Polskie Piosenki Wszech Czasów
100–96
100. Krees – Wszystko umiesz
[brak informacji]Lepiej byśmy tego nie wymyślili – setkę otwiera bez dwóch zdań najbardziej enigmatyczny wykonawca w całym zestawieniu. Trudno mi w ogóle wskazać innego artystę, którego w swoim życiu słuchałbym tak często i równie wnikliwie, jednocześnie pozostając odciętym od jakichkolwiek informacji na jego temat. Sytuacja, która po prostu nie ma prawa przytrafić się w warunkach informacyjnego szaleństwa XXI wieku, taka rodem sprzed kilku dekad – tak, w przygodzie paru redagujących Screenagers osób z rewelacyjnym zespołem Krees jest coś niezwykle romantycznego i niedzisiejszego.
Gdzieś na łamach tego podsumowania przeczytacie być może zdanie, że nikt nigdy w Polsce nie uprawiał stylu zwanego mondeo pop. Będzie to nieprawda. Rodzimymi mondeo-popowcami najczystszej wody byli Krees i zrobili to przed większością tego rodzaju załóg z Wielkiej Brytanii. Zbyt popowi dla rockowców – gitary są u nich w odwrocie; ale też zbyt rockowi dla popowców – w syntezatorowym świecie Papa Dance i Kombi w dużej mierze bazujący na żywych instrumentach: funkującym basie, regularnym zestawie bębnów, trąbkach, saksofonach. A gdy klawiszowcowi pozwolono na chwilę być pianistą, grał tak piękne, możdżerowskie niemal wstawki, jak w intro „Spróbuj sam”.
Niebieskooki soul z zacięciem adult contemporary w realiach gnijącego PRL-u – nagrania Kreesu, o których czytacie, prawdopodobnie pochodzą z okresu ok. 1987-88 roku – już na papierze brzmi zbyt pięknie, by było prawdziwe. Lecz Krees spełnią te nadzieje z nawiązką, gwarantuję to. Każda z czterech dostępnych piosenek zespołu jest perełką – zamkniętą, oddzielną całością w ramach tego samego artystycznego bytu. Gdyby „Spróbuj sam” trafiło się Mieczysławowi Szcześniakowi w czasach jego komercyjnego prosperity, „Lato z radiem” katowałoby je na rotacji A do ostatnich promieni sierpniowego słońca. Tak mocno ujmuje ten słodki, naiwny, jazzujący poptymizm tego kawałka. „Podróż bez biletu” błaga na kolanach o porównanie z Afro Kolektywem circa „Czarno widzę” – vide dżezawe akordy syntezatora na wstępie, leniwy, biały funk zwrotek i absurdalnie chwytliwe pa pa pa ram, finalizujące refren. Słyszalny od 2:20, zagrany „z klawisza” bas odsyła do starszej o parę sezonów, innej pomorskiej sensacji Wrak – toż to kultowe „Ty a obok ja”! W „Do góry głowa” wita się z nami najdoskonalsza na polskiej ziemi adaptacja patentów solowego Phila Collinsa – ten dynamiczny groove nawiązuje wszak do singlowych hitów perkusisty Genesis w rodzaju „Don’t Lose My Number”. Bezlitosny, poparty zmianą harmonii refren nasyca optymizmem i pobudza jak poranna gimnastyka.
Z jakiego zatem powodu w niniejszym zestawieniu Krees reprezentuje ich być może najmniej przebojowe nagranie? Otóż „Wszystko umiesz” jest chyba jedynym utworem pomorzan, olśniewającym zarówno swoją świeżością, jak i realnym artyzmem. Ten pełen nostalgicznych westchnień, romantyczny pejzaż, pozbawiony początku i końca i jakiejkolwiek namacalnej postaci, oddala się w nieznane swoją zrezygnowaną mantrą: jesteś niczym sen / może znak. Kompozycyjnie to najciekawsze, co zrobili ci goście – trudno myśleć o tym utworze bez wspomnienia szałowego hooku syntezatora czy pracującego wytrwale nad swoim funkiem basisty, a jednak – tak jak zawsze, gdy mówimy o wybitnej piosence – momenty, składowe i czynniki pierwsze odgrywają właściwie minimalną rolę, podporządkowując się całości. W tym przypadku: przepięknej popowej impresji, która – tak jak zawsze, gdy mówimy o wybitnej piosence – nie przypomina tak naprawdę niczego, co wcześniej słyszeliśmy. (Kuba Ambrożewski)
Podobało się? Posłuchaj również:
No Limits – On The River
99. Kaliber 44 – Film
[prod i sł: Kaliber 44; 1998]Po dziś dzień można odnieść wrażenie, że na etapie „Księgi tajemniczej” chłopacy z Kalibra, choć niezaprzeczalnie kipiał w nich talent, nie mieli pojęcia, co czynią. Na pewno wtedy, w okolicach 1998 roku, otwarte pozostawało pytanie czy gdy już okrzepną, nagrany na trzeźwo (w sensie stanu ducha, nie ciała) materiał nie zabije tej ich zdziczałej wyjątkowości. Trochę, jakby tu i teraz kolesie z Odd Future postanowili, że odtąd będą poważni... choć chwila, przecież jest Internet. A więc właśnie – dojrzały Kaliber to wciąż był zajebisty Kaliber. Tanatosa zastąpił Eros, destrukcję konstrukcja i jeśli trójka MCs zapuszczała się w podróż w głąb siebie, to raczej nie wracała stamtąd przyobleczona w niezaleczone traumy, lecz przekonująco hołdowała własnej wyobraźni. Czego „Film” jest znakomitym przykładem. Językowo i wykonawczo mamy tu blueprint dla o wiele bardziej dosadnych, pretensjonalnych, a i tak w związku z brakiem konkurencji względnie udanych rojeń L.U.C.-a ery Kanału Audytywnego (ile Łukasz Rostowski zawdzięcza Magikowi i braciom Marten, którzy niby podobnie, jak on kilka lat później, ale z o wiele większym wdziękiem, luzem i humorem kreślili przy użyciu znacznie prostszych środków wyrazu o wiele bardziej plastyczne światy!). Muzycznie natomiast, choć jest to proste jak budowa cepa, bo w tej pętelce przez kilka ładnych minut nie dzieje się absolutnie nic, pod względem lekko nerwowej, vintage’owej atmosfery „Film” po drobnym retuszu można by sobie wyobrazić choćby i na pierwszej EP-ce Skalpela. Katowicki eskapizm at its best. I jeśli dla chłopaków z Kalibra filmem było to, co mieli w głowach, dla słuchaczy pozostaje nim właśnie ich „Film”. (Łukasz Błaszczyk)
Podobało się? Posłuchaj również:
Skalpel – Tension
Paktofonika – Jestem bogiem
98. VOX – Bananowy song
[muz: R. Rynkowski; sł: M. Skolarski; 1980]Jak to jest, że reggae toleruję dopiero przy jego największym uplastykowieniu (vide „Word Girl”)? Kontynuując tradycję zasianą u nas przez Alibabki i Tajfuny (rok 1965 – pierwsze białe ska w historii?), Rynkowski tutaj, a także Grechuta w „Gaju”, rzucili się na Karaiby na parę lat przed Brylewskim, kiedy to polski punk wymyślił swoje reggae. I „Bananowy song”, wielki hit dalekiej Hawany, faktycznie niesie raczej pulsacja „Rytmów Jamajka Ska”. VOX to nie był jednak żaden tercet egzotyczny, tak jak nie był jedynie swojską odpowiedzią na Bee Gees (opinia zrodzona chyba poprzez garść nagranych coverów i image chłopaków). Lektura debiutu przynosi parę parkietowych disco-pocisków w otoczeniu balladowych rozbiegów Ryśka, ale znalazło się tam i miejsce dla ducha Briana Wilsona („Pogrążona w sobie”!). Mimo podkreślanej wszędzie kwestii estradowego zawodowstwa, żadna inna propozycja Witka Paszta i kolegów nie przebija jednak ich bananowego wybryku pod względem przebojowego potencjału. Milusińscy opolskich festiwali dostarczają tu czystą rozrywkę instant, egzotyczne bachanalia dla mas. Jestem w stanie zrozumieć jak ten – by tak rzec – małpi gaj musiał w swoim czasie irytować dysydentów. Wszystko w VOX-ie sprawia przecież wrażenie sztucznie wykreowanego. Co z tego, skoro w „Bananowym songu” to wszystko chodzi jak w zegarku. Żeby wspomnieć choćby o pomysłowo budowanych harmoniach, czyli chyba totalnym (bo wielorakim) wykorzystaniu technik wokalnych całej tej bandy pozytywnie zakrrręconych warrriatów. (Jędrzej Szymanowski)
Podobało się? Posłuchaj również:
Zoo – Na drzewie
Majka Jeżowska – Reggae o pierwszych wynalazcach
97. Ewa Bem – Moje serce to jest muzyk
[muz: J. Mikuła; sł: W. Młynarski; 1980]Zaczyna się z pompą, po broadwayowsku, jakby na scenę miał wyjść zaraz sam Frank Sinatra w towarzystwie orkiestry Counta Basiego. „Moje serce to jest muzyk” sugestywnie flirtuje z estetyką swingującego popu, ale równie niedaleko mu do regularnego numeru disco. Bujający feeling, rozbuchane dęciaki, porywające smyki i ten zaskakujący klawisz, tak charakterystyczny dla wchodzącego w swoją zelektryfikowaną fazę czarnego popu przełomu lat 70. i 80. Ewa Bem sunie po tej nieoczywistej dźwiękowej powierzchni z klasą ponadczasowej damy, która perfekcyjnie odnalazłaby się zarówno w latach 50. w repertuarze Elli Fitzgerald, jak i na podkładzie Giorgio Morodera. (Marta Słomka)
Podobało się? Posłuchaj również:
Grażyna Łobaszewska – Lubię smutek pustych plaż
Ewa Bem – Każdy as bierze raz
96. Mira Kubasińska – W co mam wierzyć
[muz: T. Nalepa; sł: B. Loebl; 1971]To nie ponura i żałobna stylistyka „Miry” okazała się problemem tego albumu, lecz nieumiejętność poradzenia sobie z najprostszymi, popowymi kompozycjami. Pomysł na płytę zrodził się z potrzeb Miry Kubasińskiej, której marzył się materiał lżejszy, dający jej maksymalnie dużo swobody na wokalną interpretację tekstów. Jednak spory rozstrzał gatunkowy pogrzebał „Mirę” w gąszczu źle wyselekcjowanej, niespójnej tracklisty. Mamy tu motywy znane już z Blackoutu, cięższe brzmienie breakoutowego „Gdybyś kochał, hej” i toporne ballady akustyczne. Przymiarki do nagrania popowych kompozycji skutkowały raczej siermiężnym, dołującym efektem końcowym. Przede wszystkim dlatego, że Mira Kubasińska chyba sama nie potrafiła wykreować siebie jako piewczyni lekkich, słonecznych utworów promieniejących optymizmem, a Nalepie brakło pomysłów na proste piosenki o miłości.
Sytuacji nie rozjaśniała też obecność nadwornego tekściarza Nalepy, Bogdana Loebla, który taśmowo wyrzucał z siebie kolejne wersy do wszystkich numerów na płycie. Poeta, który rozpoczął wieloletnią współpracę z Nalepą jeszcze w 1965 roku, teksty do trzech utworów z „Miry” zdołał machnąć w zaledwie jedno leniwe przedpołudnie, ale nie zaciążyło to na ich jakości. Problemem była natomiast tematyka utworów – oscylująca niemal wyłącznie wokół gorzkich żali porzuconej, zrozpaczonej i przede wszystkim samotnej kobiety. Nie inaczej jest w najpiękniejszej kompozycji z tej płyty, „W co mam wierzyć”. Jest to zarazem najbardziej subtelna i spokojna piosenka „Miry”, choć z pewnością nie można określić jej słowem „pogodna”. Podskórna złość i rozpacz, głęboko ukryta za bezsilnością podmiotu lirycznego, powolne tempo i wersy, które stopniowo prowadzą do kulminacji utworu i bezradności w nim zawartej – to wszystko zostawia nieszczęśliwą bohaterkę bez żadnych odpowiedzi. Loebl w roli porzuconej kobiety sprawdził się fenomenalnie, nie tylko jak na faceta.
Swój niemały wkład w jedną z najpiękniejszych kompozycji z breakoutowego obozu miał także ten sam człowiek, którego zobowiązania koncertowe kilka lat wcześniej przekreśliły szanse Breakoutu na supportowanie Led Zeppelin. Włodzimierz Nahorny od pierwszych do ostatnich dźwięków prowadzi słuchacza przez tę przepełnioną goryczą piosenkę równie przejmująco, co umęczony, wciąż nieco teatralny wokal Miry. Znamienne, że jest to ostatni utwór Nalepy i Kubasińskiej, w którym się udzielał. (Mateusz Błaszczyk)
Podobało się? Posłuchaj również:
Mira Kubasińska – Wielki ogień
Mira Kubasińska – Do kogo idziesz?
Komentarze
[29 czerwca 2012]
[28 czerwca 2012]
[28 czerwca 2012]
[11 czerwca 2012]
[30 maja 2012]
[30 maja 2012]
[30 maja 2012]
[30 maja 2012]
[30 maja 2012]
[30 maja 2012]