Off Festival 2011

Off Festival 2011: dzień drugi, piątek, 5 sierpnia

Off Festival 2011 - Off Festival 2011: dzień drugi, piątek, 5 sierpnia 1

Wojciech Mazolewski Quintet

Rozgrzewka przed festiwalem właściwym. Fajna zabawa przy jazzowym coverze Rage Against The Machine, ale tak to bez szału. (ak)

The Car Is On Fire

Festiwal rozpoczął się podobnie jak w zeszłym roku o godzinie 15., ale powiedzmy sobie szczerze, że polscy metalowcy z Blindead na scenie głównej w środku rozpalonej słońcem Doliny Trzech Stawów nie byli wydarzeniem istotnym. Pierwszy dzień wystartował na dobre koncertem The Car Is On Fire i przypominał bardziej bolesny stretching amatora niż lekki rozruch profesjonalisty. Chimeryczna forma kapeli dała niestety pokaz jak nie należy śpiewać. Później po cichu porównywałem, jak brzmią ich wokale przy harmoniach dziewczyn z Warpaint i niestety, ta konfrontacja wypadła bardzo na niekorzyść polskiego zespołu. Warszawiacy skupili się na utworach z „Ombarrops!” i wypuścili balon próbny z kilkoma nowymi numerami, które możliwe, że znajdą się na ich kolejnej, czwartej płycie. Tak jak „Lazy Boy”, pewnie zabrzmią tam lepiej. (sn)

Lech Janerka

Widziałam już dwa razy – raz „Historię podwodną” w całości, raz standardowy klubowy koncert, dlatego nie miałam specjalnego parcia, by biec pod Leśną. Ale z daleka brzmiało i wyglądało to dobrze. (ak)

Karbido – „Stolik” / „The Table”

Kiedy czterej panowie w czerni usiedli przy niepozornym stoliku, wyglądało to jakby właśnie miało się rozpocząć typowe dżentelmeńskie spotkanie przy białej kawie i cynamonowych ciasteczkach. Wrocławski zespół postanowił jednak wykorzystać swój czas na serię pacnięć, uderzeń, szturchnięć blatu dłońmi i drobnymi przedmiotami. Z obładowanej czułymi mikrofonami ławy wydobywali nieprawdopodobnie gęste polirytmiczne struktury przekładane melodiami z czterech stron świata i onirycznymi wokalizami. Krzysztof Komeda pewnie byłby bardziej zadowolony z wplecionego fragmentu „Dziecka Rosemary” u Karbido niż z całej ostatniej płyty Leszka Możdżera. Było to pierwsze z wydarzeń na tegorocznym Offie, które wykraczało poza zwyczajnie rozumowany koncert, a było spektaklem audiowizualnym, w tym przypadku o szczególnym znaczeniu elektroakustycznym. Ujawniła się we mnie natura podglądacza i chciałbym zobaczyć Karbido grające „Stolik” na deskach teatru, by popatrzeć im na ręce. A później zagrać z nimi partyjkę w bierki. (sn)

Glasser

Trójkowa Scena Prezydencji o godzinie 18. sprawiała wrażenie, jakby Polska szefowała nie Unii Europejskiej, a Związkowi Państw Tropikalnych Afryki. Niby nieludzka duchota powinna dodawać uroku wysmażonym, równikowym utworom Glasser; Cameron Mesirow dysponuje kawałem głosu z wokalistyką mocno inspirowaną Enyą i Björk. Niestety dziewczyna wysypała się na piosenkach, bo poza „Apply” i „Home” wszystko było zbyt mdłe i rozmemłane. Występ zyskałby na atrakcyjności gdyby zamiast komputera wystąpiła pełnoprawna orkiestra; featuring Mołr Drammaz jak najbardziej wskazany. Jako że temat koncertu Glasser nie jest wdzięcznym obiektem do rozpisywania się, wykorzystam wolną przestrzeń do zgłoszenia uwagi dotyczącej Trójkowej Sceny Prezydencji, w której dźwięk zachowywał się w przedziwny sposób i jakość odbioru zależała w dużym stopniu od miejsca, w którym postanowiliśmy zatrzymać swoje stopy. Fajnego, precyzyjnego brzmienia można było zaznać 5-6 metrów od sceny. Nagłośnienie w prawej części namiotu w 2/3 wysokości wołało o trzy tygodnie ciężkich prac społecznych dla dźwiękowca, albo dla twórcy tego namiotu. (sn)

Nie znałam tego duetu przed Offem i przyznam, że niespecjalnie mnie zachęcili do sięgnięcia po płytę. Dwie z czterech słyszanych przeze mnie piosenek miały całkiem przyzwoity songwriting, jednak w 2011 roku fuzja brzmienia The Knife i Bat For Lashes, jakkolwiek solidna, to nie jest coś, co bym rekomendowała z czystym sumieniem. Dlatego największym pozytywem pozostanie dla mnie ekscentryczny image wokalistki i jej niezaprzeczalna charyzma. (ak)

Warpaint

Jakoś naturalnie ciśnie się chęć wspomnienia o Dum Dum Girls, ale byłoby to bardzo krzywdzące dla tegorocznego, offowego kwartetu dziewczyn z gitarami. Nie umiem odmówić im sympatyczności piosenek i wizerunku. Koncert obnażył jednak tuzinkowość utworów zamaskowanych na „The Fool” bardzo wrażliwym, dream-popowym brzmieniem. Debiutantki z okładki „NME” nie wzbiły się na scenie leśnej za wysoko ponad przeciętność, pozostając w okolicach solidnej rzetelności, ale „Undertow” zabrzmiało ślicznie. (sn)

AIDS Wolf

Obecność Warpaint była mi zupełnie obojętna, także zgodnie z rekomendacją znajomych wybrałam noiserockową rozpierduchę. Choć w sumie to nawet „rozpierducha” brzmi jak przesadny eufemizm, jeśli mamy na myśli ten zespół. Chaos, pot, hałas, rozdarte ubrania, zgubione buty, potłuczone okulary – to nie są elementy muzyki, ale w tym przypadku wydają się naturalnie z niej wypływać. Można było bowiem usłyszeć intensywną, szybką perkusję, tonę niesłuchalnych hałasów oraz przesterowane wokale pani Chloe Lum o jakże wymownym pseudonimie Special Deluxe. Dziewczyna swoją charyzmą i zwierzęcością mogłaby obdzielić wszystkich wokalistów na festiwalu. Świetna interakcja z publicznością i dzikość – dawno już tego nie widzieliśmy w dolinie Trzech Stawów. (ak)

Junior Boys

Zaraz po koncercie na festiwalu Era Nowe Horyzonty Junior Boys stało się dla mnie zespołem zupełnie nieinteresującym. Nie zmieniła tego poczucia również nowa płyta, a tym bardziej ich obecność na offowym mBank Stage. Bo równie dobrze mogłoby ich tam nie być – nie wiem, czy oni są tak zblazowani czy stremowani występami, ale już drugi raz widzę jak kompletnie nie radzą sobie ze sceną. Nawet taki banger depresyjnego disco jak „In The Morning” wypadł blado i płasko. Ja wiem, że to smutna i sterylna muzyka, ale litości – z takimi piosenkami można by grać wybitne koncerty. (ak)

Moje przeczucia długo chowałem głęboko pod prochowcem przepastnej nadziei, ale to-nie-mógł-być-i-nie-był wymarzony koncert Junior Boys. Godzina 19:40 na głównej scenie nie sprzyja introwertycznemu disco, którego settingiem są zdecydowanie samotne podrygi na sypialnianym dywanie zatopionym w półmroku ulicznych latarni. Jakby tego było mało, kłopoty ze wzmacniaczem opóźniły występ Kanadyjczyków o dziesięć okrutnie dłużących się minut. Początek z „Begone Dull Care” w postaci „Parallel Lines” i „Bits & Pieces” skłonił mnie do powolnego zwijania poddańczej białej flagi z masztu. Nie na długo. Nie rozumiem, co kierowało nałogowym palaczem Matthew Didemusem i Jeremym Greenspanem podczas doboru tracków z „It’s All True”: dlaczego „A Truly Happy Ending” i „You’ll Improve Me”, a nie np. „Itchy Fingers” czy „ep”? Dramaturgia kompletnie siadła i nawet klasyki z „So This Is Goodbye” nie mogły już tego odratować. To był zaledwie poprawny koncert, a ekstatyczne „Banana Ripple” na koniec pozostawiło palący niedosyt, że można było wyciągnąć więcej. Od kogo wymagać, jeśli nie od nich? (sn)

Meshuggah (na zdj.)

Nie wiem co śmiesznego jest w tym, że to już mój drugi koncert Meshuggah. Przecież to świetny zespół – sprawny technicznie, z dobrymi albumami na koncie, a ich ruch sceniczny wygląda niczym wyreżyserowany przez ekipę zdolnych choreografów. Do tego prawdopodobnie jako jedyni mieli własnego nagłośnieniowca, dzięki czemu przynajmniej z przodu ta muzyka nie gwałciła małżowin usznych. Setlista przeznaczona była dla festiwalowego odbiorcy, skupiona na „przebojach” takich jak „Bleed” czy chociażby „New Millennium Cyanide Christ”. Słyszałam od paru znajomych sceptycznie nastawionych do progresywnego metalu, że dali radę, co chyba jest najlepszym świadectwem na korzyść Szwedów. (ak)

Gangpol & Mit

Jeżeli:

- macie makabryczne poczucie humoru,
- posiadacie spory dystans do świata,
- bezbłędnie wyczuwacie absurd,
- oglądaliście Happy Tree Friends,
- zapieprzaliście w kasetowe gry na 8-bitowym Atari,
- jesteście w stanie zaakceptować deklamację wypowiedzianą łamaną polszczyzną przez Francuza na tle kreskówki ze scenami masturbacyjno-zoofilskimi,

to powinniście być na Scenie Eksperymentalnej podczas występu Sylvaina Quémenta i Guillauma Gastagné’a. Gęsta szalona elektronika, pacynkowate featuringi, zwariowane animacje i kupa scenicznego GMHD. So, are you more Xbox or Atari? (sn)

Matthew Dear (Live Band)

Kto by się spodziewał, że to będzie najbardziej kontrowersyjny piątkowy koncert, budzący skrajnie różne reakcje: „żenujący”, „przeciętny”, „najlepszy”. Bukmacherskim pewniakiem w kategoriach *kości niezgody* miała być syryjska dyskoteka Omara Souleymana. Wydarzenia w namiocie Trójki okazały się bardziej polaryzujące, bo w przeciwieństwie do Syryjczyka, Matthew Deara traktuje się jak najbardziej serio. Amerykanin przyjechał na Off Festival z całym zespołem: sekcją rytmiczną, gitarą, trąbką i oczywiście pokaźnym zestawem elektroniki. Podkręcenie gałki z gęstniejącą atmosferą „Black City” i „Asa Breed” do maksimum musiało się tak skończyć. Industrialna wiksa kontrapunktowana rozpadającymi się tonami dęciaka z szefującym wszystkim wystrojonym w biały garnitur Matthew. Przeładowana piosenkowym konkretem, rozproszona w chorej ekstazie post-apokaliptyczna dyskoteka na gruzach ciemnego miasta. Czarny obelisk w stroboskopowym świetle. Mój koncert dnia. (sn)

Omar Souleyman

Musiałem wykorzystać wszystkie swoje zdolności, by wbić się do wypełnionego po ostatnią tańczącą parę nóg namiotu. 10 minut koncertu powiedziało wszystko o możliwościach tego Syryjczyka. Repertuar gestów scenicznych ograniczał się do: wycia eeeeeeeejaaaaaa, nieustannego klaskania i zachowywania podejrzanej powagi. Choć nie ukrywam, że bawiłem się świetnie, Omar Souleyman jest jednorazówką. Pobaw się, zapomnij. Nie spodziewam się dabke w najnowszym wydaniu Urbanizera. (sn)

10 minut przed koncertem Syryjczyka wciąż byłam pewna, że wybieram się na długo wyczekiwane przeze mnie The Jon Spencer Blues Explosion w całości. Jednak coś mi zaświtało, że jak nie zobaczę przynajmniej 3 sekund Omara, ominie mnie wydarzenie, o którym będę opowiadać wnukom albo chociaż siostrzeńcom przy najbliższych imieninach babci. Występ został zapowiedziany po angielsku przez prawdopodobnie manago najjaśniejszej gwiazdy jihad-techno po czym nastąpiło… No właśnie, co nastąpiło? Show, performance, prowokacja, nabicie masy ludzi w butelkę? Bo Omar jest dla mnie tak niepojęty, że zaczynam podzielać podejrzenia, że nie istnieje. Stoi jak posąg, ubrany w turban, czarne okulary oraz długą suknię, czasami tylko machnięciem ręki zachęcając do zabawy. Muzycznie mamy tutaj idiotycznie proste bity oparte na nagranych wcześniej tradycyjnych syryjskich instrumentach. Ale tańczy się przy tym wyśmienicie, nawet jeśli Sublime Frequencies robi nas w balona. (ak)

The Jon Spencer Blues Explosion

Wyjść z Omara było naprawdę ciężko (szok plus ilość ludzi w małym namiocie), dlatego udało mi się usłyszeć zaledwie trzy ostatnie utwory. I łezka się kręci, bo może do wybitności projektowi kluczowej postaci legendarnych Pussy Galore jeszcze trochę brakuje, ale za to w kategorii nonsensownego rokendrola trudno o cokolwiek lepszego. Podobno nie kończyli swoich utworów, tylko w połowie jednego zaczynali kolejny, wymietli „Sweat”… Jest mi bardzo przykro z tego powodu. (ak)

Mogwai

Lekko spóźniony i trochę zmiękczony winem musującym nie najwyższej próby stanąłem wraz z lubą po prawej stronie front of house. Widoczność dobra, warunki atmosferyczne sprzyjające, nastrój również, a zatem nie pozostało mi nic innego, jak doznawać scenicznych starań szkockiego bandu. No i Mogwai na żywo zaprezentował się… jak Mogwai w studio. No serio, koncert idealnie ukazał wszystkie oblicza zespołu. Były chwile dłużyzn i nudziarstwa rodem z tego albumu z ptakiem. Ale usłyszałem również te cudowne momenty z kosmicznego „Young Team” czy „Rock Action”, które darzę niemałym sentymentem. Te magiczne, porozciągane layery pięknie się przenikały, mieszając mi w głowie, wzruszając i wykrzywiając usta w nieoszukiwanym uśmiechu. I choć w setliście przeplatały się nieraz z zapchajdziurami, to cieszę się, że wybrałem się na koncert. Następna butelka może poczekać. (psz)

Low

Zaskakująco dużo zespołów występujących w prime time Offa było reminiscencjami lat 90. Albo dopiero co się zreaktywowały (Sebadoh, Polvo), albo stały się niewolnikami jednego gatunku jak Mogwai czy Low, albo kompletnie mnie nie interesują (dEUS). Z całej tej piątki czekałem jedynie na występ naczelnych slowcore’owców. Obserwując z perspektywy leżaka męczarnie Mogwai nie miałem najmniejszych chęci ruszać tyłka pod scenę i trochę z niepokojem oczekiwałem na Low. Dlaczego na nich? Uwielbiam w tym zespole wylewającą się gorzką rozpacz, wyzbytą tkliwej płaczliwości. Alan Sparhawk zadedykował koncert Andy’emu Kotowiczowi, pracownikowi Sub Popu, który zginął całkiem niedawno w wypadku. Przypatrując się temu, co działo się na scenie, naszła mnie smutna refleksja, że duet Alana i Mimi w kategorii charyzmy gra w zupełnie innej lidze niż większość smutnych zespołów. Setlista była podzielona między utwory z „C’mon” (szkoda że zabrakło „Especially Me”) i „The Great Destroyer” i znalazło się też miejsce na „Sunflower”, z rzeczy, które straciliśmy w ogniu. Kapitalny sound gitary Alana Sparhawka plus cudowne harmonie wokalne z Mimi Parker były otępiające i gdyby nie podpowiedź z backstage’u, że trzeba już kończyć, mógłbym dalej się w nich nurzać. Z drugiej strony, żałuję czasowego konfliktu z Factory Floor, bo apokaliptyczna dyskoteka z Matthew Dearem podobno trwała w najlepsze. A Scena Leśna była tą najlepiej nagłośnioną na całym Offie, o czym mogliśmy się przekonać dnia następnego. (sn)

Oneohtrix Point Never

Moja obecność na Oneohtrix Point Never oznacza, że jednak nie zasnąłem na Low. A czy można wyobrazić sobie coś piękniejszego niż około-ambientowego wykonawcę o tak późnej godzinie? Moje nogi kompletnie się nie nadawały na wycieczkę na Actressa, więc wybór występu Daniela Lopatina był strzałem w dziewiątkę. Z przyjemnością dostosowałem się do nielicznej publiki zgromadzonej w namiocie i ułożyłem się w wersji horyzontalnej z przymkniętymi lewitującymi powiekami. Docierały do mnie matematyczne komplikacje, niszczone sample w hałaśliwej otoczce, kwiaty lotosu, miękkie new age. Pewien duchowny groził palcem. (sn)

Andżelika Kaczorowska, Sebastian Niemczyk, Paweł Szygendowski, Anna Charzyńska (fot.) (14 sierpnia 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: dev
[6 września 2011]
Przegraliście życie nie wysyłając żadnego przedstawiciela na Factory Floor. Jeden z koncertów festu.
Jarmusch
[16 sierpnia 2011]
DVD "Stolik" Karbido jest już dostępny od kilku miesięcy. Mnie na Offie jakoś nie chwyciło (widziałem to po raz drugi) - te same gagi, te same nawiązania. Myślę, że ten rodzaj eksperymentu potrzebuje innego miejsca - więcej skupienia, intymności. Aczkolwiek na pewno było miło.
Gość: krzysiek
[16 sierpnia 2011]
W przypadku Gangpol und Mit moja odpowiedź na wszystkie pytania brzmi: tak, więc bawiłem się wyśmienicie, ale gdzieś już się o tym produkowałem, więc drugi raz mi się nie chce.

Z AIDS Wolf wyszedłem wprawdzie po drugim utworze, ale z bananem na ryju. Wyszedłem, bo bardziej spodziewałem się czegoś w stylu Health niż chaotycznego, atonalnego terroru. Ale wokalistka z głębokim gardłem, w którym chowała mikrofon była lepsza nawet od nazwy tej kapeli. Na tym koncercie można było zrobić dla siebie dwie rzeczy: stanąć w pierwszym rzędzie albo wyjść. Wybrałem to drugie, bo uszy miały mi służyć jeszcze przez kilkadziesiąt godzin.

Cieszę się, że ktoś jednak był na Karbido. Ja jednak Janerka, w ramach edukowania towarzyszącej mi młodzieży. Czekam na \"Stolik\" DVD, obiecywany od wielu lat. W jakiejś jedynej relacji wspominającej o Karbido, którą znalazłem w sieci wyczytałem tylko, że spreparowany stół był jednak na scenie, a nie (jak byłoby bardziej po bożemu) na środku namiotu. Szkoda. Ale fajnie, że ktoś był i się spodobało.

Dodam jeszcze, że Omar to spisek, a Blues Explosion należy żałować bardzo. Wymietli nie tylko \"Sweat\", dla mnie ten koncert to jeden wielki highlight.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także