Najlepsze albumy roku 2012
Miejsca 30–21
30. Lotus Plaza – Spooky Action At A Distance
Prawdopodobnie to jedna z najmniej oryginalnych płyt w tym zestawieniu. Słuchacze dobrze zorientowani w całym dobrodziejstwie lat dziewięćdziesiątych, bez kłopotu skonstruowaliby piękne mapy powiązań brzmień i patentów, zastosowanych na „Spooky Action At A Distance” z ich klasycznymi odpowiednikami. Jednak niepotrzebnie dezorientowałyby one, zamiast przybliżać do zrozumienia małego fenomenu tej płyty. Bo estetyka jest tylko doskonale dobranym sposobem na przekazanie charakterystycznych, chwytliwych, ale nieoczywistych piosenek o bardzo przytulnym brzemieniu, jakie przygotował Lockett Pundt na swój drugi solowy album. Pełna uroczych melodii i ślicznie prowadzonych gitar, gęsta od dyskretnych songwriterskich chwytów i niejednoznacznych struktur. Prawdopodobnie to jedna z najmniej oryginalnych płyt w tym zestawieniu, ale jedna z tych zwyczajnie ładniejszych. (Sebastian Niemczyk)
29. Voices From The Lake – Voices From The Lake
Czy z faktu, że serwis Resident Advisor wybrał sobie „VFTL” na album roku możemy wyciągać jakiekolwiek wnioski o stanie dzisiejszej muzyki tanecznej? Czy zgodnie z zasadą dwudziestoletnich cykli wszelkich mód czeka nas teraz renesans ambient techno? A może Donato Dozzy i Giuseppe Tillieci są zwyczajnie niedzisiejsi? Czy w ogóle słusznie się tak stało? Czy może wpaść w ucho płyta tak otwarcie gardząca melodią? Czy wypada jeść popcorn przy tak wyciszonych i stłumionych dźwiękach? Czy tańczenie do tego ledwie wyczuwalnego pulsu jest wielkim faux pas? Dlaczego to brzmi tak świeżo? Czy tylko ja mam gęsią skórkę przy „Twins In Virgo”? Jak brzmi ostateczne pytanie o życie, wszechświat i całą resztę? Dokąd tupta nocą jeż? (Paweł Gajda)
28. Keiji Haino, Jim O'Rourke & Oren Ambarchi – Imikuzushi
Obecność tego albumu w podsumowaniu w jakiś sposób przeciera szlaki. Improwizacyjne wydawnictwo z wyżyn awangardowych nisz w towarzystwie tyleż zacnym, co raczej gładkim – „hohoho”, jak mawiał Mistrz z kryminałów Świetlickiego. Swego czasu kilku redaktorów słusznie zajarało się projektami sygnowanymi nazwiskiem Ambarchi i z kilku albumów z jego udziałem, na które głosowaliśmy (co już jest sporym sukcesem!), właśnie ten zapis improwizacji, z żywymi legendami na pokładzie, przebił się na salony. Jego miejsce tutaj może wywołać konfuzję, ale przecież ostatecznie równać ma się to wyłącznie temu, że to wyśmienite wydawnictwo, zarejestrowane na jednym z tych stosunkowo nielicznych spotkań, gdzie nie tyle zaiskrzyło, co scena doszczętnie spłonęła. Trzy wybitne nazwiska – to groziło swadą, tymczasem siły tych osobowości, jeśli już ścierają się w materii dźwiękowej, zostawiają sobie dostatecznie sporo przestrzeni. Dlatego „Imikuzushi” wydaje się być dokładnie zważone. Być może powierzenie sekcji rytmicznej w ręce niezwykłych współpracowników (O'Rourke na basie, Ambarchi na perkusji) wymusiły na Haino cierpliwość, którą zwykł tak szybko tracić. I w pierwszej z czterech kompozycji robi to momentalnie, ale później akcenty rozkładają się intrygująco, „Imikuzushi” zwyczajnie wciąga. Oczywiście wciąż mówimy o poważnym niebezpieczeństwie, nie łudźcie się, że te trzy noże grzecznie odłożone na stole pozostaną tam w trakcie odsłuchu. (Karol Paczkowski)
27. Fort Romeau – Kingdoms
100% Silk to label tylko pozornie skupiony na kultywowaniu nostalgii za housem i techno lat dziewięćdziesiątych. Owszem, miłość do vintage'owych syntezatorów i maszyn perkusyjnych jest w amerykańskiej oficynie silna, ale za tą słabością do oldschoolu idzie też chęć włączania starych patentów w nowoczesne ramy i tworzenie ożywczej formuły, na którą składają się zarówno syntezatorowe zagrywki rodem z Detroit, jak i współczesne zabawy wokalami i bardziej skomplikowane aranżacje. „Kingdoms”, świetny album Fort Romeau, tę ideę oddaje w pełni. Numery takie jak „Jack Rollin'” są z jednej strony hołdem dla Detroit i Chicago (a jednocześnie hybrydą obu stylów), z drugiej – zupełnie ciekawym, autorskim materiałem, który broni się zarówno w klubie, jak i w domu, na słuchawkach i przy herbacie. Właśnie przez rozciągnięte syntezatory, które wiele zawdzięczają monumentalnym instrumentacjom Derricka May'a, „Kingdoms” ma tak spory walor repetycji. Oczywiście, że wyczuwa się tu duch tuzów Detroit, ale przefiltrowany przez wrażliwość Fort Romeau, która dyktuje bardziej mistyczne podejście do melodii. Dodajmy do tego niesamowity groove i te osiem utworów, składających się na niemal 40 minut albumu, hipnotyzuje w najwyższym stopniu, zmuszając do ciągłego naciskania repeat. (Paweł Klimczak)
26. The xx – Coexist
Oszałamiający, jak na uprawiany minimalizm, sukces, jaki stał się udziałem The xx, tylko z pozoru wydaje się zaskakujący – może nie wprost, ale podobny (chociaż mniej ekshibicjonistyczny) patent sprawdził się już przecież doskonale wcześniej w przypadku Arctic Monkeys – a i spadek napięcia przy drugiej płycie niesie wręcz wzorcową analogię. I mimo że medialnie wrócili na odpowiedniejsze dla tej organicznej formuły tory, to ten towarzyszący debiutowi boom uwypuklił prawdę, która ujmuje mnie w nich najbardziej. Gdy zredukowali skład do tria, jak na dłoni widać, że są obecnie najbardziej zbilansowanym składem na brytyjskiej scenie. I widać to w wizerunku, także na papierze, ale przede wszystkim doskonale słychać na tym albumie. Dawno nie miałem takiej intuicyjnej pewności co do nazwiska autora konkretnych pomysłów słuchając płyty. I nie chodzi mi o role, jakie przypisuję instrumentarium – tu wręcz słychać jak te utwory powstawały, kto co i kiedy sugerował. I to wszystko, plus oryginalny styl, sprawia, że album ten nie został z miejsca zapomniany, mimo że gdyby go obedrzeć z kontekstu, miałby na to papiery. (Mikołaj Katafiasz)
25. Ice Choir – Afar
Główna różnica między Ice Choir a całą gamą nowych grup zapatrzonych w ejtisy polega na definitywnym zerwaniu ostatnich estetycznych koneksji ze współczesnością. Prezentując tę mieszankę starannie wyselekcjonowanych smaków z całej dekady moich urodzin Kurt Feldman udowadnia, że miała ona swój kodeks nie tylko producencki, ale i ten – niełatwy do zrekonstruowania, dla wielu nieuchwytny – songwritingowy (przez co każe rzucać podejrzenia o fuchę ghost writera projektu PoP). Piosenki na „Afar” są bezbłędne, zaś śledzenie tego miliarda smaczków w ich obrębie zapewnia korowód uśmiechów pod nosem (przynajmniej wszystkim pasjonatom blichtru sprzed trzydziestu lat). Ja tam z sekcją dziadowską Screenagers sympatyzuję niejako od samego początku, toteż przy rekapitulacji roku bardzo wysoko zawędrował u mnie ten krążek. Jasne, zdaję sobie sprawe z jego niewielkiej wagi, oryginalności i minimalnego wkładu w rozwój bieżącej SCENY, z jego założonego na jawnej mimikrze estetyki popu lat osiemdziesiątych charakteru, wreszcie z jego podejrzewanej misji, polegającej być może jedynie na dopełnieniu uniwersum projektów skupionych wokół Jorge Elbrechta (taki zespół po prostu MUSI tam BYĆ). Przy podsumowaniu nie zapomniałem jednak o zasadzie przyjemności, zatem czyż efekt końcowy mógł wyglądać inaczej u kolesia, który „Steve McQueen” postawiłby pewnie ponad „Loveless”? (Jędrzej Szymanowski)
24. Burial – Kindred [EP]
Nie ukrywam, że dla mnie „Untrue” było najważniejszą płytą poprzedniej dekady. Na pewno jednak nie tą ulubioną – po prostu ostatnim tak wyraźnym akcentem w historii muzyki i zarazem pierwszym, z którym miałem okazję obcować na bieżąco zupełnie świadomie. Stąd każdy nowy materiał Buriala to dla mnie trochę powrót króla – nawet jeśli niekiedy nagiego. W czasach przerażającej anarchii w dubstepowym świecie, która uczyniła gatunek tym, w którym odsetek złej muzyki jest niedorzecznie najwyższy – co zafundowało mu metkę najbardziej poniewieranego, a przez to kompletnie niedocenionego – są to powroty niczym z banicji, za to z dumnie podniesionym czołem. W kontekście tego, że na „Kindred” Burial porusza się po zupełnie innych terytoriach, to robi to z największą od lat gracją i w wielowątkowych (niemal wewnątrz niespójnych) kompozycjach pokazuje klasę, której wielu z tych, którzy dawno spisali go na straty, nie będzie potrafiło mu przyznać. (Mikołaj Katafiasz)
23. Miguel – Kaleidoscope Dream
Miguel nie wybrał najlepszego roku na wypuszczenie tego albumu. Wszak w klasyfikacji generalnej raczej wyprzedzili go jego debiutujący Bracia. Być może pokonała go jego własna tajna broń, tak wychwalana przez Pitchfork skromność. Może przydałoby się trochę więcej swaggu, jaki reprezentuje w moim ulubionym „How Many Drinks?”, może po prostu odwagi… Jakkolwiek wyjątkowo koherentny sound płyty pozostawia w szerokiej perspektywie doskonałe wrażenie (ta cała gama ciągnących się z kosmosu synthów, wraz z gitarowymi inkrustacjami, zanurzonych głęboko w basowych sosach), piekielnie oryginalny to on nie jest i wraz z całą kreacją śpiewaka (jakby wyciągniętą z mrocznych stron ninetiesowego „Kalendarza nastolatki”) nieco trąci myszką w taki niekoniecznie vintage i cool sposób (mniej więcej tak, jak używanie słowa cool w 2013 roku). Po zakończeniu odsłuchu ciągle czegoś tu brakuje... Ale nie ma co psioczyć. „Kaleidoscope Dream” to barwny album, który – nie ukrywajmy – być może nie znalazł by się tu, gdyby to był trochę lepszy rok. Może więc Miguel wcale tak bardzo nie skrewił z datą. My będziemy o nim pamiętać, a kto wie czy(m) nas jeszcze nie zaskoczy. (Jędrzej Szymanowski)
22. Ariel Pink’s Haunted Graffiti – Mature Themes
Im dłużej słucham „Mature Themes”, tym bardziej mam wrażenie, że „słucham Ariela Pinka dla beki”. Co tu niby jest na serio? Klimaty pastiszów Cramps, wczesnego Pink Floyd albo Television Personalities? Ironicznie wystękane I wanted to be goooood w tytułowym albo ironicznie wystękany cover „Baby”? Klip do wiadomego singla? Kawałek o sznyclu?! Kurde, bądźmy poważni. Albo właśnie nie bądźmy – skoro Ariel Marcus ma w poważaniu oczekiwania fanów swojej ostatniej płyty i z premedytacją popełnia komercyjne samobójstwo na oczach miłośników „Round & Round”, to ja mogę mieć tak samo w dupie kogokolwiek i cokolwiek – zapamiętam tę płytę przez pryzmat mistrzowskiego jangle-popu „Only In My Dreams”, zupełnie chyba nieświadomie odtwarzającego klimat radosnego DIY wczesnego R.E.M., jestem jej wdzięczny, że przypomniała mi o Wire („Is It The Best Spot?”) i o tym, żebym sobie kiedyś wrócił do starszych albumów Ariela („Pink Slime”). Poza tym – spoko. Jak na „bekę”, to nawet bardzo. (Kuba Ambrożewski)
21. Vijay Iyer – Accelerando
Współczesny jazz potrzebuje takich ludzi jak Vijay Iyer, Marcus Gilmore i Stephan Crump. Artystów poszukujących, którzy pod tym pojęciem niekoniecznie rozumieją nagranie sesji sonorystycznego free-improv'u na puzon i klarnet, ale stworzenie albumu kompletnego, który ukazuje ogrom potencjału, jaki tkwi w kompozycji. Upartych i cierpliwych, bo przy nagrywaniu następcy „Historicity” nie skupili się na aspektach poszukiwania nowych środków wyrazów poprzez kombinowanie z nowoczesną technologią lub też samą naturą dźwięku, a nagrali po prostu jego udoskonaloną wersję w najbardziej klasycznej konfiguracji fortepianowego tria. Odważnych i rozumiejących współczesny świat i muzykę, bo któż inny porwie się na adaptację „The Star Of A Story” Heatwave i „Mmmhmm” Flying Lotusa? Chcących robić rzeczy, które rzeczywiście mają znaczenie i nie boją się o tym otwarcie mówić. Najlepszy jazz 2012 roku. (Sebastian Niemczyk)
Komentarze
[20 stycznia 2013]
[17 stycznia 2013]
[16 stycznia 2013]
[15 stycznia 2013]
[15 stycznia 2013]
[15 stycznia 2013]