniej przeszczepił sobie struny głosowe, bo nie pamiętam, żeby dwa lata temu zdarzało mu się śpiewać tak donośnie. Materiał z „Left” stanowił około połowy setu, okazało się, że „Sing It Out”, czy „Bonfires” znakomicie sprawdzają się w warunkach testowych, a zapowiedziany jako nowy singiel utwór tytułowy nawiązuje do rozmachu debiutu. Na zakończenie wybrzmiał nieśmiertelny „Black Dollar Bills”, uginając swoim ciężarem niejedną parę kolan. Jeśli ten utwór nie jest wielki, to prawdę mówiąc nie wiem co jest.
Późne popołudnie zapowiadało się w klimatach britpopowych. Zamiast przeciskać się dobry kilometr do NME stage w celu zobaczenia tegorocznej sensacji The Kooks postanowiłem „wskrzesić czasy młodości” i sprawdzić reaktywowane Kula Shaker. Jak się okazało na miejscu, podróż sentymentalną odbyły setki innych osób, kiedy więc tylko Crispian Mills i spółka po dwóch minutach bezkształtnej mantry płynnie przeszli w „Hey Dude”, tłum wciętych trzydziestolatków rzucił się w pogo. Hej, nazywamy się Kula Shaker, trochę nas nie było, ale wróciliśmy... wróciliśmy uratować świat!, co po paru przewidywalnie wykonanych słabeuszach z „K” zabrzmiało trochę jako: Hej, rozpadliśmy się, ale nic innego nie umiemy, więc przyszliśmy trochę zarobić. W tym momencie należało dać szansę Neilowi Hannonowi, w końcu Pet Sounds stage oddalona była zaledwie o 5 minut. Warto było - w odróżnieniu od sztampowego występu Shaker, Hannon zgromadził na scenie aż 10 osób, czyniąc z koncertu Divine Comedy ucztę dla melomanów. Publika też jakby była inna, mniej pijana, bardziej słuchająca, bo większość setu Comedy wymagała skupienia. Nie byłem pewien nowych kawałków formacji, ale hity w rodzaju „Generation Sex”, czy „National Express” wypadły przepysznie. Z drugiej strony nie mogłem pozbyć się uczucia, że prezencja teatralnie gestykulującego Hannona dość mocno przypomina znajome pozy Jarvisa Cockera. Wszystko dobrze, ale wolałbym oryginał.
Britpopową gwiazdą wieczoru nieoczekiwanie stał się reprezentant młodego pokolenia. Tym bardziej nieoczekiwanie, że jego wydany rok temu debiutancki album można co najwyżej określić jako dobry, a sam zespół zdaje się podgryzać dawno zjedzony ogon, w dodatku nie swój. Trudno jednak deprecjonować więź, jaką udało się nawiązać z zgromadzonymi członkom formacji Kaiser Chiefs. O tak, udało im się. Po raz pierwszy zauważyłem coś, co do tej pory umykało mi na „Employment”: połowa utworów zawiera wstawki „do darcia gęby”, występujące zwykle przed refrenami. Nie ma chyba lepszej rzeczy na festiwal rockowy niż porządny sing-along, gdzie nieznajomość tekstu ma znaczenie drugorzędne, ważniejsza staje się przynależność do tłumu (fenomenalnie rozprzestrzeniony „Caroline Yes” ochrypł niejedno gardło). Kaisers to zespół lokalny w skali krajowej, w dowcipny sposób opiewający uroki mało ambitnego życia w średniej wielkości mieście, wypełniający pustkę powstałą po porzuceniu tego tematu przez Blur. Scenicznie Ricky Wilson również przypomina wczesnego Albarna, tyle że bez ego rozmiaru XL. Obyło się nawet bez syndromu umiarkowanego przyjęcia nieznanych utworów, nowe propozycje Kaiser Chiefs podziałały równie emocjonująco. Zapowiada się solidny drugi album, być może „Parklife” roku 2006.
Dzień wcześniej przeczytałem wywiad z Alexem Kapranosem, w którym zapowiedział podjęcie nowego kierunku muzycznego. Płyta ma być inspirowana starym filmem (nie sprecyzował jakim) i będzie dla nas zaskoczeniem. Sądząc po pierwszej części koncertu, przeniesie ona zespół Franz Ferdinand z głównych scen na te mniejsze, bo utwory w rodzaju „Walk Away” czy „Eleanor Put Your Boots On” miały problemy z przebiciem się przez wzmagający się deszcz. Publiczność była wyraźnie niepocieszona, pojawiły się gwizdy i okrzyki w stylu Get the Kaisers on!. Kiedy po części semi-akustycznej przyszła kolej na hity, było już za późno. „Take Me Out” poderwało jedynie na chwilę. Pospieszyłem na końcówkę Goldfrapp, gdzie impreza okazała się mieć o kilka stopni więcej. Goldfrapp postawili na atrakcje wizualne: ruchy sceniczne wokalistki wspomagał team skąpo odzianych tancerek. Ciężko powiedzieć jak układy Allison oceniłaby Madonna, obecnej laickiej większości się podobało. Zakończyli „Number 1” zapowiadając niejako konieczność zobaczenia głównych graczy soboty. Decyzję odnośnie wyboru headlinera rozstrzygnąłem w ostatnim momencie na korzyść Sigur Ros, w dużej mierze z uwagi na przytulny (czytaj: zadaszony) namiot Pet Sounds. Koncert Islandczyków bezpośrednio poprzedziła burza świateł, która po pewnym czasie spoczęła na zasłaniającej scenie półprzezroczystej kurtynie. Podświetlone od tyłu postacie muzyków rzucały na nią gigantyczne cienie, co wydawało się świetnie korespondować z majestatycznym wymiarem ich muzyki. Niestety, festiwalowe koncerty w których proporcje hałasu i ciszy nie przechylają się zdecydowanie na korzyść tego pierwszego, z trudem przebijają się przez permanentny szmer na widowni. Sigur Ros był momentami ciężko słyszalny, a może to ja po raz kolejny nie chwyciłem ich estetyki. Sobota dobiegła końca.
PUBLIKACJE POWIĄZANE
Paluch: Daj drugą szklankę.