Primavera Sound 2012

Relacja Przemka Guldy

DZIEŃ ZERO

No More Lies

Jak co roku właściwy festiwal poprzedziła rozgrzewka, która tym razem była o wiele ciekawsza niż w roku poprzednim, odbywała się też w zupełnie innym miejscu – pod łukiem tryumfalnym z samym centrum miasta. Koncert rozpoczął hiszpański zespół pop punkowy, który nie wyróżniał się niczym szczególnym, acz nie sposób było mu odmówić energii i żywiołowości.

Jeremy Jay

Ten, wciąż jeszcze chyba niezbyt doceniony artysta, zaprezentował sie z bardzo dobrej strony. Jego melodyjne piosenki zabrzmiały na dużej scenie bardzo przekonująco, jeszcze większe wrażenie robił jego charakterystyczny sposób śpiewania, z wyraźnie morrisseyowskim zaśpiewem.

The Wedding Present

Choć Brytyjczycy mieli zagrać w całości swoją znakomitą, w pewnym sensie dość przełomową, płytę „Seamonsters”, zaczęli swój występ dość zaskakująco – od jednego ze swych najpopularniejszych utworów, piosenki „My Favourite Dress”. Przypomnieli w ten sposób jeden z ciekawszych utworów, które powstały na brytyjskiej scenie alternatywnej ćwierć wieku temu, przypomnieli jak ważnym byli wówczas zespołem i jak bardzo niedoceniony jest dziś ich wpływ na muzykę indie rockową. Potem wszystko poszło już zgodnie z planem – Anglicy zagrali swój cały, klasyczny album, udowadniając, że mimo upływu lat ich muzyka nie zestarzała się zupełnie. A zagrany jeszcze na sam koniec kolejny wielki przebój zespołu, piosenka „Kennedy”, była kolejnym dowodem na to, że o tym zespole zdecydowanie warto pamiętać.

The Walkmen

Byli w Barcelonie rok temu, byli i tym razem. I znów wypadli znakomicie. Ich pomysł na muzykę i na image, na scenie sprawdzają się znakomicie, a lekkie wycofanie członków zespołu i nikły kontakt z publicznością między utworami, nadrabiają po wielokroć prawdziwym zapamiętywaniem się w graniu swoich partii. W repertuarze godzinnego koncertu nie zabrakło oczywiście starszych utworów grupy, nie zabrakło tych najnowszych z płyty, która ujrzała światło dzienne prawie jednocześnie z festiwalem, nie zabrakło też oczywiście, bo przecież nie mogło zabraknąć, najważniejszego utworu w dorobku grupy, piosenki „The Rat”, brawurowo wykonanej prawie na sam koniec koncertu.

Black Lips

Po występie wyrafinowanych intelektualistów w okularach, do instrumentów dorwały się jakieś nieokrzesane, napalone uczniaki – takie wrażenie można było odnieść, gdy po koncercie The Walkmen na scenie pojawili się muzycy Black Lips. Pierwotna, rock’n’rollowa energia napędzała zarówno ich muzykę, jak i wszystko co robili na scenie: od zawadiackiego zagadywania publiczności do niemal cyrkowych sztuczek jednego z gitarzystów, kopiącego w locie puszki po piwie.

Chairlift

Zaczęło się bardzo nerwowo i pod bardzo dużym znakiem zapytania: zespół spóźniał się dobre pół godziny i zupełnie nie było wiadomo, czy w ogóle się pojawi. Wreszcie muzycy weszli na scenę i wszystko się wyjaśniło: wokalistka grupy doznała zatrucia pokarmowego i zastanawiała się czy będzie w stanie w ogóle wystąpić. Na szczęście poczuła się lepiej i uznała, że wytrzyma cały koncert. I jakby chcąc udowodnić, że wytrzyma, z miejsca ruszyła do niezwykle energetycznego, a na dodatek niecodziennego, tańca. Koncert był trochę krótszy niż zwykle, ale i tak muzykom udało się oczarować publiczność.

Beach Fossils

Ten występ wypadł bardzo dobrze i trudno byłoby mieć do niego jakieś specjalne zastrzeżenia. Poza jednym, kluczowym: repertuar tego zespołu nie należy do szczególnie oryginalnych i porywających. Był to więc całkiem sprawny mecz, rozegrany przez drużynę z drugiej ligi.

DZIEŃ I

Purity Ring

Gwiazdy blogosfery, jeden z najczęściej wspominanych w ostatnim czasie w internecie zespołów, wypadł na żywo przyzwoicie, choć niespecjalnie porywająco. Ale trudno się było tego spodziewać po projekcie, w którym praktycznie cała muzyka pochodzi z komputera, a cała reszta jest w rękach wokalistki. Owszem, czasem przynosi to znakomite rezultaty – najlepsze przykłady to choćby zespoły Crystal Castles czy Sleigh Bells – ale tym razem dało efekt, który zdecydowanie na kolana nie powalał.

A Storm Of Light

pełen melancholii metal zabrzmiał w Barcelonie w zupełnie innych warunkach niż kilka dni wcześniej w Londynie: w dość wysoko wciąż jeszcze stojącym na niebie słońcu i w sporym upale. Ale i tak zabrzmiał bardzo dobrze: mocno, energetycznie, ponuro. Ci którzy przyszli pod scenę po dawkę melancholii, podanej w dość ekstremalnej formie muzycznej, byli z pewnością zachwyceni.

Iceage

To był, niestety, bardzo nieudany występ tego młodego duńskiego zespołu. Już na początku cały nastrój popsuły problemy techniczne i związane z nimi nerwy muzyków: po pierwszym utworze przestał działać piec gitarowy, nastąpiła więc długa przerwa, związana z wymianą go na nowy. Muzycy próbowali się ratować, grając utwór, w którym wykorzystują tylko jedną gitarę. Ale po nim znów nastąpiła kolejna dłuższa przerwa. Atmosfera siadła zupełnie: muzycy szwendali się bez celu po scenie, techniczni biegali z kablami, wokalista próbował rozpaczliwie sprawić, żeby jego gitarę było w końcu słychać. Wreszcie się udało i koncert mógł trwać dalej, ale zdecydowanie brakowało w nim energii i entuzjazmu, tak jakby walka z nie działającym piecem wyssała z muzyków wszelkie siły.

Archers Of Loaf

Amerykanie, podobnie jak w Londynie, zagrali raczej krótko, za to bardzo intensywnie, podobnie jak tam, wybrali również utwory z całej swojej dyskografii. Tym razem powściągnęli jednak niewyparzony język swojego basisty – nie dali mu szansy na opowiadanie zaskakujących żartów, którymi bawił londyńską publiczność niemal w każdej przerwie między utworami. Materiał zespołu zabrzmiał bardzo współcześnie i klasycznie zarazem, a ten występ był mocnym dowodem na to, że reaktywacja zespołu właśnie w tym momencie, kiedy muzyka, której był jednym z pionierów przeżywa drugą, znacznie bogatszą niż pierwsza, młodość i brzmi ze znacznie większych niż wówczas scen, była znakomitym pomysłem.

Grimes

To był jeden z tych koncertów w przypadku którego organizatorzy zdecydowanie pomylili się, co do wielkości sceny. A przecież nie trzeba było wielkiej przenikliwości, żeby przewidzieć, że artystka, która od kilku miesięcy jest gwiazdą blogosfery, przyciągnie spory tłum. I tak się stało – widzowie zdecydowanie nie mieścili się pod sceną. Wokalistka była wyraźnie zaskoczona i zadowolona z tak dużego zainteresowania. Koncert rozpoczął się od kłopotów technicznych, które na szczęście szybko udało się opanować i z głośników popłynęły dyskotekowe rytmy. A zgromadzony pod sceną tłum natychmiast ruszył do tańca.

The Afghan Whigs

Tymczasem na największej scenie amerykańscy mistrzowie melancholijnego i mocnego rocka dawali kolejny, po londyńskim sprzed tygodnia, znakomity koncert. Trzy gitary zapewniły potężne brzmienie, a dobór repertuaru mógł z pewnością zadowolić wszystkich fanów zespołu. Barceloński koncert był kolejnym po występie na festiwalu I’ll Be Your Mirror dowodem na to, że amerykańscy muzycy znakomicie przygotowali się na swój powrót na scenę, acz jednocześnie chyba także na to, że ich muzyka nieco się przeżyła i cieszy dziś przede wszystkim dawnych fanów grupy.

Lee Ranaldo

Jeden z filarów legendy muzyki alternatywnej, grupy Sonic Youth przywiózł do Barcelony swój solowy projekt, znany już ze studyjnej płyty. Projekt pod względem muzycznym co najmniej zaskakujący: bardzo tradycyjny i – co tu dużo mówić – przeciętny. Na scenie też wypadł raczej przeciętnie: solidnie, ale mdło. I wychodzi na to, że najciekawszą była w nim wcale nie muzyka, ale opowieści o prehistorii nowojorskiej sceny alternatywnej, które muzyk serwował w przerwach między utworami.

Death Cab For Cutie

Bardzo przyzwoity koncert zespołu, który z płyty na płytę ma coraz bardziej miałki i nieważny repertuar. Amerykanie zagrali bardzo rzetelnie, momentami nawet porywająco, ale utwory z najnowszej płyty, które stanowiły dużą część repertuaru, nie umywają się choćby do tych z płyty „Transatlanticism”, których na szczęście kilka znalazło się w programie tego występu.

Mudhoney

Kolejny bardzo dobry koncert klasyków punkowego grunge’u. Wygląda na to, że ci – dziś już raczej starszawi – panowie nie stracili ani trochę młodzieńczego entuzjazmu i energii. A „Touch Me, I’m Sick” w ich wykonaniu brzmi dziś równie zuchwale i zadziornie, jak przed laty.

Mazzy Star

Kolejne podejście do tego zespołu i kolejne rozczarowanie. O ile niektóre fragmenty tego koncertu robiły bardzo dobre wrażenie, o tyle cała reszta była niestety nudna, wymęczona i nie zachęcająca do tego, żeby – zwłaszcza w obliczu tego, co działo się na innych scenach – wysłuchać tego koncertu do końca.

Beirut

Bardzo dobry, rzetelny i solidny koncert. Wygląda na to, że ten zespół wyrósł dziś na niezawodny i nie zacinający się mechanizm koncertowy, który zawsze wypada na scenie bardzo dobrze. Muzycy zagrali zestaw utworów właściwie ze wszystkich swoich płyt, cofając się czasami do najstarszych nagrań autorstwa lidera grupy, zagranych zresztą w mocno przearanżowanych wersjach. Publiczność była absolutnie zauroczona: śpiewała wraz z zespołem nie tylko refreny poszczególnych piosenek, ale nawet linie instrumentów dętych.

Refused

Trudno w to uwierzyć, ale muzyka tej grupy, dwie dekady po powstaniu, nie brzmi ani trochę nieświeżo. Jest dokładnie przeciwnie – to nadal jest, nawiązując do tytułu najważniejszej płyty tej formacji, przyszły kształt punk rocka. Ten znakomity koncert udowodnił to bardzo wyraziście. Gitary ostre jak brzytwa, prowadzące ze sobą nieustanny, niezwykły dialog, połamane w niewiarygodny sposób rytmy i nieokiełznana ekspresja niestrudzonego wokalisty – to były punkty, które sprawiły, że ten koncert był bez wątpienia jednym z najmocniejszych punktów pierwszego dnia festiwalu.

The XX

To była jedna z większych zagadek pierwszego dnia Primavery: czy niezwykłe, kameralne brzmienie uda się przenieść na jedną z dwóch największych scen festiwalu? Udało się znakomicie. Zespół z jednej strony zabrzmiał prawie jak z płyty, z drugiej – wszystkie utwory zyskały dodatkowy wymiar: tu muzycy dodali jakieś dźwięki, tam lekko zwolnili tempo utworu. Efekt był znakomity – liryczny, pełen melancholii, lekko wycofany i wyciszony koncert.

Franz Ferdinand

Znakomity przykład muzycznego rzemiosła. Szkoci zagrali na największej scenie pozbawiony jakichkolwiek słabych punktów koncert, wypełniony swoimi największymi przebojami i niespodziankami w postaci choćby wplecionego w jeden z własnych utworów coveru grupy The Communards. Zachwycona publiczność była w tanecznym amoku przez ponad godzinę.

Japandroids

To było dokładne przeciwieństwo koncertu zespołu Franz Ferdinand: dwóch Kanadyjczyków nie miało klinicznie dopracowanego brzmienia, przygotowanej miesiąc wcześniej setlisty oraz efektów specjalnych. Mieli za to zdarte od krzyku gardła, niespożytą energię i refreny, których nie dało się nie wykrzykiwać z nimi - nawet mimo tego, że sporą część repertuaru stanowiły premierowe piosenki z właśnie wydanej, a więc mało jeszcze znanej, płyty „Celebration Rock”. Mieli po swojej stronie spontaniczność, żywiołowość i wsparcie kilku setek fanów, którzy zgromadzili się pod sceną. I wygrali – ich koncert był genialnym zamknięciem pierwszego festiwalowego dnia.

DZIEŃ II

Other Lives

Znakomity koncert, który jeszcze lepiej sprawdziłby się o wiele później, w ciemności. Mimo, że grali na ogromnej scenie, muzycy skupili się na jej środku, co sprawiało urocze wrażenie dużej wspólnoty miedzy nimi. Ich wielowarstwowa, pełna aranżacyjnych smaczków i niuansów muzyka na żywo zabrzmiała jeszcze lepiej niż na płycie.

Milk Music

Jedno z ciekawszych odkryć ostatnich miesięcy, jeśli chodzi o 90s indie rock revival. Więc duże brawa należą się organizatorom za odwagę sprowadzenia zza oceanu nieznanej kapeli z kilkoma ledwie nagraniami na koncie. Ale ryzyko się opłaciło - choć wyraźnie stremowani i ekstremalnie niepozbierani, młodzi muzycy zagrali znakomity koncert, wypełniony swymi przebojowymi, dynamicznymi niemal punkowo utworami. Zdecydowanie brak im ogrania i charyzmy, ale i tak warto zwrócić na nich baczniejszą uwagę.

Siskiyou

Kanadyjczycy zagrali niezwykle piękny koncert, który absolutnie nie pasował do okoliczności, w których się odbywał. Na dużej scenie, w tłumie zainteresowanych w różnym stopniu osób, ta wymagająca skupienia muzyka nie wypadła tak mocno jak powinna. A szkoda, bo twórczość zespołu to znakomite połączenie surowego minimalizmu, poruszających harmonii wokalnych, podskórnej energii i znakomitych tekstów. I wszystkie te elementy znakomicie zagrały tego wieczoru, tworząc zostające długo w głowie widowisko. To był znakomity występ, który powinien odbyć się w zdecydowanie bardziej kameralnych warunkach.

Rufus Wainwright And His Band

To był jeszcze jeden z występów tego dnia, które o wiele lepiej sprawdziłyby się chyba w innych warunkach. Wainwright świetnie sobie radził wokalnie, miał znakomity kontakt z publicznością, ale trudno było nie odnieść wrażenia, że jego wodewilowo-musicalowa twórczość znacznie lepiej sprawdziłaby się raczej na estradzie niż na rockowej scenie.

Lower Dens

Leniwa, spokojna, na swój sposób hipnotyczna muzyka tej amerykańskiej formacji zabrzmiała trochę jakby niewystarczająco, jak na sporą scenę, na której występowała ta grupa. Tym bardziej, że muzycy nie robili nic, żeby stworzyć choćby cień jakiegoś widowiska. Bronić się więc musiała sama muzyka, a ta miała bardzo dobre, mocne i wciągające momenty, ale czasem uciekała niestety w stronę lekkiej monotonii.

I Break Horses

Szwedzi przyciągnęli pod scenę ogromne tłumy i trudno właściwie stwierdzić, czy stało się tak ze względu na popularność zespołu czy raczej dlatego, że na innych festiwalowych scenach niewiele się w czasie tego występu działo. Grupa wypadła bardzo dobrze, sprawnie łącząc na scenie elektronikę z dźwiękami zagranymi na żywo na gitarze i perkusji. Muzycy mieli znakomity pomysł na zakończenie swojego występu: schodzili po kolei ze sceny, wyłączając swoje instrumenty, aż zapadła całkowita cisza.

Liturgy

Grupa po odejściu swego znakomitego perkusisty musiała znaleźć nowego, albo wymyślić nową formułę swojego grania. Muzycy zdecydowali się na to drugie, więc występują dziś we dwójkę, wspierając gitary sporą dawką elektroniki. Efekt nie okazał się specjalnie zachwycający – muzyka grupy brzmi dziś raczej jak ambientowo-awangardowy eksperyment niż apokaliptyczno-zimnofalowy metal, jak kiedyś.

The Cure

To był absolutnie znakomity występ, który obalał wszelkie wątpliwości, dotyczące dzisiejszej formy tego zespołu i jego lidera. Grupa przez bite trzy godziny zaprezentowała prawdziwy „the best of”, zestaw swych kanonicznych utworów, starannie wybranych z wszystkich prawie płyt. Poziom energii nie spadał nawet na chwilę, nawet mimo tego, że członkowie grupy byli dość mało żywiołowi. Ale w ich wieku trudno przecież spodziewać się cudów i choć tych ostatnich zabrakło, ten koncert z pewnością zapamiętają na długo te tłumy, które go oglądały.

Codeine

Kolejny znakomity koncert na krótkiej letniej trasie, z okazji wznowienia całej dyskografii tej grupy. Trójka muzyków zdawała się być nieco zagubiona na ogromnej scenie, ale pod względem muzycznym dawali sobie radę znakomicie. Ich porażająco smutne kompozycje zabrzmiały wyjątkowo mocno i nawet delikatny głos wokalisty nowojorskiego zespołu zdawał się mieć większą moc niż zwykle. Koncert zdecydowanie nie był zawrotnym widowiskiem; muzycy stali niemal nieruchomo przez cały występ, ale sama muzyka broniła się w tym przypadku wystarczająco skutecznie.

The Men

Ta coraz popularniejsza grupa przyciągnęła pod scenę spory tłum i może to właśnie jego obecność niemal uskrzydliła muzyków. Zagrali tak energetyczny koncert, że zdawało się, jakby mieli zaraz eksplodować. Wystarczył choćby krótki rzut oka na scenę, żeby zauważyć, że Amerykanie dają z siebie wszystko tego wieczoru. W tym kontekście jedynym ciut słabszym elementem tego koncertu była muzyka, która przez kilka minut mogła wciągać swoją energią i mocą, ale z każdym kolejnym utworem okazywała się coraz bardziej monotonna.

The Rapture

W stosunku do swojego wyśmienitego występu na Coachelli, nowojorczycy wyraźnie przesunęli środek ciężkości w kierunku nowszych, spokojniejszych i bardziej transowych nagrań. I taki właśnie był ich barceloński koncert – nieco spokojniejszy niż to, co pokazali na kalifornijskiej pustyni, pozbawiony tamtej dozy szaleństwa a nawet – tak dużej jak wówczas ilości cowbelli. Ale to bynajmniej nie znaczy, że ten występ nie robił wrażenia, wręcz przeciwnie.

DZIEŃ III

Tall Firs

Kolejny – po choćby występie Siskiyou – świetny koncert na tym festiwalu, który zupełnie nie pasował na scenę, na której się odbywał. Kameralna, intymna propozycja dwójki muzyków trochę ginęła w gigantycznym, na dodatek – prawie zupełnie pustym amfiteatrze.

Veronica Falls

Młodzi Anglicy nadal sprawiają wrażenie mocno stremowanych i nie do końca ogarniętych na scenie. Ich muzyka sprawdza się natomiast tylko częściowo: obok kilku bardzo przebojowych utworów mają w repertuarze także sporo nie różniących się zupełnie od siebie piosenek.

Kings Of Convenience

Norweski duet występował na największej festiwalowej scenie i choć jego muzyka jest nad wyraz skromna, a występy – raczej mało widowiskowe, wypadł bardzo dobrze i mocno podobał się festiwalowej publiczności. Ich simonandgarfunkelowska, akustyczna, choć od czasu do czasu wzmacniana poważnie przez kilku dodatkowych instrumentalistów, muzyka znakomicie posłużyła jako soundtrack do nadchodzącego coraz szybciej wieczoru: zachodzącego nad morzem słońca i innych kiczowatych sytuacji.

Beach House

Bardzo poruszający koncert, pełen piosenek, które zabrzmiały tej nocy jak podniosłe hymny. Zespół miał bardzo ciepłe brzmienie, a głos wokalistki brzmiał niemal kojąco. Muzycy zagrali bardzo spójny materiał, kończąc koncert zestawem swoim największych przebojów, w którym nie mogło oczywiście zabraknąć singla z ostatniej płyty, utworu „Myth” – tego wieczoru wypadł on wyjątkowo mocno i porywająco.

Off!

W przypadku tego zespołu nie było żadnych wątpliwości, co będzie dominować na koncercie: energia, wściekłość i kontrolowany chaos. I tak właśnie było. Muzycy nie przesadzali z ilością utworów ze swej najnowszej płyty, zagrali ich tylko kilka, skupiając się raczej na starszym materiale ze swych wczesnych czterech EP-ek. Wokalista grupy, starym dobrym punkowymi zwyczajem, między utworami opowiadał bardzo dużo historii, np. o dorastaniu w południowej Kalifornii czy amerykańskich muzykach przeprowadzających się do Europy: od Jimiego Hendriksa do bohatera jednej z piosenek grupy, przyjaciela jej wokalisty, Jeffreya Lee Pierce’a. Publiczność cierpliwie wysłuchiwała jego przemów, a potem ruszała w bardzo chaotyczne, choć jednocześnie zupełnie bezpieczne pogo.

Chromatics

Rozsławiona piosenką na soundtracku znakomitego filmu „Drive” grupa, której najnowsza płyta zbiera same dobre recenzje, pokazała na swym koncercie, że znakomicie radzi sobie z łączeniem hipnotyzującej delikatności z nieco mocniejszym, klubowym brzmieniem. Na scenie sprawdziło się to bardzo dobrze, zadowalając zarówno tych, którzy chcieli potańczyć, jak i tych, którzy relaksowali się, leżąc wokół sceny na ziemi.

Shellac

Koncert tej grupy jest niemal stałym punktem ostatnich edycji Primavery, ale to nic dziwnego, skoro przyciąga potężne tłumy. Po dawce ostrej, surowej, minimalistycznej muzyki, członkowie grupy zaprezentowali niezwykły performance, w którym główną rolę odegrał perkusista, paradujący po całej scenie z werblem w rękach.

Godflesh

Legenda brutalnego metalu, industrialu i muzyki elektronicznej udowodniła swoim głośnym i brutalnym koncertem, że nadal jest w znakomitej formie, choć było jednocześnie bardzo wyraźnie słychać podczas tego koncertu, że dzisiejsi muzyczni ekstremiści przesunęli granice tego typu grania tak daleko, że Godflesh brzmi dziś niemal spokojnie. Znakomitym uzupełnieniem warstwy muzycznej tego występu były wizualizacje, eksplorujące na rożne sposoby motywy piekielne.

Yo La Tengo

Oglądanie koncertów tego zespołu jest zawsze bardzo kojącym przeżyciem: jakże miło jest popatrzeć na tą trójkę nierozłącznych przyjaciół, którzy pracują ze sobą od wieków, ale na każdym koncercie wyraźnie widać, że wspólne granie nadal sprawia im tyle radości, co na pierwszej próbie.

Justice

Prawie na sam koniec festiwalu Francuzi zagrali koncert, z którym mogło się równać mało co. Znakomite pomysły muzyczne: zaskakujące sample, potężne, rockowe brzmienie, niespodziewane remiksy własnych utworów w połączeniu z genialna i niezwykle widowiskową oprawą wizualną, sprawiły, że ten koncert był naprawdę wyjątkowy i ustawiał w zupełnie niedostępnym dla innych wykonawców miejscu granice scenicznego wykonywania muzyki klubowej.

Przemek Gulda (5 lipca 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: szperacz
[5 lipca 2012]
wrazenia i smaczki masz tu: http://wyborcza.pl/0,115549.html
Gość: alex
[5 lipca 2012]
fajnie, choć przydałoby się więcej festiwalowych wrażeń i "smaczków". tak czy inaczej zazdroszczę...

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także