Coachella Festival 2012

Dzień pierwszy, piątek, 20 kwietnia

Tegoroczna Coachella była absolutnie wyjątkowa. Przede wszystkim dlatego, że odbyła się dwa razy, w dwa kolejne weekendy kwietnia. Odbyła się dokładnie w tej samej postaci: nie tylko skład wykonawców był taki sam, ale nawet godziny ich występów były dokładnie powtórzone. Drugi weekend festiwalu był bardzo, bardzo gorący. Dosłownie i w przenośni. O to pierwsze zadbała pogoda – temperatura była mordercza, przez cały dzień nie spadała poniżej 40 stopni, o to drugie – wykonawcy występujący na poszczególnych scenach. Poniżej kilka słów o tych, których koncerty udało mi się – w całości, albo chociaż w części – zobaczyć.

Abe Vigoda – festiwal zaczynał się bardzo spokojnie. Na scenie Gobi jako pierwszy zaprezentował się młody kwartet, grający muzykę przyjazną, acz raczej pozbawioną takich cech jak chwytliwość czy przebojowość. Niestety przeciętności swego materiału muzycy nie próbowali tuszować jakimiś spektakularnymi scenicznymi zachowaniami, ba – wokalista nawet nie próbował nawiązywać kontaktu z publicznością. Szkoda, bo to potencjalnie ciekawy zespół.

Wallpaper – koncert tego zespołu był niemal dokładnym przeciwieństwem tego, co działo się podczas koncertu grupy Abe Vigoda: bardzo zła muzyka podana w genialny sposób. Kolejne, coraz głupsze piosenki zagrane były przez zespół składający się z trzech dynamicznych perkusistów, malowniczo wyglądającej czarnoskórej dziewczyny z pomarańczowym irokezem, grającej na zawieszonych na szyi, żeby było jeszcze głupiej, klawiszach i mistrza ceremonii – wokalistę, który ewidentnie czuł się na scenie jak ryba w wodzie, a na dodatek sprawiał, że publiczność jadła mu z ręki.

LA Riots – wydawało się, że organizatorzy mocno skrzywdzili ten projekt, umieszczając jego występ o tak wczesnej porze. Przecież tańczenie do tak intensywnych rytmów w samo południe przy czterdziestostopniowym upale to samobójstwo. A jednak chętnych nie brakowało. Na dodatek koncert odbywał się w otoczce prostych, ale robiących wrażenie, nawet w dziennym świetle, wizualizacjach. Nic więc dziwnego, że zgromadził naprawdę dużą publiczność.

Gabe Real – pierwszy wykonawca, który wystąpił na największej z festiwalowych scen reprezentował reggae i dub, choć zaskoczył wszystkich, rozpoczynając swój występ od utrzymanej właśnie w tej stylistyce wersji słynnej – głównie dzięki zespołowi The Doors – weilowskiej piosenki „Alabama Song”.

The Sheepdogs – kilka minut spędzonych pod sceną starczyło, żeby dojść do wniosku, że ten zespół robi wszystko, żeby przenieść publiczność w czasie o dobre cztery dekady: wygląd członków grupy, ich instrumenty, zachowanie na scenie, a przede wszystkim sama muzyka – trudno było nie odnieść wrażenia, że właśnie zaczęło się lato miłości.

Wolf Gang – Anglicy wypadli znakomicie i kupili publiczność natychmiast swoim żywiołowym zachowaniem się na scenie i dynamiczną, taneczną muzyką. Nawet jeśli ich najnowszy singel, który zagrali prawie na sam koniec swojego koncertu, niebezpiecznie przypomina słynne „Kids” zespołu MGMT. A może właśnie dlatego.

Honeyhoney – spokojne, nastrojowe ballady tego występującego w powiększonym składzie zespołu, mocno akustyczne, zbudowane wokół partii granych na skrzypcach, pasowałyby pewnie lepiej do małego klubu w piwnicy niż do rozgrzanego upałem namiotu. Ale i tak sprawdziły się w festiwalowych warunkach. Nawet jeśli wymagały raczej wyciszonego skupienia, a nie tanecznego amoku.

Coachella Festival 2012 - Dzień pierwszy, piątek, 20 kwietnia 1

Other Lives – pierwszy koncert na tegorocznej Coachelli, który chciałem zobaczyć trochę dokładniej. I już pierwszy rzut oka na scenę, zastawioną potężnym zestawem instrumentów, zarówno akustycznych, jak i elektronicznych, wskazywał, że będzie warto. I rzeczywiście. Muzykom udało się na scenie odtworzyć bardzo precyzyjnie wielowarstwową strukturę swoich utworów i nie zanudzić jednocześnie widzów: zarówno wtedy, kiedy uderzali w nieco mocniejsze tony, jak i w tych momentach, w których generowali niezwykły akustyczny ambient za pomocą wibrafonu, skrzypiec i harmonijki ustnej.

GIVERS – muzyka tego amerykańskiego kwintetu balansuje gdzieś miedzy graniem skłaniającym do tańca i do medytacji. Obie opcje znalazły sporo zwolenników: część publiczności radośnie skakała pod sceną, podczas gdy reszta wylegiwała się leniwie we wczesnopopołudniowym upale. Znakomicie wypadła zwłaszcza wokalistka grupy, ujawniając spory talent wodzireja i uroczą barwę zachrypniętego głosu, nieznaną z nagrań studyjnych.

Coachella Festival 2012 - Dzień pierwszy, piątek, 20 kwietnia 2

Yuck – to był pierwszy zespół tego dnia, którego koncert chciałem zobaczyć na spokojnie i w całości. Przeszkadzał w tym właściwie tylko upał, który o tej porze dnia był nie do zniesienia. Anglicy też wyraźnie mieli z nim kłopoty, sprawiali wrażenie lekko uśpionych i spowolnionych. Ale w przypadku muzyki, którą grają, nie jest to jakiś szczególny problem, więc i tak wypadli znakomicie. Zaczęli od swego najnowszego singla, piosenki „Chewing”, która brzmiała dużo bardziej transowo niż w wersji studyjnej, niemal narkotycznie. A potem było już tylko lepiej – muzycy trafnie przeplatali te bardziej znane piosenki ze swego debiutanckiego albumu bardzo udanymi b–side'ami, których mają w zanadrzu wyjątkowo dużo. Na koniec – chyba nie mogło być inaczej – musiała zabrzmieć piosenka „Rubber”, tym razem w wyjątkowo spowolnionej, wydłużonej wersji, zakończonej zabawą potencjometrami.

James – znakomity przykład zespołu jednego przeboju. Przynajmniej w Stanach. Bo tu utwór tej grupy, zatytułowany „Laid” jest prawdziwym klasykiem, bez którego nie obejdzie się żadna alternatywna impreza taneczna. Publiczność cierpliwie przeczekała więc kilka zupełnie nieznanych piosenek tej grupy, a na koniec dostała to, na co przyszła pod scenę: „Laid” w wydłużonej wersji z solówką na trąbce.

Coachella Festival 2012 - Dzień pierwszy, piątek, 20 kwietnia 3

Grouplove – jak wiadomo ze świata sportu, gospodarzom pomagają nawet ściany, więc występ tej niemal lokalnej formacji nie mógł wypaść w Indio źle. I nie wypadł, wręcz przeciwnie – był jednym z najmocniejszych punktów tego dnia. Pełen radości, entuzjazmu i energii koncert zaczął się w lesie. A dokładniej w ustawionych na przodzie sceny sztucznych krzakach, zza których wyłonili się muzycy grupy. Zaprezentowali zestaw świetnie dobranych utworów ze swej debiutanckiej płyty z dodatkiem jednej starszej piosenki z wydanej trochę wcześniej EP-ki i coveru popowego przeboju Whitney Houston „I Wanna Dance With Somebody (Who Loves Me)”. Zaprezentowali też rzadko spotykaną na scenie – zwłaszcza w takim upale – energię, tańcząc, skacząc, biegając w miejscu i nie tylko. Publiczność była zachwycona i chętnie dawała się wciągać do wspólnej zabawy w śpiewanie refrenów czy wyklaskiwanie rytmu.

Girls – ten zespół coraz wyraźniej dorośleje i coraz bardziej odchodzi od czegoś, co nawet w szerokim znaczeniu tego słowa uznać można za alternatywę. Klasycznie brzmiące melodie, tradycyjne aranżacje z wykorzystaniem, oprócz gitar, organów Hammonda i złożony z kilku czarnoskórych wokalistek chórek na scenie – to wszystko nie zostawia wątpliwości, że muzycy Girls aspirują dziś raczej do grona artystów pop–rockowych.

Dawes – ta grupa spokojnie mogłaby supportować dziś zespół Girls na trasie po nadoceanicznych ośrodkach wczasowych i domach spokojnej starości. Zagrała – fakt, temu zaprzeczyć się w żaden sposób nie da: bardzo zawodowo – sporą dawkę starego rocka dla starych ludzi. I pewnie tym trzeba tłumaczyć, że pod sceną było raczej pustawo.

Coachella Festival 2012 - Dzień pierwszy, piątek, 20 kwietnia 4

WU LYF – Brytyjczycy udowodnili, że są jedną z najbardziej nieodgadnionych i trudnych do jednoznacznego zaklasyfikowania formacji na współczesnej scenie alternatywnej. Choć wyszli na scenę w hawajskich koszulach i z uśmiechami na twarzach, zagrali jeden z najbardziej mrocznych koncertów tego wieczoru, bez wysiłku przenosząc na scenę swoje skomplikowane pod względem rytmicznym i brzmieniowym kompozycje. Najbardziej zwracał na siebie oczywiście uwagę wokalista grupy, który balansując gdzieś między zimnym dystansem do widzów a zwierzaniem się im ze swoich najgłębiej ukrytych tajemnic; między espergerowską nieobecnością a zaskakującą żywiołowością, sprawiał, że ten koncert był bardzo niezwykły.

Pulp – to było bardzo spektakularne widowisko, pełne świateł, wizualizacji i znakomitej muzyki oczywiście – zespół Pulp kończył swoją amerykańska trasę, a zarazem kolejną część swego rozpoczętego w ubiegłym roku powrotu z wielkim hukiem na scenę. I nawet jeśli momentami dość wyraźnie można było wyczuć pewne zmęczenie muzyków, a zwłaszcza Jarvisa Cockera, który z zalotnego starszego brata, dającego dobre rady zaczyna się niestety powoli zamieniać w prawiącego morały ojca. Ale mimo wszystko to i tak był bardzo udany koncert. Krótki, dynamiczny, wypełniony przebojami i dykteryjkami. Wygląda na to, że koncertami w tym sezonie festiwalowym muzycy Pulp ponownie udowodnią, że ich powrót na scenę to jedno z najważniejszych wydarzeń na scenie alternatywnej ostatnich lat.

The Rapture – nowojorscy mistrzowie dance–punka wypadli znakomicie. Program ich występu ułożony był tak, jakby postawili przede wszystkim na dwie sprawy: przeboje i energię. Wybrali więc te najbardziej znane i najbardziej dynamiczne ze swych utworów, na dodatek zagrali je z niemal nastoletnią energią. Cowbelle, saksofon, gitary plus porywające kompozycje z kanonicznym już dziś przecież utworem „House Of Jelaous Lovers” na czele – to był piorunujący koktajl, który przyciągnął pod scenę żądny dobrej zabawy tłum. I chyba nikt nie mógł być niezadowolony.

Atari Teenage Riot – Niemcy wypadli zaskakująco dobrze. Błyskawicznie okazało się, że wymyślony przez nich w czasie, kiedy jeszcze na świecie nie było muzyków takich formacji jak Crystal Castles czy Sleigh Bells, pomysł ekstremalnej muzyki tanecznej, w ich wykonaniu wciąż działa. I choć można się zastanawiać nad sensem koncertów polegających na tym, że cała muzyka to przygotowane wcześniej podkłady, wypuszczone z komputera, ale trójka wokalistów grupy robiła naprawdę dużo, żeby przekonać widzów, że to ma sens. Przodował w tym sam lider zespołu, Alec Empire, biegając po całej scenie, a czasem zadziwiając publiczność spektakularnymi, iście punkowymi skokami.

Coachella Festival 2012 - Dzień pierwszy, piątek, 20 kwietnia 5

Explosions In The Sky – to był jeden z najmocniejszych punktów pierwszego dnia festiwalu: trzy kwadranse z muzyką bez słów, za to pełną emocji. Trzej gitarzyści zespołu miotali się jak w transie, to unosili swoje instrumenty nad głowy, to znów szorowali nimi po ziemi. I cały czas po mistrzowsku sterowali nastrojem, płynnie przechodząc od zupełnie wyciszonych, niemal ambientowych fragmentów swoich rozbudowanych kompozycji, do urywających głowę uderzeń rozpisanej na trzy gitary energii. W tej kategorii są mistrzami, a ten koncert tylko to potwierdził.

Refused – absolutnie mistrzowski koncert. Nawet jeśli komuś nie podoba się niezwykły, progresywny i nie mający żadnej konkurencji punk tego zespołu, musiał docenić sposób jego wykonania: gitary były precyzyjne i ostre jak skalpel w ręku chirurga, sekcja rytmiczna była bezbłędna i bezlitosna, a wokalista grupy niemal unosił się nad ziemią. Powrót po dwudziestu latach z ciasnych piwnic na największe festiwalowe sceny udał się tym muzykom wyjątkowo dobrze. Także dlatego, że – co bardzo ważne – był to koncert, w którym – jak zawsze w przypadku tego zespołu i wielu innych punkowych formacji – zdecydowanie nie chodziło tylko o muzykę. Towarzysząca tej grupie od zawsze aura niezwykłej wspólnoty miedzy jego członkami, a także głębokiej relacji z odbiorcami ich twórczości, bez najmniejszego problemu przetrwała próbę czasu.

Przemek Gulda (15 czerwca 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także