Polskie Piosenki Wszech Czasów
40–36
40. The Car Is On Fire - Can’t Cook (Who Cares?)
[muz i sł: The Car Is On Fire; 2006]Z perspektywy czasu (niby 2006 to nie jakaś prehistoria, ale wówczas jeszcze można było przeczytać w mediach, np. że omawiany tutaj zespół inspiruje się Red Hot Chili Peppers) trudno nie doceniać znaczenia ewolucji The Car Is On Fire w kontekście popularyzacji w naszym kraju tzw. muzyki gitarowej, nie będącej ani konserwatywnym niezalem a la „Antena Krzyku”, ani muzyką dla głuchych w stylu „NME”, a jednocześnie bezceremonialnie skłaniającej się w kierunku mainstreamowego popu. Nie będzie chyba wielką przesadą stwierdzenie, ze zaczęło się to tutaj, od niespodziewanego ciosu między oczy.
To mógł być szok dla kogoś, kto nie gustował w brzmieniach obecnych na debiucie warszawskiej formacji – dla mnie był, bo osobiście niespecjalnie interesowały mnie nagrania TCIOF aż do „Can’t Cook (Who Cares?)”. Zamiast zgiełku rwanych gitarowych riffów, dostajemy bogaty brzmieniowo, perfekcyjnie zaaranżowany indie pop, w oczywisty sposób nawiązujący do Francuzów z Phoenix (słoneczny, majówkowy dzień podpowiada jeszcze Postal Service czy echa Scritti Politti), który bez większego problemu podbił rodzime radiostacje i listy przebojów. Lekki, zwiewny bit dominuje nad utworem od samego początku; znaczące, że więcej gitar pojawia się dopiero po refrenie, zdominowanym funkującą linią basu Czubaka – to był znak, że zespół przeszedł na zupełnie inny poziom, ucinając sporą część licznej wówczas (acz w sporej części niezasłużonej) krytyki. Radość i optymizm. (Dariusz Hanusiak)
Podobało się? Posłuchaj również:
Microexpressions – Festival
Nerwowe Wakacje – Ola boi się spać
39. Zbigniew Wodecki – Posłuchaj mnie spokojnie
[muz: Z. Wodecki, sł. J. Terakowski; 1976]W 1976 roku oczy polskiego społeczeństwa zaczęły wreszcie otwierać się szerzej. Robotnicy w fabrykach, walczący o elementarne prawa pracownicze, z wyjątkową brutalnością pacyfikowani przez oddziały agresywnej, antyobywatelskiej milicji. Nowe budownictwo sypiące się jeszcze przed oficjalnym wręczeniem lokatorom kluczy do upragnionych klatek dla królików. Przemysł, który tylko w oficjalnej propagandzie mógł stanowić podstawę do prężenia muskułów przez niedomagające, uzależnione od łaski wspaniałomyślnego Zachodu i tolerancji Wielkiego Brata państwo. Stopniowo załamujący się mit towarzysza Gierka jako dobrego gospodarza, dzięki któremu ludziom żyje się dobrze, jak nigdy. Jeżeli cokolwiek – oprócz sportu, w którym rzeczywiście byliśmy światową potęgą – mogło dawać Polakom u progu drugiej połowy lat siedemdziesiątych powód do szczerej dumy z nadwiślańskich osiągnięć, to bez wątpienia była to kultura, także ta muzyczna.
Zbigniew Wodecki, chcąc nie chcąc, już na zawsze pozostanie dla gawiedzi osobą odpowiedzialną za nieśmiertelną ścieżkę dźwiękową do załatwianych pokątnie w FWP wczasów nad Bałtykiem, autorem słodkiego polskojęzycznego coveru „Pszczółki Mai” Karela Gotta i posiadaczem najbujniejszej fryzury bloku wschodniego. Wiedza o tym, że nazwiskiem Wodeckiego sygnowany jest być może najwybitniejszy polski album w historii pozostaje w dużej mierze anonimowa. Może to i lepiej. Wydany w 1976 roku przez Muzę debiutancki krążek 26-letniego, ale już niezwykle doświadczonego (współpraca z Piwnicą pod Baranami na czele z Czarną Madonną polskiej Estrady, Ewą Demarczyk) i... utytułowanego (triumf w konkursie debiutów w Opolu w 1972 roku) muzyka to dziś prywatny skarb grupy zapaleńców, na czele z Maciem Morettim, którzy w pewien sposób, choć niestety nie na szeroką skalę, przywrócili Zbigowi status, jakim powinien cieszyć się w miejsce ugruntowanego „showmana o złotym sercu”.
Słowiańska recepcja wyrafinowanych kompozycyjnych wygibasów Steely Dan w cudownie zwiewnym „Wieczór już” i niemal-psychodelicznych „Pannach mego dziadka”. Antycypacja leniwego, bajkowego romantyzmu Belle & Sebastian w słodziutkiej balladzie „Dziewczyna z konwaliami”. Wielobarwny kolaż romantycznych obrazów w epokowym lovesongu „Rzuć to wszystko, co złe”, czyli polskiej odpowiedzi na „Care Of Cell 44”. Popołudniowa herbatka przy dźwiękach Simona i Garfunkela w dowcipnej „Partyjce”. Wreszcie absurdalnie doskonałe – zważywszy na okoliczności przyrody, w jakich zrodził się taki skarb – „Posłuchaj mnie spokojnie“, które w idealnym świecie powinno zastąpić „Chałupy Welcome To” w roli scenicznej wizytówki Zbiga. Jeżeli w przypadku innych wspomnianych tu, *perfekcyjnych* kompozycji z krążka można jeszcze powołać się na wątpliwy argument o „sztabie specjalistów” stojących za artystycznym sukcesem, o tyle „Posłuchaj mnie spokojnie“ rozwiewa wszelkie wątpliwości. Zbigniew Wodecki jest geniuszem.
Święty Graal polskiej muzyki popularnej zaczyna się tyleż dynamicznie, co niewinnie – repetytywną sekwencją mccartneyowskich akordów fortepianu – by po chwili zupełnie zaczarować przepięknym, narastającym dialogiem trąbki i skrzypiec, które w kulminacyjnym momencie kompozycji wyciszone zostają frywolnym żeńskim „na-na-na”. Trudno pojąć, w jaki sposób aranżacja, która w teorii powinna złamać piosenkę swoim ciężarem i przepychem w pół, nie tylko tego nie czyni, ale dodatkowo dodaje jej niezwykłej zwiewności. Nie, w informacjach we wkładce albumu próżno szukać nazwiska Burta Bacharacha. I nie, historia peerelowskiego amanta, który z zakłopotaniem musi odpędzać się od tubylczych odpowiedniczek groupies nie wyszła spod pióra uznanego filmowego scenarzysty. W gruncie rzeczy, nie dziwię się tej adoratorce. Cała Polska Pana kocha, Panie Zbyszku! (Bartosz Iwański)
38. Republika – Biała flaga
[muz i sł: G. Ciechowski; 1982]Nie ma chyba wątpliwości, że to ten singiel jest najbardziej flagowym (gra słowna zamierzona) dokonaniem grupy. Mocny, zaangażowany, nonkonformistyczny (anty)hymn autorstwa G.C. to najlepsza wizytówka, jaką mogła sobie sprawić toruńska kapela. Cała warstwa muzyczna to udana próba skondensowania wszystkich firmowych znaków formacji. Jak na przykład charakterystycznie szarpany i krzywy, z rozpoznawalnymi repetycjami sylab Ciechowskiego wokal wzbogacony autentycznym aktorstwem artysty („foch” przy wersie teraz jestem sam balansuje na granicy śpiewu, a gry histriona). Czy w istocie bardzo przemyślany, choć na pozór bezładnie skaczący po interwałach w górę i w dół riff na fortepianie. Plus kapitalna, niesamowicie uparta solówka na klawiszach grana chyba łokciem (wpleciona w nią seria klasterów to absolutny błysk geniuszu kompozytorskiego). Tak właśnie brzmi jeden z kilku utworów definiujących polski new wave. (Paweł Szygendowski)
Podobało się? Posłuchaj również:
Republika – Sexy doll
Republika – Kombinat
37. Kobiety – Doskonale tracę czas
[muz i sł: G. Nawrocki; 2004]Wysmakowanie – pierwsze słowo, które przychodzi na myśl, gdy na tapecie pojawia się trójmieska formacja Kobiety – chyba najbardziej udana próba przełożenia na rodzimy grunt brzmień eksponowanych przez Stereolab, The Sea & Cake czy Belle & Sebastian: klasycznego indie-popu z lekką domieszką lat 90. i szczyptą psychodelii, wzmocnioną abstrakcyjnymi tekstami.
Drugi singiel z niestety nieco przyprószonej kurzem płyty „Pozwól sobie” (fizycznie niestety nadal niedostępnej) to zdecydowanie jeden z najmocniejszych atutów w dossier zespołu, nagranie godne postawienia w jednym rzędzie z kultowym „Marcello”. Od strony konstrukcyjnej jest jest to klasyczny popowy kawałek: od ślamazarnego początku, przez harmoniczny mostek przed refrenem, po wygładzenie kobiecym wokalem w końcówce; lecz mimo zwiewności, pozornej pogody ducha i komercyjnego potencjału jest w nim coś niepokojącego i tajemniczego.
Jak dziwnie by to nie zabrzmiało, także tekstowo dzieją się tutaj niesamowite rzeczy. Każda, banalna przecież, linijka Nawrockiego – na czele z kapitalnym tytułowym sformułowaniem czy quasi-skandowanym, hymnicznym refrenem – rewelacyjnie współgra z rozleniwioną warstwą muzyczną. Odrobina surrealizmu w eleganckim opakowaniu – esencja jednego z ważniejszych polskich zespołów pierwszej dekady XXI wieku. (Dariusz Hanusiak)
36. Agnieszka Maciąg – Zatrzymaj czas
[muz: T. Meggle, N. Khochsima; sł: A. Maciąg; 1996]Taka piosenka, jak „Zatrzymaj czas” teoretycznie nie miała prawa powstać w swoim – nomen omen – czasie. Gdyby dostała ją którakolwiek ze zbuntowanych, rozwrzeszczanych, dotkniętych – z góry przepraszam za seksistowski wydźwięk – permanentnym syndromem napięcia przedmiesiączkowego polskich wokalistek lat dziewięćdziesiątych, decydujących przecież tak mocno o krajobrazie rodzimego pop-rocka tamtej dekady, utwór niewątpliwie popadłby w ruinę jeszcze przed pierwszym refrenem. Bohaterką jest tu sama Agnieszka Maciąg – czołowa topmodelka swojej epoki, która zapragnęła śpiewać. Właśnie dzięki poważnym ograniczeniom jej nieekspresyjnego, atłasowego wokalu „Zatrzymaj czas” płynie przed siebie niczym najpiękniejsze, nieskazitelnie perfekcyjne bossanovy. To niezmącone burzą hormonów uosobienie delikatności i kobiecości samej wokalistki zakrawa na jedną z najznamienitszych prób egzekwowania smooth-popowej dojrzałości Sade w polskich realiach. Tak, mimo zaciągu zachodnich fachowców, „Zatrzymaj czas” ma sobie niewypieralny pierwiastek „Polandu”: nie zdziwiłbym się, gdyby to boska ręka Roberta Jansona pod nieobecność producentów zakradła się do studia i do wszystkich refrenów za wyjątkiem pierwszego dograła tego typowo gilmourowskiego, gitarowego dżingla, który jest niczym stempel wytwórni Zic Zac. (Kuba Ambrożewski)
Podobało się? Posłuchaj również:
Bemibek – Na sercu znów jakoś lżej
Bossa Nova Combo – W samo południe
Komentarze
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]