Off Festival 2012

Niedziela, 5 sierpnia

Afro Kolektyw

Abstrahując od kontrowersji dotyczących materiału, który znajdziemy na albumie „Piosenki po polsku”, Afro Kolektyw to po prostu sprawdzona marka koncertowa. Podczas ich tryskającego wigorem wykonu, pełnego dynamiki, negliżu (Michał Hoffmann, chyba jako jedyny, był „ubrany” odpowiednio do temperatury panującej w namiocie) i poczucia humoru, nie sposób nie zwrócić uwagę na to, jak cholernie zgrany tworzą oni zespół. Groove z płyt zostaje zachowany, instrumenty siedzą idealnie na swoich miejscach, a Afrojax nadąża ze słowem nawet przy najszybszych momentach. Plus cover kończący występ. Polecam Wam wybrać się w Waszym mieście na ich gig. (Paweł Szygendowski)

Ocena: Dopsz bujajom kurwa bęc

Jacaszek

Nieee nooo, takie koncerty to się ustawia na późniejsze godziny. W namiocie sceny eksperymentalnej było jasno i tak duszno, że wczucie się w ciemno-strychowo-antykwaryjną aurę twórczości Jacaszka okazało się nie lada wyzwaniem. W tak niesprzyjającej atmosferze cała publika postanowiła cupnąć na ziemi i skoncentrować na wachlowaniu się wszelkimi dostępnymi przedmiotami: książeczkami festiwalowymi, ulotkami, płytami winylowymi, pięknie oprawionymi ogonami bobrów, kartonami po telewizorach LCD, a co silniejsi wykorzystywali do tego nawet płyty chodnikowe. Szkoda, że przez ten upał tak ciężko było się przebić świetnej przecież kompozycyjnie i pięknej kolorystycznie muzyce polskiego artysty. (Paweł Szygendowski)

Ocena: Ciepłe whisky

Group Doueh

Cytując książeczkę przygotowaną dla gości OFF Festivalu: pozostają pupilkami mediów i ozdobą festiwali. O ile Shangaan Electro dzięki swojej kampowej estetyce wymykało się etykiecie ozdoby, Group Doueh zostało otwarcie określone jako egzotyczny listek figowy. Musi to być przykre dla ludzi, którzy od wielu lat grają po prostu swoją muzykę. Można wręcz mieć – pomimo pasji i głodu muzyki – antropologiczną wątpliwość, czy to dobrze, że etniczne, głęboko osadzone w swojej tradycji zespoły są zapraszane na komercyjne imprezy i przedstawiane jako dziwadła Stamtąd. Odkładając na bok te etyczne wątpliwości koncert Group Doueh nie rozłożył na łopatki. Anemiczne wykonanie piosenek, okrojony skład i zaskakujące wykorzystanie klasycznego zestawu perkusyjnego, który nie pasował do brzmienia zespołu i sprawiło dobrego wrażenia. Zresztą popularność Group Doueh jest zaskakująca. Koncertu Tuaregów nie można jednak uznać za nieudany. Był on raczej nijaki, co zespołowi tak charakterystycznemu w porównaniu z większością składu festiwalu nie powinno się przytrafić. Muzyka Tuaregów święci na świecie triumfy (co jest tej nacji na rękę z powodu przedzierania się do opinii publicznej sytuacji politycznej na ich terenach i obecnie trwającego konfliktu zbrojnego, w Polsce jednak coś poszło nie tak. (Marcin Zalewski)

Ocena: Zajęcia z dialogu międzykulturowego oblane

Dam-Funk

Według mnie, Damon G. Riddick dał najlepszy koncert na tegorocznym OFFie. Rewelacyjne linie basu, naprawdę ładnie brzmiące syntezatory i feeling Kalifornijczyka od pierwszych taktów rozbujały publikę zgromadzoną na scenie leśnej i wytknęły to, czego w tym roku w Katowicach było za mało – luzu, pozytywnego wigoru i świeżej krwi. Oczywiście, że możemy się przyczepić do kilku kwestii – np. o co chodziło z tym przydługim pseudopunkowym obskurem w środku koncertu. Albo do tego, że w aranżu przydałaby się czysta elektryczna gitara. Egzaltowana, trochę za długa końcówka koncertu też mogła dezorientować. Ale powiem zupełnie szczerze – to, co na scenie zaprezentował modern-funkowiec z USA było najbliższe obdarowania mnie stuprocentową „pokoncertową” satysfakcją. (Paweł Szygendowski)

Ocena: Pierwszy sezon „The Wire”

Kim Gordon & Ikue Mori

Anegdoty o tym, jak to Thurston Moore i Kim Gordon spotykają się na polu namiotowym i godzą podczas mycia zębów można było usłyszeć z każdego kąta terenu festiwalu. O ile jednak występ Moore’a można zaliczyć do średnio udanego odcinania kuponów od formacji macierzystej, to koncert duetu Gordon i Mori był jak najbardziej udanym wydarzeniem. Świetny album „Olive’s Horn” z 2000 roku nagrany przez dwie panie zapowiadał dawkę abstrakcyjnych basowych plam, glitchowych rytmów i ponętnych wokali. Przeważały te pierwsze, atakujące surowym hałasem. Mimo że panie eksplorowały swoje awangardowe doświadczenia, gdzieś w tle całego występu odczuwalny był kobiecy – miało się wręcz wrażenie, że feministyczny – podtekst. Zresztą Gordon znana jest ze swoich sympatii do ruchu riot grrrlz, a wizualizacje Mori także krążyły wokół kobiecej cielesności i wrażliwości. Dzięki temu naprawdę surowy i wymagający set nabrał bardziej ludzkiego rysu, a hałas w namiocie eksperymentalnym okazał się znaczący. (Marcin Zalewski)

Ocena: Thurston, płać alimenty!

Battles

Kiedy w roku 2004 w magazynie „Film” miałem okazję spotkać się z zespołem Battles i recenzją EP-ki „B”, za nic w świecie nie byłbym w stanie wymyślić, w jakim kierunku to trio pójdzie. Biorąc pod uwagę, że muzycy grali wcześniej w składach takich, jak Don Caballero czy Helmet przewidzenie, że zespół będzie nagrywał oszałamiająco skomplikowany pop było ponad możliwości piętnastolatka (recenzenta „Filmu” zresztą również). Koncert na największej scenie pozwolił fantastycznie nagłośnić wysmakowaną i sterylną muzykę zespołu. Można napisać więcej: publiczność w przerwach od tańca, kiedy orientowała się przy czym trwa zabawa, wpadała w lekkie oszołomienie, że trzech gości za pomocą śmiesznie małego instrumentarium tworzy taką mozaikę dźwięków. Jeszcze więcej: tych trzech panów z Nowego Jorku w międzyczasie doskonale się bawi i zaraża swoją radością gry publiczność, wygrywając zarazem swoje chirurgiczne melodie. Cała estetyczna strona występu, wielkie kubiki, na których wyświetlali się piosenkarze i crash perkusisty na wysokości półtorej metra stworzyły aurę, której nawet ogromna scena i zimno nie zepsuły. Wchodząc jeszcze głębiej w muzykę popularną, Battles zabrnęli wyjątkowo wysoko (nagrywając dwie płyty!), ale z tak klarowną wizją nic nie może pójść nie tak. Obiektywnie: koncert festiwalu. (Marcin Zalewski)

Ocena: Tak, koncert festiwalu

Swans

Właściwie można by napisać, że te całe nowe Swans to jakiś jeden wielki szwindel. Jakiś amerykański folk w tle, głośno i przesterowanie do oporu i ciągle to samo. W porównaniu z prekursorskimi płytami w latach osiemdziesiątych, tu mamy pseudonatchniony jad wypluty w ludzkość. Tak czy inaczej, jeśli Gira robi nas wszystkich w konia, to przyznać trzeba, że stworzenie konceptu totalnego dla podpuchy samo w sobie jest godne podziwu. Totalność sztuki już od dawna pociągała lidera Swans, a jej wersja koncertowa daje świetny obraz stanu psychiki tego pana. Niemalże dwie godziny zakończone interwencją organizatorów (któż nie liczył w skrytości na rękoczyny i aferę Cablegate), chorobliwe dyktatorstwo lidera, wyczerpanie zespołu, poziom dźwięku, który pozwolił posłuchać tych kilku pięknych piosenek całemu Śląskowi to urok, któremu trudno odmówić mocy. Fakt, że publiczność po pierwszej godzinie zaczęła się przerzedzać, nie wytrzymując mantrowania jednego riffu przez pięć minut i okrutnej głośności, wydawał się wręcz odpowiadać Girze. Zresztą ilość mizantropii przekraczała na tym występie sumę wszystkich koncertów metalowych ostatniego roku. O dziwo po koncercie sam główny aktor tego teatru wydawał się bardzo zadowolony, machał fanom i rozmawiał z nimi – prawdopodobnie frajdę przyniosło mu zagłuszenie innych koncertów.

Ten koncert to nie mógł być szwindel. „The Seer” będzie jedną z najważniejszych płyt roku. Wagner chciałby mieć takiego prawnuka jak Michael Gira. (Marcin Zalewski)

Ocena: Totalitaryzm

Fennesz & Lillevan

Christian Fennesz ostatnimi czasy jest częstym gościem naszego kraju, jego patenty muzyczne również są już ustabilizowane i czytelne, więc wielkiego zaskoczenia nie było. Jedynym, co mogło uprzykrzać koncert, był bardzo wysoki poziom głośności, prawdopodobnie efekt loudness war ze Swans. O ile muzyka Fennesza powinna byś słuchana na tyle głośno, żeby żadna drobina elektronicznego żużlu generowana przez jego gitarę nam nie umknęła, to w Katowicach przesadzono. Pojawiło się sporo improwizacji, Austriak nawiązywał też do kanonicznego „Endless Summer”, ale po sonicznej orce z Girą i spółką ciężko było skupić się na delikatnych marginesach i chropowatych strukturach, wygrywanych przez kuratora tamtego dnia na scenie eksperymentalnej. Warto nadmienić, że stroną wizualną zajmował się znany z Rechenzentrum, Lillevan. O ile tworzone na bieżąco wizualizacje zawsze zyskują to z macierzystą formacją tworzył zdecydowanie ciekawsze obrazy. Podsumowując: wszyscy wiedzieli o co chodzi i co się zaraz stanie. (Marcin Zalewski)

Ocena: O zaletach konserwatyzmu

Chrome Hoof – „Hydrozagadka”

Ten koncert pokrywał się częściowo z Fenneszem, więc możliwe, że niepełny jego odbiór coś wypaczył. Ta część, którą widziałem, potwierdziła, że granie muzyki na żywo jest tematem wrażliwym, na którym łatwo się przejechać. Nie udało się to A Hawk And A Hacksaw, który na OFF Clubie grał muzykę do znakomitego filmu Paradżanowa „Cienie zapomnianych przodków”. Wtedy zespół zagrał przefiltrowaną przez perspektywę Stanów Zjednoczonych wizję muzyki środkowoeuropejskiej, co brzmiało żenująco w zestawieniu z przebijającą w tle znakomitą ścieżką dźwiękową filmu. Chrome Hoof za to nie wysilił się nawet na zgranie z wizją i grał po prostu co jakiś czas jakieś niezidentyfikowane kawałki na pograniczu funku i metalu. Do tego film był bez napisów, co dodawało kuriozalności sytuacji. O ile pomysł łączenia kina z muzyką na żywo jest ciekawy, to warto solidniej się do tego przygotować i pomóc muzykom w zrozumieniu pewnych niezrozumiałych dla nich konceptów. No i pohamować ich ego. (Marcin Zalewski)

Ocena: Wizja + fonia = efemeryda

Screenagers.pl (17 sierpnia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Nicolson
[17 sierpnia 2012]
Koncert Swans był dla mnie genialnym zakończeniem fesiwalu. M.Gira z kolegami pozamiatał. 100% satysfakcji.
Gość: cs
[17 sierpnia 2012]
O co chodzi z tym afro kolektywem? Widziałem ich drugi raz na żywo i wypadli równie słabo. Piosenki po polsku na albumie jeszcze znośne, ale to co robi jax na koncertach to po prostu żenada.
Gość: LLams
[17 sierpnia 2012]
Dodałbym udany koncert Mazzy Star, bo można mieć więcej niżjednego wysłannika :), a wydaje mi się, że był udany. Dla mnie ze względów osobistych House of Love, od dawna nie byłem na barierkach :). Other Lives, którego przyznam się szczerze nie znałem zrobił na mnie, podobnie jak w zeszłym roku Dry The River (ta sama scena i podobna pora w sobotę), berdzo duże wrażenie. Fanfarlo czyli taka sobie podróbka Arcade Fire muzycznie poniżej średniej jako zabawa powyżej. I teraz jeszcze odwołania Iggy nędza, Battles pierwsza 3, Swans, a może poprostu zbyt krótko? Ogólnie po mojemu to chyba najsłabszy OFF, a byłem na wszystkich. Przy czym oczywiście wybaczamy początki (nie można mieć wszystkiego odrazu) i cieszymy się, że powstał i niech trwa, ale w coraz lepszej formie..
Gość: pszemcio
[17 sierpnia 2012]
Wbrew temu co tam w kilku miejscach w komentarzach widnieje, wydaje mi się że całkiem porządna ta relacja.

Nie zgadzam się z ocena koncertu Thurstoona, dla mnie rewewla - wiem że nie tylko dla mnie. Zgadzam się że Dam Funk i Wedding Present dali świetne koncerty.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także