Polskie Piosenki Wszech Czasów
55–51
55. Porter Band – Ain’t Got My Music
[muz i sł: J. Porter; 1980]Jeślibym wpadł kiedyś na szalony pomysł pisania książki o najnowszej historii Polski, to spokojnie, dysponuję świetnym MacGuffinem – za oś fabularną posłuży mi życiorys Johna Portera. Perspektywa człowieka z zewnątrz uzasadnia przecież wszystkie literackie odjazdy, jakie sobie pisarz zamarzy, pozwola nabrać zdrowego dystansu do opisywanych wydarzeń i jednocześnie wyostrza szczegóły i niuanse, które na co dzień skrywa życie bogate, pełne sekretów, w szarym człowieku, w szarym człowieku. Poza tym, a może przede wszystkim, przybysz spoza cywilizacyjnej bariery (w tym przypadku żelaznej kurtyny), to ktoś, do kogo nieodmiennie lgną elity stłamszone owym szarym butem codzienności. Nie inaczej było właśnie z Porterem, który ledwie przyjechał do Polski w 1977 roku (będąc człowiekiem bez „dorobku” i bez „pozycji”), a już zadawał się z Korą i Markiem Jackowskimi, z Jackiem Kuroniem czy Małgorzatą Braunek. I dlaczego? Bo w Warszawie brakowało postrzelonych Brytyjczyków.
To, że autor „Helicopters” swój dług wdzięczności wobec polskiej kultury spłacił z naddatkiem, można uznać za dziejową sprawiedliwość. W końcu to skuty komunizmem PRL, a nie międzynarodowy Berlin (w którym mieszkał wcześniej), pozwolił Porterowi zaistnieć; w zamian Walijczyk ofiarował nam ni mniej, ni więcej tylko nowoczesny rock’n’roll. Jasne, Porter Band nie był pierwszym zespołem rockowym nad Wisłą – SBB, Budka Suflera, Nurt czy Test działały w latach 70., a w 60. wybuchła popularność big bitu – ale bodaj pierwszym, którego działań nie charakteryzowała pocieszna przypadkowość. W roku nagrania debiutanckiego krążka zespołu, 1979, mogliśmy się pochwalić co najwyżej Muzyką Młodej Generacji, która wobec światowych trendów zapóźniona była o całą dekadę. Z kolei Porter Band tylko dwa lata dzieliły od pierwszych singli Talking Heads, toteż otwierające jego debiut „Ain’t Got My Music” próbowało ten względnie krótki dystans pokonać niesione zapamiętałym pulsem bassu i nerwowym śpiewem lidera. Nie było tu miejsca na artystyczny smrodek, który tak często unosił się nad dokonaniami nowojorskich punków – piosenki Porter Bandu tyle samo co Talking Heads zawdzięczały Rolling Stonesom, ale też nie pozostawiały wątpliwości, jak je należy czytać. Były minimalistyczne w brzmieniu, podszyte wielkomiejską paranoją, po prostu nowofalowe.
Co ciekawe sam John Porter, tułający się po Europie hippis, nigdy nie pozbył się maniery ulicznego barda. Nawet filuterne „Ain’t Got My Music”, gdyby je odaranżować, nadawałoby się do grania na przysłowiowym rogu przez równie przysłowiowego Gienka Loskę. Pod warstwami solówek Aleksandra Mrożka kryła się solidna jazda na chwytach, a lider zespołu wbrew powszechnemu przekonaniu nie szalał tu na gitarze elektrycznej, ale na akustyku. Wkrótce zresztą dopełnił się jego los outsidera – Porter Band rozpadł się, a kariera Walijczyka zanurkowała w głębię obskury. Rozeszły się również drogi Portera i polskiego rocka – ten pierwszy, po okresie występów solo, heroicznie próbował zaszczepiać Słowianom power-pop i indie; ten drugi wyewoluował z nowej w zimną falę. Który więcej zyskał na wzajemnej fascynacji? Porter nie miał wątpliwości: Mój największy żal? Nie powróciłem do Anglii w odpowiednim momencie i nie spróbowałem zrobić kariery. Codziennie słyszę od swojej partnerki, że jestem głupi, że tego nie zrobiłem. Bo jestem dobry, wspaniały, moje piosenki są wspaniałe, a ja zmarnowałem talent w tym kraju. (...) Tam miałbym więcej możliwości, inspiracji. Środowisko muzyczne jest większe, dzieje się. Miałem wrażenie, że w Polsce jestem niedoceniany. Nigdy nie wątpiłem w swoją twórczość. Wiem, że to, co robię, jest dobre. Zastanawiałem się, czemu mnie nie ma w radiu. Czy dlatego, że nie jestem z Polski? I wtedy pojawiał się żal, zgorzknienie (Wysokie Obcasy Extra nr 87). I były to słowa godne prawdziwego Polaka. (Paweł Sajewicz)
Podobało się? Posłuchaj również:
Brak – Przekłute powietrze
John Porter – Still In Warsaw
54. Czesław Niemen – Domek bez adresu
[muz: A. Korzyński; sł: A. Tylczyński; 1967]Można nie przepadać za Czesławem Niemenem. Sam, przyznaję, nie jestem największym fanem urodzonego w Starych Waliszkach artysty. Zawsze uważałem, że w piosenkach Niemena jest jakiś ciężar, zarówno w warstwie muzycznej – jego frazie i timbre, jak i słowach, miejscami skrajnie patetycznych.
Fani Wydrzyckiego „Domek bez adresu” pewnie znają na pamięć, więc chciałbym się zwrócić głównie do sceptyków. Otóż utwór ten, wydany na EP-ce „Niemen i Akwarele”, a w późniejszych edycjach dołączany do longplaya „Dziwny jest ten świat” jest rewelacyjnym antyalergenem na twórczość słynnego muzyka. Wyzierająca lekkość kompozycji, jej zwiewność i przebojowość mają tak wielką moc, że przesłonić są w stanie wszelkie uprzedzenia. Nasza polska, big-beatowa „sympatyczność” magnetyzuje z wielką siłą, zwrotki są kapitalnie chwytliwe (jakkolwiek względne jest to kryterium), a refreny bardzo dobrze pomyślane. Radosny call and response Niemena i instrumentów to naprawdę trafiony zabieg, wprowadzający tonacyjne i konstrukcyjne urozmaicenie. Cała piosenka (i słowo „piosenka” należy tu podkreślić) to prostu rewelacja. Może jednak warto się do Niemena przekonać? (Paweł Szygendowski)
Podobało się? Posłuchaj również:
Niemen – Daj mi wstążkę błękitną
Muzyka Końca Lata – Dokąd
53. Anna Jantar – Kto wymyślił naszą miłość
[muz: P. Figiel; sł: J. Leliwa; 1974]Wszelkie próby namierzenia „Kto wymyślił naszą miłość” w internecie, skończyć się muszą na forach dyskusyjnych poświęconych najlepszym tańcom weselnym, gdzie towarzystwo – w postaci „The Power Of Love”, „Nieba z moich stron” czy hymnów Piotra Rubika – jest nieliczne, lecz francowate. Cóż, Anna Jantar sama sobie winna – Polacy biesiadny przepych jej dorobku zauważyli i docenili nie raz. „Przetańczyć z tobą chcę całą noc” to przecież kolejny klasyk weselny, a popisowy numer wokalistki – „Tyle słońca w całym mieście” – jest chyba najlepszą muzyczną emanacją „sytej” epoki Gierka. W tym pozornym rogu obfitości, zaaranżowane na bogato smyki (zastaw się, a postaw się!) kontruje podrygujący, punktowy bas, a Diana Ross spotyka Kapelę Czerniakowską. „Tyle słońca...” brzmi i lokalnie, i uniwersalnie, i popowo, i ludowo, toteż nic dziwnego, że w latach 70. ten megahit uczynił Jantar królową polskiej estrady – jej muzyka musiała wydawać się tak integralną częścią krajobrazu, jak lśniący duży fiat, który dopiero co opuścił zakłady na Żeraniu.
A jednak „Kto wymyślił naszą miłość” z tą bezgraniczną biesiadą czy repertuarem weselnym nie ma wiele wspólnego. No, chyba że mówimy o wielkim, afroamerykańskim weselisku, na którym w perkusję wali Ziggy Modeliste z The Meters, a w chórze kościelnym śpiewają Supremes. Trudno powiedzieć czy żywy feel, rodem z wytwórni Stax, został tu osiągnięty w sposób zamierzony, ale obstawiam, że kompozytor utworu, niezawodny Piotr Figiel, wiedział co robi – znał przecież potencjał swojej klientki. O jej możliwościach wokalnych mówił: Od początku wiedziała co to jest fraza muzyczna i jak ją prowadzić, dodając odpowiednią dynamikę, ażeby stworzyć właściwą dramaturgie piosenki. Chcę tu nadmienić, że dla mnie słowo „dramaturgia” w piosence pop to nie „darcie szat”, ale wielka umiejętność przeprowadzenia ekspresji wokalnej z dolnych partii melodii do średnich i wysokich. I faktycznie, Jantar śpiewając tu szeroko, jakby na jednym tchu, po mistrzowsku przeprowadza melodię przez liryczny wstęp z towarzyszeniem samego tylko fortepianu, ekspresyjny refren i dramatyczne mostki. Jak już huknie ta drobna kobietka, to można odnieść wrażenie, że za mikrofonem stoi diva współczesnego r’n’b, jakaś Beyonce, a nie gwiazda z PRL-u. Ale z drugiej strony, w kojarzeniu „Kto wymyślił naszą miłość” z estetyką weselną jest pewna logika. W ten sposób historia kpi sobie z innych nadwornych kompozytorów Anny Jantar, pokazując że nawet w kategorii utworów „na pierwszy taniec”, można było z tą artystką osiągnąć wiele więcej niż nakazywał gierkowski standard. Zresztą sam Piotr Figiel rozwiał wszelkie wątpliwości, umieszczając na pierwszej płycie wokalistki jeszcze jedną kompozycję, o wymownym tytule „Ja nie mogłam mieć serc dwóch”. Uroczy i stylowy walczyk, oczywiście na pierwszy taniec jak znalazł. (Paweł Sajewicz)
Podobało się? Posłuchaj również:
Anna Jantar – Ja nie mogłam mieć serc dwóch
Jadwiga Strzelecka – Dziewczyny marzą o miłości
52. Ścianka – Miasta i nieba
[muz i sł: M. Cieślak; 2002]Jeśli, Drogi Czytelniku, nigdy jeszcze nie miałeś okazji posłuchać w całości tego utworu, to z jednej strony mieszkamy na zupełnie różnych drzewach, a z drugiej można Ci tylko pozazdrościć, bo czeka Cię ponad 7 minut przygody. Piosenek duetu Cieślak/Lachowicz jest w naszym zestawieniu kilka, i to nawet pomimo faktu, że Ścianka jest zespołem niesinglowym i bardzo dbającym o kompozycję albumów, nie zaś pojedynczych piosenek. Może właśnie dlatego najwyższe miejsce spośród utworów zespołu zajmuje ten, który sam w sobie nie jest krótką i przebojową piosenką i buduje napięcie jak niejeden album. Soft-rockowy podkład do lirycznej i mglistej historii opowiadanej przez Cieślaka przechodzi tu gładkim brzmieniem marakassów w post-rockowy jam oddzielający dwie części utworu, dwie równorzędne i bardzo od siebie różne dynamiki. Druga połowa to już dynamiczny post-rock pełną parą, ale z wokalem i lekką zmianą tekstową w stosunku do pierwszych minut kompozycji. Ta piosenka to podróż statkiem do Rio de, pobyt w pałacyku z piasku na literę M i ostateczne zweryfikowanie faktu, kto tutaj jest najbardziej zajebisty. W wypadku Ścianki nie trzeba nic weryfikować. „Miasta i nieba” to utwór długi, a i tak puszczany w kółko, kiedy się już w nim ostatecznie zakochasz. A kiedyś to nastąpi. (Kamil J. Bałuk)
Podobało się? Posłuchaj również:
Jacek Lachowicz - Szóstka
51. Lady Pank – Oh, Luczija!
[muz. J. Borysewicz; sł. A. Mogielnicki; 1986]Nikt w tamtych czasach nie rozrabiał huczniej niż Oddział Zamknięty, ale Lady Pank byli blisko. „Jak kraść, to miliony, a jak p***dolić, to księżniczki”, mawiał ich tekściarz Andrzej Mogielnicki. Zespół narzucił sobie mordercze tempo zaliczania kolejnych flaszek i groupies, przy jednoczesnym sypaniu jak z rękawa jednym wielkim, ogólnopolskim szlagierem za drugim i wytrzymał je przez ponad trzy intensywne lata. Jako pierwszy presji uległ lider grupy Jan Borysewicz, który w przededniu wydania trzeciego albumu dokonał niesławnej „prezentacji nowego członka zespołu” podczas koncertu z okazji Dnia Dziecka. Z dnia na dzień Lady Pank stali się banitami, nie mogąc właściwie promować „LP3” – albumu, na którym próbowali ostatecznie zerwać z łatką fan clubu The Police. Nic dziwnego, że płyta okazała się flopem, najmniej „przebojogennym” krążkiem grupy w latach osiemdziesiątych.
Tymczasem to właśnie z „LP3” pochodzi „Oh, Luczija!” – prawdopodobnie najlżejsza, najbardziej naturalna piosenka, jaka wyszła spod ręki Borysewicza, niezmącona nawet częstochowskimi rymami „Mogiela”. Lady Pank grają tu z power-popowym luzem, operując rewelacyjnymi sekwencjami mostków i błyskotliwymi dialogami instrumentów, w których gronie po raz pierwszym w tak wyraźnym stopniu pojawiają się klawisze. Szczególnie olśniewa wejście w refren, jakby wyjęte z innego utworu niż ten, którego dotąd słuchamy, a jednak tak cudownie zgadzające się z nim. Są zespoły, które tego chuligańskiego zmysłu, zawartego w tej właśnie, jednej sekundzie „Oh, Luczija!”, próbują nauczyć się latami, zapominając, że przecież to tylko rock: jeśli nie ma się go we krwi, to należy dać sobie spokój. Lub dolać do niej więcej alkoholu. (Kuba Ambrożewski)
Podobało się? Posłuchaj również:
Zoo – Znowu mam luz
Lady Pank – Rysunkowa postać
Komentarze
[5 czerwca 2012]
[30 maja 2012]
[30 maja 2012]
[30 maja 2012]
[30 maja 2012]