Pięciolecie z dwójką z przodu
Miejsca 11 - 20
20. The Coral - The Coral (2001)
Młody zespół z Liverpoolu podtrzymuje (a może nawet poratował?) świetną tradycję kapel z miasta Beatlesów. Sześciu chłopaków swoimi wariackimi pomysłami rodem ze złotej ery rock'n'rolla dało nam nadzieję na to, że może britrock XXI wieku nie będzie opierał się na zasadzie nieważne jak gramy, ważne, by było o nas głośno. Debiut The Coral to album uderzająco świeży, choć pełen motywów i odniesień do muzyki sprzed prawie 40 lat. Dodatkowo chłopaki swoją energią i pomysłami mogliby obdarować kilka innych zespołów. Na tej płycie każdy znajdzie coś dla siebie: są tutaj numery żywiołowe i bardzo przebojowe ("Dreaming Of You"), przepełnione młodzieńczym szaleństwem ("Skeleton Key"), zadziorne i nietuzinkowe ("I Remember When") jak również z nutą melancholii i niepokoju ("Shadows Fall"). James Skelly i spółka udowodnili i pewnie uczynią to jeszcze nieraz, że nie są zespołem jednej płyty. Choć niewątpliwie trudno im będzie przebić tak świetny debiut jak "The Coral". (kw)
19. Sparklehorse - It'a A Wonderful Life (2001)
Ktoś może polemizować, czy "It's A Wonderful Life" jest najlepszą płytą Sparklehorse. Po tryumfalnym dla Marka Linkousa roku 1999, co dla niektórych mogło wydawać się niemożliwe do osiągnięcia, postanowił on wznieść eklektyzm formacji na jeszcze wyższy poziom, nagrywając prawdopodobnie jedną z najpiękniejszych płyt ostatnich pięciu lat. Unikając rozmachu Mercury Rev oraz skłonności do kombinowania Flaming Lips, "It's A Wonderful Life" tworzy swój własny świat delikatnie tkanych muzycznych impresji. I choć największą bronią jest tu prostota, a każdy dźwięk zdaje się niemal walczyć o swoje istnienie z ciszą, album niczym kalejdoskop mieni się kolejnymi odcieniami melancholii. Czasami wpada w bardziej zgrzytliwe szaroście: "Piano Fire", "King Of Nails", czasem uspokaja niesłychanie zimowymi, flirtującymi z post-rockiem "Sea Of Teeth" i "Apple Bed", innym razem po prostu unosi się nad ziemię, wraz z delikatnie intonującą PJ Harvey "Eyepennies". Nie ulega wątpliwości, że songwriting Linkousa to mistrzostwo, a "It's A Wonderful Life" pozostawia słuchacza z jednym tylko pytaniem: "Jak on to do cholery zamierza przebić?" (tt)
18. The Notwist - Neon Golden (2002)
Ewolucja muzyczna The Notwist doprowadziła ten zespół niemal do doskonałości. "Neon Golden" to dzieło odbiegające diametralnie od wcześniejszych dokonań Niemców. Aż dziw bierze, że udało im się od razu dokonać czegoś, co innym nie udaje się przez lata - stworzyć album kompletny, bez choćby jednego słabszego momentu. Muzycy The Notwist potrafią w idealny sposób połączyć elektroniczne efekty z rockową dynamiką bądź nostalgiczną melancholią. Tę płytę powinni dogłębnie przestudiować wszyscy, którzy chcieliby umieć ujarzmić elektronikę, by stała się środkiem a nie celem samym w sobie. Na "Neon Golden" nie ma monotonnych techno-pejzaży, w nieskończoność poszukujących zaginionej melodii. Są za to przepiękne, nastrojowe kompozycje, poprowadzone urozmaiconą i idealnie wpasowaną w klimat ścieżką rytmiczną. Są cudowne linie melodyczne i urzekające, słodkie brzmienie syntezatora. Jest w końcu bardzo nastrojowy, przywołujący skojarzenia z Belle & Sebastian, spokojny wokal Markusa Achera. Ale tak naprawdę można tu znaleźć coś jeszcze. Coś mniej namacalnego, co koniec końców okazuje się największą zaletą tej płyty. Chodzi o magię. Magię, która nie pozwala o "Neon Golden" zapomnieć i która przypomina o jej urokach zawsze wtedy, kiedy wokół zalega cisza... (pn)
17. Interpol - Antics (2004)
Napięcie towarzyszące oczekiwaniu na tę płytę można porównać tylko z napięciem towarzyszącym oczekiwaniu na wstrząsy wtórne po porządnym trzęsieniu ziemi. Obawy i nadzieje, pochopne opinie i zaciskanie zębów były doprawdy naturalnymi przedpremierowymi reakcjami. Gdy jednak opadły pierwsze emocje, a album "Antics" zadomowił się na dobre na półkach sklepowych, okazało się, iż okazywanie symptomów paranoidalnej dekadencji było dalece przesadzone. Interpol nie skończył się, lecz jednoznacznie potwierdza swą doskonałą formę znaną z "Turn On The Bright Lights". "NARC", "Evil", "A Time To Be So Small" czy też "C'mere" to kompozycje skrajnie różniące się od siebie, odmienne semnatycznie i emocjonalnie, lecz podtrzymujące zimny ogień zimnego rocka, którym Interpol zapłonął w 2002 roku. (łj)
16. The Mars Volta - De-loused In The Comatorium (2003)
Zanim doszło do powstania tej intrygującej płyty, musiał się rozpaść pewien ważny, amerykański zespół. Cedric Bixler oraz Omar Rodriguez, wtedy liderzy At The Drive-In po niespodziewanym sukcesie artystycznym "Relationship Of Command", zapragnęli rozszerzyć inspiracje muzyczne, wykraczając daleko poza stylistykę emo-core. Pozostali członkowie nie podzielali jednak ambicji swoich kolegów. Stąd też doszło do podziału na dwa obozy: Spartę, czyli grupę kontynuującą drogę obraną przez At The Drive-In oraz Mars Voltę, eksperymentalną formację powstałą z inicjatywy Cedrica Bixlera i Omara Rodrigueza. Już na debiutanckiej EP-ce zatytułowanej "Tremulant" muzycy potwierdzili, że nie interesuje ich granie prostych, gitarowych utworów z pogranicza emo i post-harcore. To, co nastąpiło w czerwcu 2003 roku, na długogrającym "De-loused In The Comatorium" było jednak totalnym zaskoczeniem. Dziesięć intrygujących kompozycji, będących wynikiem fascynacji prog-rockiem i art-rockiem okresu lat 70 (King Crimson, Pink Floyd), rockowym eksperymentalizmem, podrasowanych punkową energią wręcz rzucało na kolana. Czy można było się spodziewać takiego dzieła po muzykach zakorzenionych w post-punku? A jednak, w naturalny sposób pogodzili dwa pozornie wykluczające się gatunki muzyczne: punk rock i rock progresywny. (pw)
15. Coldplay - Parachutes (2000)
"Podoba mi się to, co zrobili Joy Division. Dwie płyty... ale nie mam zamiaru się wieszać" - powiedział wkrótce po nagraniu "Parachutes" Chris Martin, w odpowiedzi na pytanie przyszłość zespołu. Dziś wiemy już, że Coldplay nie poprzestanie tylko na dwóch krążkach. Wydany w połowie 2000 roku debiutancki album czwórki londyńczyków na zawsze pozostanie jednak ich sztandarowym dziełem. Dziełem tęsknym, marzycielskim, ciepłym, bardzo osobistym i introwertycznym. Kunsztownie zaaranżowana, lecz przystęna w odbiorze płyta jest indie-popowym majstersztykiem. Rozmarzone kompozycje ("Sparks", "Shiver") oraz zabójczo melodyjne kawałki (wielki przebój "Yellow") są tutaj absolutnie równouprawnione i niemal nierozłączne. Sednem i esencją "Parachutes" jest bowiem jej struktura. Układ utworów oraz ich kolejność, od "Don't Panic" po "Everything's Not Lost", ma swoje uzasadnienie w całościowej koncepcji albumu. Koncepcji, która w niedługim czasie stała się dostępną dla mas terapią psychologiczną. (łj)
14. The Arcade Fire - Funeral (2004)
Najwyższe miejsce spośród wydanych w tym roku albumów przypadło "Funeral". Jest wielce prawdopodobne, że pod koniec dekady w zestawieniach podobnych do naszego, płyta The Arcade Fire zajmie jeszcze wyższą pozycję. Oceniana z perspektywy czasu nie straci cech, dzięki którym jest obecnie entuzjastycznie oceniana na całym świecie. Być może dzieło Kanadyjczyków zyska wymiar płyty inspirującej nowe pokolenie artystów. Długogrający debiut zespołu z Montrealu charakteryzuje się mistrzostwem w wykorzystywaniu pomysłów na kompozycje. Talent Wina Butlera i innych członków grupy przejawia się zarówno w tworzeniu poruszających motywów przewodnich jak i doskonale dobranych dodatków, które najczęściej występują w postaci partii instrumentów smyczkowych. Piękno "Funeral" postrzegane zazwyczaj przez pryzmat całości albumu ukazuje się także w poszczególnych utworach. Spośród wszystkich kompozycji na pierwszy plan wysuwa się przebojowy "Rebellion (Lies)". W tej opartej o nieskomplikowany beat piosence zachwycają chórki i schematy gry poszczególnych instrumentów. Inne ważne momenty płyty to "czterotomowa" opowieść "Neighborhood" i wokalnie bardzo przypominający utwory Björk, "In the Back Seat". (ww)
13. B.R.M.C. - Black Rebel Motrocycle Club (2001)
Heh, to było jeszcze wtedy, gdy termin garage rock revival nie był równie odległy co britpop czy grunge. Z początkiem 2002 roku Europa autentycznie zachwycała się jeszcze "Is This It?" i "White Blood Cells". Wtedy to na Starym Kontynencie wydano "Black Rebel Motorcycle Club" zespołu o takiej też nazwie. Kalifornijczycy widocznie zafascynowani muzyką rodem z "Raw Power" tudzież "Psychocandy" czy "Nowhere" wydali album skrzący się melodyczną inwencją i zrezygnowali tym samym z ciągnących się pejzaży, eksponując jedynie zewnętrzną warstwę "shoegazingowego" brzmienia. Nie jest to tak radykalna rzecz jak ich drugi album (chyba że uznamy "Take Them On, On Your Own" za po prostu wyprane z dobrych pomysłów). Na debiucie obok wymiataczy odnajdziemy kilka bardziej melancholijnych utworów, jak np. "Head Up High" czy moje ulubione "Too Real". Jednak esencją "B.R.M.C." są zadziorne, pełne rockowej pasji kawałki na czele ze "Spread Your Love", w którym słyszymy rewelacyjną, już bardzo stoogesowska gitarę oraz niewyobrażalnie chwytliwym "Whatever Happened To My Rock'n'Roll". W naszym podsumowaniu rocznym "B.R.M.C." zdobyło tytuł płyty roku 2002, teraz było o krok od pierwszej dziesiątki podsumowania. Tak to się już dzieje z klasycznymi debiutami. (jr)
12. Lenny Valentino - Uwaga, Jedzie Tramwaj! (2001)
Artur Rojek, krępowany może przez piosenkową konwencję macierzystej kapeli, może również ze względu na chęć stworzenia czegoś z innymi ludźmi, wraz z Mietallem Walusiem, założył zespół, jak się potem miało okazać jednorazowy projekt, o nazwie Lenny Valentino. Następnie zaprosił do współpracy muzyków trójmiejskiej Ścianki i tak oto powstała, jeżeli nie najważniejsza, to na pewno jedna z pięciu najważniejszych płyt w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Ważną rolę odgrywa tutaj warstwa liryczna, za którą odpowiedzialny od początku do końca jest wokalista Myslovitz. Rojek cofa się do czasów swojego dzieciństwa, ukazując nam jego traumatyczne ("Dla Taty"), jaki i te jaśniejsze strony ("Karuzele, skutery, rodeo"). Ale obok sennych, dziecięcych pejzaży ("Otto Pilotto"), pojawia się tez wątek dotyczący relacji damsko-męskich ("Zniszczyłaś to czy zniszczyłem to ja, Jesteśmy dla siebie wrogami"). Warto wspomnieć o znakomitym brzmieniu albumu, będącym zasługą Macieja Cieślaka, który był producentem płyty. Nagrania oparte w przeważającym stopniu o mieszające się akustyczno-elektryczne dźwięki, połączone z barwami generowanymi przez instrumenty klawiszowe, w znakomity sposób obrazują słowa wyśpiewywane przez Artura ("Karuzele, skutery, rodeo", "Uwaga jedzie tramwaj"). Opus magnum płyty stanowi nagranie tytułowe będące swoistym hołdem dla zespołu Low. (dd)
11. Idlewild - 100 Broken Windows (2000)
Często spotykany w recenzjach zwrot "szlachetna prostota" wydaje się być komplementem najwyższej rangi. Wszak jeśli można zrobić coś doskonałego w prosty sposób, to po co komplikować? Idlewild mają podobne podejście. Stawiam, że wyryli sobie w studio nagraniowym na ścianie jako motto wers z jednej ze swoich piosenek: sometimes simple chords are the best. Na "100 Broken Windows" ich nadrzędnym celem jest poszukiwanie melodii. Kompozycje pozbawione są zbędnych przestojów, nie uświadczymy tu też ani jednej solówki. Muzycznie Szkoci sięgają tu najchętniej do dokonań amerykańskich gigantów college-rocka ostatniego dwudziestolecia: wokalista bawi się liniami melodycznymi niczym Michael Stipe, gitarzyści nie wypierają się wpływów Nirvany czy Sonic Youth. Do tego dochodzą charyzmatyczne teksty Roddy'ego: błyskotliwe wersy w stylu don't be real, be post-modern (kto z nas nie miał tego choć raz jako opisu na GG?) czy nie kryjące intelektualistycznej pozy odwołania (Gertrude Stein said that's enough). "100 Broken Windows" to idealne wyważenie pomiędzy bezkompromisowym punkiem ich wczesnych dokonań, a komercyjną przystępnością kolejnego albumu, "The Remote Part". Weźmy samo "Idea Track" - z jednej strony prawie-growl, z drugiej zaśpiew w refrenie, z którego R.E.M. zrobiliby wielki światowy przebój. Wydany półtorej dekady wcześniej, ten album należałby dziś do klasyki alternatywnego grania. A wybijanie okien u boku Idlewild to wciąż łobuzeria, ale jakże... szlachetna, prawda? (ka)