Najlepsze single roku 2012
Miejsca 20–11
20. Carly Rae Jepsen – Call Me Maybe
Miniony rok w internet-popie bezsprzecznie należał do Carly. W tym szczególnym przypadku nawet kalendarz powinien z grzeczności ustąpić (co też czyni). Bowiem „Call Me Maybe” wydano pierwotnie w 2011 roku, a konkretnie 20 września (604 Records na Kanadę), a dopiero później, 17 kwietnia 2012 roku przez Interscope, z dystrybucją na cały świat. Jeśli chodzi o genezę obecności piosenki w powszechnej świadomości, pierwsze skrzypce zagrał taki gołowąs, Justin Bieber. To właśnie ten młody skurczybyk odpowiedzialny jest za początek ogólnoświatowego hajpu na Jepsen. 30 grudnia 2011 roku, palec boży, jeden tweet Biebsa, potem 15 tysięcy retweetów. Boom. Hey, I just met you Carly.
And this is zdecydowanie crazy, ponieważ „Call Me Maybe”, w przeciwieństwie do innych internetowych fenomenów (PSY, Gotye) wyróżnia się zabójczym refrenem i przebojowością, skondensowaną w dawkach dla skostniałego melomana niemalże śmiertelnych. Gdybym był studentem architektury, skomplementowałbym „Call Me Maybe” porównaniem do rysunku technicznego, wykonanego ołówkiem o perfekcyjnym szpicu. Wiele innych piosenek, z dobrymi hookami, na poziomie struktury często przypomina raczej blueprint malowany pędzlem o grubym włosiu. Daleko mi do architekta, dlatego spróbuję inaczej: „Call Me Maybe” powinno być cenzurowane z powodu explicit content, ponieważ to nagi szkielet idealnego teen popu, archetyp, protoplasta back in the future. PER-FEK-CYJ-NY refren, który zarżnął swą nachalnością cały świat – to zbrodnia doskonała. (Michał Pudło)
19. Zebra Katz – Ima Read
Przeszło dziesięć lat temu Neptunesi stworzyli razem z Clipse banger „Grindin”, który pomimo tego, że teoretycznie wpisywał się w awangardową filozofię kompozycyjną spod znaku Philippa Glassa (za sprawą silnie zaakcentowanego minimalizmu), był w istocie peanem na cześć rytmu, tanecznym killerem przepełnionym braggadaccio, dalekim w swoim przekazie od intelektualnego kontekstu, kojarzonego ze wspomnianym amerykańskim kompozytorem. Minęła dekada i okazuje się, że można nadal nagrywać utwory, bazując na podobnym pomyśle, nie tracąc przy tym muzycznej świeżości, dodatkowo dopisując do tej estetyki nowe konotacje. Zebra Katz wypuścił morderczy singiel „Ima Read”, który oprócz tego, że również wiąże się z etosem komponowania minimalistycznego (utwór szokuje nie tylko oszczędnością środków, ale i brakiem jakiejkolwiek progresji!) i tak jak „Grindin” wykorzystuje funkcjonalne (taneczne) oblicze tego typu muzyki, to dodatkowo przywołuje dawną tradycję ponadmuzycznego wydźwięku minimalizmu. Hipnotyczny charakter tego utworu z jednej strony zachęca nas do opętanego tańca rodem z odległych nam kultur Czarnego Lądu, z drugiej niesie ze sobą pewien rodzaj niepokoju. I ten niepokój jest właśnie nośnikiem wołania o emancypację, zwraca uwagę na polityczno-społeczny wymiar kawałka, co doskonale uzupełnia prowokacyjna liryka. Strategia hip-hopowego przeboju, w którym przecież tak często kobieta ukazywana jest jako obiekt pożądania, została tutaj wykorzystana a rebours: do walki ze stereotypami dotyczącymi płci. Dlatego wszyscy fani Zebra Katz, dzięki temu singlowi, opętani jego taneczno-trybalnym transem, chcąc nie chcąc, stali się jednocześnie orędownikami mniejszości w walce o jej prawa.(Rafał Krause)
18. Purity Ring – Fineshrine
Purity Ring są niczym wizytówka 2012 roku – esencja wyciśnięta z trendów ostatnich lat. Mogło się zdawać, że estetyka chillwave’u i witch house’u to sezonowa moda, która umrze śmiercią naturalną, zbyt charakterystyczna, by na stałe zakorzenić się we współczesnej muzyce. Sama bardzo długo miałam raczej sceptyczny stosunek do tych zjawisk, a dziś widzę, jak bardzo zmieniły mój odbiór muzyki i kultury. Widmo hauntologii, leżącej u podstaw filozofii tych nurtów, nieustannie wisi nade mną i sprawia, że zupełnie naturalnie zachwycam się bitami Clamsa Casino, muzyką Grimes, Autre Ne Veut czy w końcu filmami Xaviera Dolana i obrazem „Drive”, prawdopodobnie najważniejszą filmową produkcją oddającą ducha postinternetowej wrażliwości. Singiel „Fineshrine”, ze swoją marzycielską aurą, poszatkowanym podkładem, wielopiętrowymi partiami syntezatora i humanoidalnym wokalem, jest historią miłości w świecie tak umownym, że aż nierealnym, jest pragnieniem poczucia czegoś w sposób graniczny. Stąd atmosfera jednoczesnej euforii i smutku, stąd ta metaforyka sięgająca tak dosłownie po cielesną terminologię („chciałabym, abyś przeciął/przecięła mój mostek, bym mogła cię objąć moimi żebrami”). Kanadyjski duet Purity Ring to już nie tylko dziecko blogosfery, to synonim współczesnej muzyki pop – w tym samym stopniu eksperymentującej, co melodyjnej – i współczesnego romantyzmu: trochę znudzonego, trochę niewinnego, wiecznie nienasyconego. (Marta Słomka)
17. Beach Boys - That's Why God Made the Radio
Ten kawałek ma wszystko, co go potencjalnie dyskwalifikuje z podsumowania najlepszych tracków 2012 na Screenagers. Po pierwsze, wykonuje go zespół, który muzykę rewolucjonizował 50 lat temu. Czyli nie teraz. Po drugie, jest on singlem albumowego reunion, dla którego magiczna liczba 50 i powrót na scenę po latach kłótni wydawały się ważniejsze od jakości samego materiału. Po trzecie, jest o jeździe samochodem, słuchaniu radia i o miłości, podczas gdy nasi czytelnicy prawdopodobnie jeżdżą rowerami, słuchają muzyki z odtwarzaczy mp3 i YouTube'a na smartfonach oraz hejtują miłość. Ale co z tego? Nie zapominajmy, że ów zespół to w rzeczywistości Zespół, więc na robienie fantastycznych piosenek ma licencję. Więc zejdźcie z rowerów i kupcie auto z radiem samochodowym. Letni wiatr we włosach poczujecie nawet, jeśli jest zima, a Wasz samochód nie ma nic wspólnego z kabrioletem. Bo Brian Wilson tak chciał.(Kamil Bałuk)
16. Frank Ocean – Lost
I’m not in love – mógłbym skwitować mój stosunek do obu ubiegłorocznych big things, czyli „good kid, m.A.A.d. city” i „channel ORANGE”. Bynajmniej nie ze względu na udziwnienia w pisowni tytułów, mimo że zabiegów tego typu nie cierpiał będę po grób. Po prostu trudne to były znajomości, chłodne i wymagające dużej dawki obustronnego zaufania – choć nie mówię, że kredyt nie został spłacony. Oczekiwałem w obu przypadkach instant zachwytu, a na dwa krążki dostałem jedno „Lost” od Franka. Nic jednak dziwnego, kiedy tak wyraźnie chodzi tu o hołd dla Prince’a. Magia zaczyna dziać się w momencie, gdy admiracji dla mistrza dorównuje zmysłowość, dościgująca legendarne „Sign O’ The Times”. Niebywała oszczędność „Lost” – bo motywy i instrumenty można tu policzyć na palcach jednej ręki – nie przeszkadza tej piosence być najbardziej chwytliwym i tanecznym momentem płyty. Jeśli nasz Frankie zachce kiedyś nagrywać pop z prawdziwego zdarzenia, tu ma wyśmienity punkt wyjścia. (Kuba Ambrożewski)
15. Miguel – Adorn
Prosta rzecz. Chyba miałbym problem z obronieniem tego kawałka przed kolegami obcykanymi w wykwintnych progresjach akordów. Czasami muzyka wymyka się temu, co opisują kropki w kwitach, i pozostaje nam szarpanie się za kudły w kwestiach bardzo subiektywnych. I tak chyba jest z „Adorn”. Pan Pimentel wygrywa zawody soulową ekspresją i kilkoma prostymi haczykami. Sprawdźcie sami. Wszystko jest tu napędzane powolnym, jednostajnym pulsem syntetycznego basu, który przyspiesza co jakiś czas na te dwa takty jednego z najkrótszych refrenów ever. I na tym tle płynie sobie Miguel jako nowe wcielenie Marvina Gaye’a. Niech moja miłość cię ozdobi, mała. Le-le-le-let it dress you down. I cześć. Prawie. Bowiem kiedy się wydaje, że w tych trzech minutach nie wydarzy się już nic innego, koleżka dorzuca ten mostek. Ciary bezczelnie grasują po plecach, a kiedy następuje wyjście w ostatni refren, zostaję już tylko z jednym wielkim „co tu się stało?” w głowie. Tak jest, mała. To był bardzo dobry rok dla czarnej muzyki. (Paweł Gajda)
14. Ariel Pink's Haunted Graffiti - Only In My Dreams
Owszem, Ariel miewał w przeszłości lepsze piosenki, ale tamte – no diss – brzmiały jak karton i były niesfornie skonstruowane (riff – zwrotka – #*&@%4! – 36% linijki zwrotki – pół refrenu – !BUM – HA_HA – reszta refrenu – drugi i szósty riff… #DOLDRUMS). „Only In My Dreams” to ułożona (grzeczna/skomponowana) piosenka do kuchennego radia, którą spokojnie miała szanse pokochać cała rzesza gospodyń domowych. Szczególnie tych słuchających Byrds na studiach. Jakkolwiek na „Mature Themes” Rosenberg pod paroma względami cofa się do obskurnych czasów swojej kariery, to takich NIEKWESTIONOWANYCH HITÓW nie było nawet na względnie przyjemnym dla ucha PRZECIĘTNEGO ZJADACZA CHLEBA „Before Today”. Techniczny typ chóralności z „Round and Round” został zresztą fachowo zastosowany i tutaj. Co ciekawe, tutaj również ten nieposkromiony kombinator zabawił się strukturą kolejnych zwrotek i refrenów (rozczłonkowanie tego ostatniego!), ale już tak zmyślnie, by nie zrazić rzeczonego konsumenta razowców. Swoją drogą, chleb to moje ulubione danie. ( Jędrzej Szymanowski)
13. Afro Kolektyw - Niemęskie granie
Michał Hoffmann sam się niejako podłożył, umieszczając na wysokim miejscu listy indywidualnej w naszym podsumowaniu polskich piosenek kawałek „Córeczko”. Kayah śpiewała go w 1988 roku, a ćwierć wieku później (!) nawiązanie Afro Kolektywu jest niemal oczywiste. W jednym wypadku córka miała być synem, w drugim - syn córką. I wszystko jest w tej zależności na opak. Kayah „Córeczką” debiutowała, ale na prawdziwe sukcesy przyszło jej poczekać do innych hitów. Afro Kolektyw nie debiutuje, ale to ten utwór był jedną z podstaw do tegorocznego przebicia się grupy do szerszej publiczności. Narobił im też fanów-hejterów, dopominających się o granie piosenek z „Płyty pilśniowej” czy wypominających zdradę rapu na rzecz śpiewanej piosenki. „Nie o taki Afro Kolektyw walczył mój dziadek” – ironizuje ktoś na YouTube. Ale słucha, płytę kupił, na koncerty pewnie chodzi, tak z przekory. Chciałeś mieć problem? No to masz – rzuca w tej piosence Afrojax. Życzymy każdemu takich problemów. I chłopcom, i dziewczynkom. (Kamil Bałuk)
12. Frank Ocean - Pyramids
„Pyramids” jest bodaj jedynym utworem w repertuarze Franka, który dzieli publiczność. Głównie ze względu na swoje rozmiary i rozmach, a także ogólny koncept tekstu, który operuje dość kiczowatą stylistyką. Mnie nie przeszkadza nic – konstrukcja utworu jest bardzo misterna, a związanie planów czasowych tekstu ze zmianą aranżacji jest pomysłem tyleż prostym, co cudownym. Frank Ocean w „Pyramids” mierzy się z bardziej epicką spuścizną soulu, który w swoich złotych latach także miewał słabość do rozbudowanych do granic aranżacji (niekoniecznie ośmiominutowych) i z tego starcia wychodzi obronną ręką. Wartość produkcyjna utworu jest nie do przecenienia - mostki budujące napięcie, doskonała sekcja dęta, bit we współczesnej części utworu, ba, nawet bas rodem z electro - wszystko jest idealnie doszlifowane. Fragment „send the cheetas...” jest jednym z najlepiej wyważonych melodyjnie fragmentów w muzyce pop w 2012 roku. Nie mówiąc o tym, że nie mogę przestać go nucić od chwili, kiedy pierwszy raz go usłyszałem. (Paweł Klimczak)
11. inc. – 5 days
Przyznajcie się, że do EP-ki inc. zbyt często (o ile w ogóle) w minionym roku nie wracaliście. Ja też jakoś zapomniałem o duecie braci Andrew i Daniela Ageda. Dopiero wypuszczony na początku października świetny singiel „The Place” przypomniał nam, dlaczego interesowaliśmy się poczynaniami Kaliforniczyków, o aparycji żywcem wyjętej z filmów Harmony'ego Korine'a. Miesiąc później, na jakieś pięć dni przed zakończeniem roku na YouTube pojawiła się kolejna kompozycja z nadchodzącego albumu „no world”, a wraz z nią nerwowe przebieranie nogami.
Rzeczone „5 days” to najlepszy jak do tej pory utwór formacji, scalający w sobie wszystko, co do tej pory pozwalało nam pokładać nadzieję w inc.: piękne aksamitne melodie, pełne uczucia partie wokalne i świetną, na wpół home-made'ową, miejscami trochę chłodną produkcję. A do tego jest tak urzekająco bezpretensjonalny, tak niewymuszony i szczery w swojej prostocie, że naprawdę ciężko pozostać obojętnym na jego walory.
W 2012 roku wydawnictw spod znaku nowoczesnego soulu i R'n'B nie brakowało. inc. swoimi dwoma singlami zaproponowali chyba jedno z najciekawszych podejść do tychże gatunków, bardzo konsekwentnie rozwijając pomysł na siebie i swoje numery. Trzymajmy kciuki za to, żeby reszta kompozycji na „no world” trzymała poziom „5 days”. Wyniki ich pierwszego, poważnego egzaminu otrzymamy już 19 lutego. (Paweł Szygendowski)
Komentarze
[14 stycznia 2013]
[14 stycznia 2013]
I teraz jak się ma do tego "Drive" - otóż "Drive" jest wg mnie piękną laurką dla tej nowoczesnej wrażliwości. Ten zachwyt nad estetyką filmów w teorii nie wartych uwagi, i uczynienie z tej ich niedoskonałości czegoś bardzo hip. W latach choćby 80. i wczesnych 90. Produkcje klasy B etc. cieszyły się popularnością raczej w kręgach albo totalnych zajawkowiczów, albo niewymagających odbiorców. Dziś ten pastiszowy kod zdaje się czytelny niemal dla wszystkich, którzy od wielu, wielu lat funkcjonują w Internecie. To jest ta estetyka i ten sposób myślenia. Plus silny związek obrazu z muzyką - rozmyte syntezatorowe pasaże nagrane obecnie, lecz jakby żywcem wyjęte z lat 80. - czy to nie jest filozofia chillwave’u, hauntology, technikolorowego popu?
[14 stycznia 2013]
Co? Drive to hołd dla amerykańskiego kina gatunkowego sprzed trzech-czterech dekad, czyli uwaga- czasów kiedy internet nie istniał, albo był w powijakach. Po drugie- co to znaczy postinternetowa wrażliwość? Sieć jest obecnie wszechobecna i nie zanosi się na jej upadek w najbliższym czasie
[11 stycznia 2013]
[11 stycznia 2013]
[11 stycznia 2013]
Wow, jeździsz autem, ale czad! I pewnie masz jeszcze laptopa i chodzisz w adidasach. W końcu nie jesteś dziadem bez pracy - masz pracę i jeździsz autem, jak nikt inny, normalnie należysz do 1% społeczeństwa. A tak serio: wracaj do piaskownicy pajacu.
[11 stycznia 2013]
[11 stycznia 2013]
[11 stycznia 2013]