Heineken Open’er Festival 2012
Dzień pierwszy
Odległość między poszczególnymi scenami pozostawiała z uczuciem niedosytu wywołanym nadmiarem dylematów, z którymi trzeba było się rozprawić tak, aby nie zgubić po drodze radości. Pierwszym koncertem na mojej festiwalowej mapie okazał się energetyczny występ The Kills. Alison Mosshart powróciła po dwuletniej przerwie na główną scenę festiwalu, tym razem ramię w ramię z brytyjskim gitarzystą Jamiem Hince’em. Mimo tego że płomienna fryzura wokalistki nie rozpaliła publiczności jak wówczas The Dead Weather, na uznanie zasługuje charyzma i pewność w konstruowaniu surowych brzmień przyprawionych punkowo–nowofalową estetyką. Minimalistyczna oprawa muzyczna szła w parze ze sceniczną ekspresją artystki i trwale rekompensowała efekt „no wow”.
Wspaniałym doznaniem był występ Björk, która do Gdyni przybyła z zastępem chóru i księżycem, który stanowił idealne dopełnienie misternie zaplanowanego spektaklu. Brak zgody na jakąkolwiek rejestrację wizualną momentami zasypywał pytajnikami o status ontologiczny wydarzenia i realność samej artystki. Jednak w pełni zaangażowany zmysł słuchu rozwiewał wszelkie wątpliwości. Björk mimo problemów zdrowotnych zjawiła się w Polsce i wciągnęła publiczność w fascynującą historię powstania świata. Głównym budulcem tej kosmogonii były utwory z albumu „Biophilia” oraz intrygujące wizualizacje, które równie dobrze mogłyby znaleźć się jako ilustracje w podręczniku do geografii czy biologii. Elektryzująco działał również transformator Tesli, wywołujący spektakularny efekt optyczny. Demiurgiczna moc islandzkiej bogini sprawiła, że każda tkanka została wypełniona muzyką i proroczymi snami o niezwykłym spotkaniu. All is full of Björk.
Kolejnym wielkim powracającym na Open’erowe sceny był Yeasayer – balansujący między psychodelią a popem. Nowojorczycy nie stracili animuszu i nadal brawurowo redefiniują pojęcie przebojowości, wyciskając z niej to, co najlepsze. Szaleńcze pląsy nie ustępowały miejsca nudzie, a żywotność hitów z dwupłytowego dorobku muzyków przeplatała się ze świeżością premierowych kawałków.
Niestety z rozczarowaniem przyjęłam koncert kultowego New Order. Jedyną przyjemnością był sam fakt ujrzenia na żywo kompanów Iana Curtisa, wywołujący przebłyski sentymentu okalającego Joy Division oraz odtwarzający w pamięci głosy i dźwięki znane z albumów wydanych w latach 80. Niestety koncertowo niesprawni powodują, że rewolucyjny niegdyś zespół przykrył kurz zapomnienia. Cóż, taki porządek rzeczy.
Komentarze
[24 lipca 2012]
[18 lipca 2012]
[17 lipca 2012]
[16 lipca 2012]
[14 lipca 2012]
[13 lipca 2012]
[13 lipca 2012]
[13 lipca 2012]