Glastonbury Festival 2011

Glastonbury Festival 2011: dzień trzeci, niedziela, 26 czerwca

Ostatni dzień festiwalu w strefie vipowsko-medialnej zaczął się dość dramatycznie: w jednej z toalet znaleziono zwłoki mężczyzny, policja prowadziła śledztwo, cześć strefy była zamknięta, nie działało przejście w kierunku głównej sceny. Organizatorom udało się jednak uniknąć paniki i festiwal odbywał się normalnie. Pierwsze godziny niedzieli przeznaczone były przede wszystkim na występy artystów prezentujących najróżniejsze odmiany muzyki folk i world. Na jednej ze scen występował indyjski zespół Raghu Dixit, prezentujący lekko tylko przyprawioną gitarową estetyką tradycyjną muzykę hinduską. Na kolejnej – grupa Fisherman’s Friends. Koncert taki jak ten to dość rzadki widok na festiwalach: na scenie stało kilkunastu pięćdziesięcioletnich wąsaczy i przy akompaniamencie akustycznej gitary śpiewali pieśni z pogranicza tradycji rycerskiej i szantowej. Te dwa koncerty były najlepszym dowodem eklektyzmu festiwalowego programu.

Trochę więcej alternatywnego podejścia do folku zaprezentowała dopiero amerykańska formacja The Low Anthem, której występ wypełniony był akustycznymi brzmieniami i nastrojowymi kompozycjami.

Klimat zmienił się jednak dopiero kiedy na scenie Johna Peela pojawili się Amerykanie z grupy Foster The People. Kalifornijscy muzycy szybko pokazali, że ich występy na żywo to zupełnie inna jakość niż nagrania studyjne: dużo gęstsze i cięższe brzmienie, więcej energii, bardziej zaakcentowane rytmy. To ostatnie nie może dziwić, skoro połowa koncertowego składu zespołu zajmuje się intensywnym biciem w ustawione na środku sceny w sporej ilości bębny. Muzycy na dodatek wnieśli na festiwal sporo humoru i luzu: między utworami z dziecięcą radością opowiadali widzom o swoich przygodach w podróży do Anglii i o pierwszej w życiu wizycie w Stonehenge.

Zaraz po nich na scenie pojawiła się trójka Irlandczyków z The Joy Formidable. Zabrzmieli jak zawsze ostro, a może nawet ostrzej. Riffy, które wypuszczała ze swej gitary liderka grupy zdawały się mieć niszczącą siłę, a to, że dziewczyna robiła to z całkowicie niewinną miną, jeszcze potęgowało efekt. Pod koniec występu do muzyków dołączyła jeszcze harfistka, grane przez nią partie pozornie nie pasowały do muzyki grupy, a jednak sprawiały, że zabrzmiała jeszcze intensywniej. Prawdziwe szaleństwo zaczęło się jednak na samym końcu koncertu: harfistka zaczęła wściekle walić w bęben, a pozostali członkowie zespołu zabrali się za bardzo malownicze demolowanie sprzętu. Wydawało się, że jest naprawdę poważnie: rzucona o piec gitara zaczęła wydawać nieco przerażające dźwięki, obsługa techniczna sceny łapała się za głowy. Ale wszystko okazało się dość niegroźne – muzycy oszczędzili instrumenty i resztę sprzętu, zapewniając widzom kilkanaście sekund zabawy w starym, dobrym, nirvanowym stylu. Zabawy jednak w pełni kontrolowanej.

Następne atrakcje w festiwalowym programie mnie nie przekonywały: ubrani w jednokolorowe stroje – gitarzyści cali na niebiesko i żółto, basista na czerwono, a perkusista na zielono – Amerykanie z OK. Go zaprezentowali bardzo klasyczny rock, pozbawiony choć krzty alternatywnego sznytu. Z kolej wystrojeni całkiem na biało muzycy Bombay Bicycle Club udowadniali, że na scenie potrafią zabrzmieć dużo ostrzej niż na płytach.

Na dłużej przyciągnął mnie dopiero występ Metronomy – drugi już zresztą na tym festiwalu – odbywający się w jednym z namiotów tanecznych. Muzycy po raz kolejny udowodnili, że scena jest ich drugim domem: czują się na niej pewnie i dziarsko, wykonując swe piosenki w jeszcze bardziej porywających wersjach niż te płytowe. Centralnym punktem jest oczywiście basista grupy – nie dość, że ze względu na swój wzrost wygląda najokazalej, to na dodatek to właśnie jego partie, wysunięte na pierwszy plan i głośniejsze niż partie innych instrumentów są fundamentem, na którym trzyma się cała reszta kompozycji zespołu. Dzięki temu jest bardzo dynamicznie i tanecznie, a muzyka zespołu sporo zyskuje podczas koncertów. Ponieważ koncert odbywał się na scenie pod namiotem, muzycy mogli użyć kilku efektów wizualnych, które nie sprawdziłyby się w ciągu dnia w plenerze: za sceną pokazywali film, przygotowany specjalnie do swoich piosenek, zapalili też znane z wcześniejszych koncertów lampki, które mieli na piersiach.

W tym czasie na Other Stage trwał już koncert TV On The Radio, który jednak nie był w stanie zatrzymać mnie na dłużej niż kilka minut. Trzeba przyznać, że muzycy robili sporo, żeby zwrócić uwagę na swój występ – w ciągu kilku sekund przeszli od spokojnego, wyciszonego fragmentu, do prawdziwej eksplozji hałasu. Ale i tak nie zrobiło to jakiegoś wielkiego wrażenia.

Na odległej od festiwalowego centrum scenie West Holts instalowali się już natomiast członkowie brytyjskiej grupy The Go! Team. Zespół nie występuje na żywo zbyt często, a na scenie prezentuje się znakomicie. Wszystko wskazywało więc na to, że warto wykonać ten długi spacer. I rzeczywiście – zespół pokazał się z jak najlepszej strony: jego członkowie ani przez chwilę nie pozostawali w bezruchu. Tańczyli, skakali, obijali się o siebie – urządzili sobie na scenie niezłą imprezę. A że ich muzyka sprzyja zabawie, nastrój błyskawicznie udzielił się także publiczności, która nie przejmując się upałem ruszyła do tańca.

Na koniec została jeszcze tylko jedna atrakcja tegorocznego festiwalu. Mroczny, liryczny i zachwycający występ Lykke Li na scenie w parku okazał się znakomitym zamknięciem festiwalu. Szwedzka artystka i jej zespół znakomicie radzili sobie zarówno w tych najbardziej melancholijnych fragmentach, jak i przy bardziej dynamicznych piosenkach ze swego repertuaru. Występ miał bardzo adekwatną do swego nastroju oprawę scenograficzną: cała scena spowita była czarną tkaniną, a muzycy też byli ubrani na czarno. Największe wrażenie robiły te fragmenty koncertu, podczas których artyści brali do rąk pałeczki i zaczynali tłuc zawzięcie w liczne na scenie bębny. Muzycy zaskoczyli też widzów wykonując własną wersję jednego z utworów swoich rodaków z grupy The Knife. To wszystko układało się w bardzo spójną i zachwycającą całość – idealny koncert na koniec tegorocznego wydania festiwalu.

Przemek Gulda (31 lipca 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także